Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Wyszywanka / 23.11.2021
Piotr Pogorzelski

Mnie nie trzeba było bronić przed Ukrainą, moją ojczyzną

"Byłem wtedy na dzwonnicy, gdy uzbrojone oddziały separatystów wchodziły bez problemów do miasta. Wiedzieli, dokąd iść, mieli opracowaną całą logistykę. Mieli też automaty." - opowiada Wołodymyr Rafiejenko, ukraiński prozaik i poeta, który urodził i wychował się w Doniecku. Obecnie mieszka w Kijowie. O swojej książce Najdłuższe czasy, w której wspomnienia przeplata "rzeczywistymi" baśniami, a także o sytuacji rosyjskojęzycznej kultury na Ukrainie opowiada Piotrowi Pogorzelskiemu, dziennikarzowi Biełsatu i autorowi podkastu Po prostu Wschód.
Foto tytułowe
Symboliczny cmentarz żołnierzy ukraińskich poległych w okolicach Doniecka, w Kijowie w 2018 r. (Shutterstock)

Jak na książkę o wojnie Najdłuższe czasy są wyjątkowe, baśń miesza się tu z rzeczywistością. Dlaczego wybrał pan taki niejednoznaczny gatunek literacki?

Mieszkałem w Doniecku do 2014 roku, gdy zajęli go prorosyjscy separatyści, a ja uciekłem do Kijowa. Nie miałem tam żadnych znajomych, nie wiedziałem, jak żyć. Pierwszy rok w nowym mieście był dla mnie szokiem. Musiałem przeżyć nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychologicznie. Musiałem zrozumieć, jak tak się stało, że kraj, który całe życie zgłębiałem, którego literaturą się zajmowałem – bo jestem filologiem rosyjskim – tak postąpił wobec mojego państwa i mojego życia. Zacząłem pisać, początkowo opowiadania.

To te baśnie, które przerywają narrację książki.

Tak. Ale one są absolutnie rzeczywiste.

Wołodymyr Rafiejenko Najdłuższe czasy
Bardziej rzeczywiste niż główna narracja.

Właśnie. Ta część, która powinna być realistyczna, jest napisana jak bajka. To taka gra literacka. Ale tak naprawdę pisałem te realistyczne części i zrozumiałem, że nie wystarczy mi oddechu. Że na ich podstawie nie da się zrozumieć tego, co się stało i co się dzieje. Był mi potrzebny inny gatunek, aby to wytłumaczyć. Wtedy powoli, w trudach zaczęło się rodzić to połączenie: bajki i psychologicznego, czasem brutalnego realizmu. Jak tylko się pojawiło, zrozumiałem, że tylko na granicy tych absolutnie różnych spojrzeń na świat i człowieka mogę odnaleźć nie tylko spokój, ale też zdolność rozmowy i tworzenia.

Czy pana zdaniem wydarzenia w Zagłębiu Donieckim w 2014 roku były irracjonalne?

Można znaleźć uzasadnienie racjonalne, wyjaśnić to, co się stało, interesami różnych krajów. Z drugiej strony, jeśli wyobrazimy sobie, że te pieniądze, które wydawała i wydaje Rosja na wojnę w Zagłębiu Donieckim i na Krymie, przeznaczyłaby na kulturalną ekspansję na Ukrainie, to osiągnęłaby o wiele więcej. Bez krwi, bez upadku własnego autorytetu. Wyglądałaby na świętą.

Wojna nie pozwoliła Rosji osiągnąć założonych celów. Co więcej, ja w 2014 roku nie mogłem mówić po ukraińsku w sklepie, a teraz napisałem już w tym języku książkę. Oni zrobili wszystko, żebym ja, całkowicie dorosły człowiek, po pięćdziesiątce, podjął taką decyzję.

Czyli ciężko tutaj znaleźć racjonalność.

Gdy w 2014 roku byłem w Kijowie i patrzyłem na oddziały specjalne Berkut ubrane na czarno, całą masę funkcjonariuszy, miałem wrażenie jakiegoś ogromnego, mistycznego zła.

Mieszkałem wtedy w centrum Doniecka. Wszystko widziałem, jak to się zaczynało. Jestem wierzący i cały czas chodziłem z domu do soboru Michała Archanioła w centrum miasta. Byłem tam dzwonnikiem. Moja droga prowadziła koło budynków administracyjnych, gdzie przebywali separatyści. Widziałem tych ludzi. Ich zachowanie było parodią majdanu, wykorzystaniem tych samych form, ale bez treści. To byli przypadkowi ludzie, bez przekonań, nawet nie z Doniecka. Widziałem, jak tam parkowały autobusy z rosyjskimi rejestracjami.

Byłem wtedy na dzwonnicy, gdy uzbrojone oddziały separatystów wchodziły bez problemów do miasta. Wiedzieli, dokąd iść, mieli opracowaną całą logistykę. Mieli też automaty.

Oni mówili, że bronią języka rosyjskiego, osób rosyjskojęzycznych, czyli takich, jak pan.

