Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Sotnia / 12.10.2023
Jarosław Kociszewski

Niech politycy mówią „co”, a wojskowi „jak”. Uprzedzenia polityków wobec wojskowych narażają bezpieczeństwo kraju

Jeżeli polityk chce zdefiniować, do czego powinny służyć siły zbrojne, ale później jeszcze mówi, jak to należy osiągnąć, to zaczyna się katastrofa, z którą w mojej ocenie dzisiaj się stykamy w Polsce. Przykład inwazji Rosji na Ukrainę pokazuje jednak, że również cywil – aktor i komik – może się sprawdzić w sytuacji wojennej, a były oficer KGB popisać się kompletną niekompetencją i zbrodniczymi tendencjami – Jarosławowi Kociszewskiemu mówi generał Mirosław Różański, prezes fundacji Stratpoints
Foto tytułowe
(fot. Shutterstock)




Który system – demokracja czy autorytaryzm – jest lepiej przygotowany do tego, by radzić sobie z długotrwałym konfliktem zbrojnym?


Jako wojskowy pewnie mogę być postrzegany jako ten, który chciałby mieć władzę absolutną, możliwość podejmowania decyzji jednoosobowo, bo to jest komfortowe i szybkie. Ale jeżeli ktoś tak pomyślał, to go rozczaruję. Uważam, że system oparty na kolektywnym wypracowywaniu decyzji, na transparentnym i demokratycznym dochodzeniu do optymalnych rozwiązań, jest zdecydowanie lepszy.

Kiedy zajmowałem kolejne, coraz wyższe stanowiska służbowe, zawsze organizowałem spotkanie z moimi podwładnymi. Zaczynałem od stwierdzenia, że oczekuję lojalności. Widziałem, jak oczy się szeroko otwierają, bo to było odczytywane, że przychodzi kolejny facet, który nie chce słyszeć słowa sprzeciwu. Ale ja natychmiast ich uspokajałem, mówiąc, jak ja rozumiem lojalność. A ta według mnie polega na tym, że zanim zostanie podjęta decyzja, to podwładny ma wręcz obowiązek wskazania, że przełożony błądzi. Że przedstawiane przez niego koncepcje mają braki, są niedoskonałe. Dopiero kolejny etap jest taki, że kiedy rozkazuję, to wtedy faktycznie wszyscy powinni dołożyć wszelkich starań, żeby dany projekt, np. plan operacji, został zrealizowany.

Przywódca, który będzie stosował formułę demokratyczną, musi być na tyle odważny, że będzie w stanie przyjąć krytykę, a następnie oddać pole i dopuścić inne rozwiązania, zaproponowane przez podwładnych. Ci z kolei muszą mieć stworzone takie środowisko, żeby czuli się bezpieczni, żeby nie bali się powiedzieć „Panie generale, panie prezydencie, panie premierze, to nie jest dobry kierunek. Alternatywa jest taka. Ona pozwoli nam osiągnąć cel”.

Nie znając kuchni pracy przywódcy światowego formatu, bo tak trzeba mówić o prezydencie Ukrainy, zgaduję, że stosuje on metodę słuchania swoich podwładnych. Proszę zwrócić uwagę, że sztab ludzi wokół niego – minister obrony, głównodowodzący wojskami, sztab generalny – nie ulega zmianie. To znaczy, że tam ta relacja funkcjonuje i nie jest ona obarczona jakimiś napięciami. Został co prawda zdymisjonowany szef służb bezpieczeństwa, ale to też zostało zrobione transparentnie. A jak jest po stronie Rosji? Komunikaty o kolejnych odwoływanych dowódcach tylko potwierdzają, że tam ktoś, kto się nie zgadza z Putinem, kto myśli inaczej niż on, nie ma racji bytu.

System oparty na kolektywnym wypracowaniu decyzji, na współpracy między przełożonym a podwładnymi, przynosi sukcesy. A tam, gdzie mamy do czynienia z autorytarnym, jednoosobowym spojrzeniem na rzeczywistość, kryje się zapowiedź klęski.