Dlatego, żeby zrozumieć cały absurd tych stwierdzeń, trzeba przeżyć całe życie w Doniecku. Rozmawiać tylko po rosyjsku. Uczyć się na uniwersytecie na rosyjskim wydziale. Mi nigdy nikt nie zwrócił uwagi, że mówię po rosyjsku. Prawie wszyscy mówili. Miałem znajomych, którzy mówili po ukraińsku, pisali wiersze, ale oni i tak często przechodzili na rosyjski. Mnie nie trzeba było bronić przed moją ojczyzną. To jest takie kłamstwo, że traciłem oddech, gdy o tym czytałem w internecie czy słyszałem to w telewizji.

Po tym, co się stało, obiecałem sobie, że się nauczę ukraińskiego i będę w tym języku pisał. Żeby wszyscy zobaczyli, że to nie jest problem. My wszyscy zresztą uczyliśmy się ukraińskiego i go rozumieliśmy. Nie miałem doskonałej, codziennej znajomości języka, ale czytałem Serhija Żadana czy Jurija Andruchowycza.

Dla Ukrainy naturalna jest sytuacja dwujęzyczności. Ukraiński był językiem moich babć. A potem był XX wiek, ZSRR, rusyfikacja regionu, a po II wojnie światowej miasta przemysłowe odbudowywali ludzie z Rosji. Dlatego wieś w Zagłębiu Donieckim była ukraińskojęzyczna, a ośrodki przemysłowe – rosyjskojęzyczne. Ale to nigdy nie było problemem. One się zaczęły, gdy przyszli oni.

Czy chodził pan na proukraińskie marsze, które odbywały się w Doniecku?

Oczywiście, odbywały się u mnie pod domem. Choć nie wierzyłem, że oni oddadzą miasto. Obowiązkowo chodziłem na dzwonnicę. Chyba na początku kwietnia [2014 roku – przyp. red.] pod egidą Rinata Achmetowa [oligarchy – przyp. P.P.] miała miejsce akcja „Syrena dla Ukrainy”, w mieście miały być włączone syreny zakładowe, a dzwony w świątyniach miały dzwonić, aby okazać sprzeciw wobec prób oderwania Zagłębia Donieckiego od Ukrainy. Miałem wtedy dzwonić naszymi dzwonami, więc wszedłem na wieżę soboru. Naprzeciwko stał budynek, który zajęli separatyści, i widziałem, jak oni zaczęli biec w kierunku świątyni z kijami, niektórzy w kominiarkach. Musiałem się chować, uciekać tylnym wyjściem. To był moment, kiedy zrozumiałem, że z tymi ludźmi, jeśli zostaną, nie mogę żyć w jednym mieście.



Nie myślał pan o tym, że cerkiew moskiewskiego patriarchatu opowiadała się wówczas po stronie Rosji?

Nie myślę tak. Trzeba odróżniać hierarchów od wspólnoty wiernych. Ludzie są w stanie sami myśleć i widzieć, co się dzieje. Nawet teraz moi spowiednicy, którzy zostali w Doniecku, to ludzie z zachodniej Ukrainy. Oni wiedzą, jaka jest naprawdę sytuacja, ale to ich świątynia, nie mogą jej porzucić. Nigdy nie słyszałem żadnych prorosyjskich haseł. Była za to dodatkowa modlitwa o pokój.

Całe życie był pan związany z rosyjskojęzyczną kulturą, w tym z rosyjskimi instytucjami kultury. Wojna oznaczała de facto zerwanie z nimi. Jak pan to przyjął?

Nie byłem związany z instytucjami. Był inny związek: ja jestem zawodowym filologiem rosyjskim. Moim pierwszym językiem jest rosyjski. W tym języku rozmawiała ze mną mama. Dopiero w szkole zacząłem czytać po ukraińsku. Trzeba było dorosnąć i zrozumieć, że kultura, książki, literatura i muzyka nie gwarantują przyzwoitości państwa, które nimi dysponuje. Żeby to sobie uświadomić, trzeba było przejść długą drogę, dorosnąć, może trochę za późno. To było trudne. Jeśli już mowa o zrywaniu z czymś, to z tym dzieciństwem, które we mnie żyło, tym idealizmem, który nie widział realiów.

To przestawienie się, śmierć i narodziny. Gdy jechałem pociągiem Donieck–Kijów, jednym z ostatnich, które kursowały, to czułem, że gdzieś tam umieram, a gdzieś się coś rodzi. Pierwsze miesiące były próbą. To, co się odbywało w moim sercu i duszy, chciałem opisać w książce. Pisałem i próbowałem znaleźć klucz do tego, co się dzieje ze mną i krajem.

Wydawano pana w Rosji, otrzymywał pan nagrody, czy teraz tego panu brakuje?

Oczywiście jestem wdzięczny organizatorom literackiej Rosyjskiej Nagrody, że przyjmowali do konkursu rękopisy po rosyjsku, ale nie tylko od obywateli Rosji. To był proces, który pomógł mi zapracować na swoje nazwisko. Gdy wysyłałem teksty do wydawnictw ukraińskich, im okazywały się niepotrzebne.