System demokratyczny, o którym pan mówi, zakłada cywilną kontrolę nad wojskiem. Z punktu widzenia wojskowych bywa to trudne do przełknięcia, bo uważają się, często słusznie, za fachowców. Politycy natomiast bardzo często nie znają się na wojsku, na obronności. To oni jednak mają mandat określania kierunku działań wojskowych. Jak zapanować nad tym napięciem z pana perspektywy? Był pan oficerem najwyższego szczebla, niekoniecznie z własnej woli przeszedł do życia cywilnego, a teraz obserwuje to z boku.

Nie byłoby żadnej sprzeczności we wspomnianej przez pana kontroli, która jest zresztą przewidziana przez Konstytucję, gdybyśmy przestrzegali fundamentalnej według mnie zasady: politycy mówią „co”, a pozwalają ekspertom, w tym przypadku wojskowym, znaleźć odpowiedź na pytanie „jak”. Różnica zdań pojawia się, gdy jedna lub druga strona chce przejąć obydwa obszary. Jeżeli polityk chce zdefiniować, do czego powinny służyć siły zbrojne, ale później jeszcze mówi, jak to należy osiągnąć, to zaczyna się katastrofa i naprawdę duży problem, z którym w mojej ocenie dzisiaj się stykamy w Polsce.

Żeby mówić o tym, jaka powinna być pozycja sił zbrojnych, absolutnie zgadzam się z panem, że to powinno być zdefiniowane przez polityków. To oni określają, jaka powinna być strategia obrony naszego kraju. To politycy powinni zdefiniować, jaka ma być misja sił zbrojnych i oni powinni powiedzieć, do czego te siły zbrojne maja być gotowe. Ale powinni oddać pole w następnym kroku, aby wojskowi się wypowiedzieli, jak to osiągnąć. Czy powinniśmy mieć załogowce, czy tylko czołgi, czy powinniśmy mieć samoloty etc.

Myślę, że jesteśmy troszeczkę zakładnikami pewnych doświadczeń z historii. Wielki człowiek, marszałek Józef Piłsudski, jakbyśmy na to nie spojrzeli, był tak naprawdę dyktatorem, który dokonał zamachu. W uczelniach wojskowych na Zachodzie tak się o nim uczy. My pamiętamy oczywiście stan wojenny, wprowadzenie reżimu wojskowego przez ówczesne władze, tak naprawdę przez Jaruzelskiego. Z nowszej historii rzuca się cieniem słynny obiad drawski, gdy wojskowi chcieli wymusić na ówczesnym ministrze obrony narodowej (nawiasem mówiąc emerytowanym admirale Piotrze Kołodziejczyku) jego ustępstwo [wydarzenie miało miejsce 30 września 1994 roku na poligonie drawskim, wojskowych poparł prezydent Lech Wałęsa i pod m.in. jego naciskiem ostatecznie 12 listopada premier Waldemar Pawlak ministra odwołał – przyp. red.]. Dzisiaj jest może jakaś taka bojaźń, ze wojskowi w Polsce mają taką inklinacje, że chcieliby dokonać jakiegoś zamachu, że chcieliby przejąć kontrolę nad agendami państwa.
Izraelski premier Benjamin Netanjahu był przed laty członkiem elitarnej jednostki specjalnej (fot. Shutterstock)

To niemożliwe. Nasz dzisiejszy system, doskonały czy nie, zabezpiecza przed tym państwo. Szef sztabu generalnego nie ma możliwości podjęcia autonomicznej decyzji i sprzeniewierzenia się czy użycia wojsk niezgodnie z przeznaczeniem. To jest jednoznacznie opisane w naszej ustawie zasadniczej i należy tego przestrzegać. Ale ta bojaźń, którą opisuję, skutkuje tym, że część polityków nie ma niestety przygotowania w zakresie spraw związanych z bezpieczeństwem. Kiedyś prowokacyjnie zadałem pytania niektórym politykom, czy wiedzą, co to jest plan reagowania obronnego albo program pozamilitarnych przygotowań obronnych. To może było nieeleganckie z mojej strony, ale okazywało się, że ci panowie nie wiedzieli, o czym mówię. A to są dokumenty, za które oni odpowiadają. Nie tylko za strategie bezpieczeństwa narodowego czy polityczno-strategiczną dyrektywę obronną. I tu jest ten wymiar, który należałoby uporządkować. Czyli jednoznacznie powiedzieć: panowie, niech każdy robi swoje. I wtedy jestem przekonany, że sytuacja będzie nam gwarantowała bezpieczeństwo.