Ale proces ukrainizacji Ukrainy jest bezzwrotny. Jeśli Ukraina się zachowa, to powinna i będzie się ukrainizować. To jest naturalne. Jeśli jest potrzebne wsparcie, to dla języka ukraińskiego. Bo on nie był wspierany. To jest konieczne, co widzę na przykładzie swojego środowiska kijowskiego. Większość czasopism jest po rosyjsku, ukraińskojęzyczne dopiero się rodzą.

Gdy już byłem w Kijowie, zwróciło się do mnie czasopismo „Drużba Narodow” [„Przyjaźń narodów” – przyp. P.P.] żeby wydrukować Najdłuższe czasy, ale zrezygnowałem, bo redaktorem naczelnym jest Zachar Prilepin – pisarz, który wspiera separatystów.

Napisał pan książkę Mondegreen po ukraińsku. Dlaczego?

To było w 2014 roku, kiedy jeszcze nie umiałem dobrze mówić po ukraińsku, ale zdecydowałem, że napiszę w tym języku, żeby ludzie zrozumieli, że osoba z Zagłębia Donieckiego może to zrobić. Ta dwujęzyczna kultura w nas była, czytaliśmy i mówiliśmy po rosyjsku i po ukraińsku, wszystko rozumieliśmy. Była telewizja po ukraińsku. Chciałem pokazać, że to nie jest problem.

Najdłuższe czasyMondegreen to II i III część trylogii o mieście Z. Zaczęła się ona na przełomie 2010 i 2011 roku powieścią Demon Kartezjusza, która otrzymała Rosyjską Nagrodę. Pisałem w niej o tym, że niedługo będzie wojna, że do miasta Z. wchodzą wojska. I mi mówili, że to idiotyczne fantazje. A ja pisałem to, co czułem.

Czy myśli pan, że na Ukrainie jest teraz miejsce dla rosyjskojęzycznej ukraińskiej literatury?

A wcześniej było? Też nie. Rynek tak działał i ja się z tym stykałem do początku wojny, że rosyjskojęzyczna literatura płynęła szerokimi potokami z Moskwy i Petersburga. Dobrzy autorzy, mocna literatura, różne gatunki. Trzeba to przyznać. Jaki był sens dla rosyjskojęzycznego Ukraińca szukać czegoś swojego?

Teraz ten potok się zatrzymał.

I co z tego? Wielu ludzi, którzy kiedyś czytali taką literaturę, przestało to robić. Świadomie przeszli na ukraiński. Ja zdecydowałem, że będę pisał na przemian, jedną książkę po rosyjsku, jedną po ukraińsku. Nie mogę oddać języka.

Ale widzę, że perspektywy dla rosyjskojęzycznej literatury są słabe. Wydaje mi się, że nawet nasi potężni pisarze rosyjskojęzyczni, jak Andrij Kurkow czy Aleksiej Nikitin, sprzedają bardzo małe nakłady i mają małe audytorium.

Ukraińskojęzyczna kultura na Ukrainie ma państwowe wsparcie. Czy rosyjskojęzyczna także powinna je mieć? Czy Ukraina może być wyspą wolności dla rosyjskojęzycznej kultury?
Wołodymyr Rafiejenko (ur. 1969) – ukraiński prozaik i poeta. Urodził się i wychował w Doniecku, gdzie studiował filologię rosyjską i kulturoznawstwo. Jego rosyjskojęzyczna proza porównywana jest do twórczości Nikołaja Gogola czy Wieniedikta Jerofiejewa. Latem 2014 roku opuścił rodzinny Donieck, obecnie mieszka w Kijowie. Za powieść Najdłuższe czasy został uhonorowany Nagrodą Wyszehradzką Partnerstwa Wschodniego. W roku 2019 opublikował swą pierwszą książkę po ukraińsku – Mondegrin. Pisni pro smert’i lubow.

To by było niezłe, ale dla tego jest potrzebny ukraiński instytut języka rosyjskiego. Trzeba go skodyfikować, ustalić swoje zasady, ortografię. Nawet jeśli to będzie symboliczne, jest potrzebne. Ale do tego musi być wola polityczna, pieniądze i rozum. Tego u nas nie ma zbyt dużo. Poza tym toczy się wojna i jest wróg, który używa języka jako broni przeciwko Ukrainie. Dopóki trwa wojna, nie można się tym zajmować, bo to by zostało uznane za kolaborację.

Czasem mi szkoda tego wielkiego pola literatury pisanej surżykiem (czyli mieszanką rosyjskiego i ukraińskiego) czy po rosyjsku, często przez ludzi, którzy nie byli tak zdecydowani lub tak rozczarowani, żeby nauczyć się ukraińskiego. Ale to są patrioci Ukrainy, oni kochają ten kraj, choć mają inny język. Oddać tę literaturę i w ogóle ją odrzucić? To niemożliwe.