Powtórzę jeszcze raz: niech politycy powiedzą „co”, wojskowi niech powiedzą „jak”.

Bardzo byśmy byli szczęśliwi, gdybyśmy mieli oczywiście fachowych polityków, nie tylko w obszarze obronności. Natomiast dużo można też zarzucić wojskowym. Pamiętamy historię oficera trzymającego parasol nad wiceministrem. Trudno nie mieć momentami wrażenia, że wojskowi również abdykowali ze swojej roli doradczej. Kilka, może kilkanaście miesięcy temu zapytany o zdanie, co jest największym problemem dzisiaj sił zbrojnych, odpowiedziałem, że ingracjacja, uległość wojskowych wobec polityków. Dlatego nie jestem w armii. Może mógłbym dalej być czynnym żołnierzem, może nawet byłbym czterogwiazdkowym generałem, szefem sztabu generalnego, może byłbym żołnierzem służącym w strukturach międzynarodowych, mógłbym zajmować się golfem, którego jeszcze nie poznałem, jakąś aktywnością podczas wernisaży, bo tego, jak mniemam, oczekiwał ode mnie ówczesny minister, pan Antoni Macierewicz. Żebym tylko przytakiwał temu, co on głosi, co proponuje.

Natomiast ja poczuwałem się odpowiedzialny za bezpieczeństwo kraju, mówię to z całym przekonaniem. W mojej kompetencji leżało przygotowanie wojska do ewentualnej wojny. Czułem się odpowiedzialny za swoich podwładnych. Podjąłem decyzję, aby odejść z armii, bo nie mogłem firmować decyzji, w wyniku których potencjał polskich sił zbrojnych był obniżany, wręcz redukowany. Może jestem trochę romantykiem, ale przypominał mi się fragment Trylogii Henryka Sienkiewicza, kiedy pan Wołodyjowski nie mógł dotrzymać przysięgi, że utrzyma Kamieniec Podolski, więc zszedł do prochowni. Może to nie jest ten czas, aby zrobić coś takiego, ale ten mój manifest z kancelarii prezydenta, kiedy przekazywałem dowodzenie, był takim zejściem do prochowni. Chciałem pokazać, że tak nie można.





Nasuwa mi się pytanie o rolę byłych wojskowych w cywilnej kontroli nad armią. Przez lata obserwowałem chociażby byłych izraelskich generałów, również dowódców armii, którzy wchodzili do polityki. Zazwyczaj w sposób bardzo nieudany, bo się okazywało, że reguły gry w świecie politycznym są zupełnie inne niż w wojsku. Były wojskowy ma pełnię czynnych i biernych praw wyborczych, publicznych, może to zrobić. Natomiast mimo wszystko pojawia się pytanie, czy gdy rozstaje się z mundurem i zgodnie z prawem przechodzi do polityki, nie jest to mimo wszystko pewnym zachwianiem cywilnej kontroli nad wojskiem?


Czy człowiek, który na koszt państwa uzupełniał swoje wykształcenie na uczelniach krajowych i zagranicznych, skończył elitarne uczelnie, np. National Defense University w Waszyngtonie (którą kończą nie tylko wojskowi, ale również politycy), który przez kilkadziesiąt lat zajmował się zarządzaniem jednostkami wojskowymi, odpowiadał za majątek skarbu państwa mierzony w miliardach złotych, jest osobą, której nie można powierzyć zaufania w kwestiach bezpieczeństwa? W tym samym czasie 28-latek, który zaledwie ukończył szkołę wyższą, zostaje wiceministrem finansów. Następny w podobnym wieku zostaje wiceministrem cyfryzacji, może uczestniczyć w kreowaniu bezpieczeństwa naszego kraju.

Pan przywołał przykład izraelski, natomiast ja bym wybrał się za ocean i spojrzałbym, jaka jest praktyka w Stanach Zjednoczonych, które często uznajemy za wzorzec. Sekretarzem obrony, czyli po polsku ministrem obrony narodowej, jest Lloyd Austin, czterogwiazdkowy generał. Jeden z lepszych niegdysiejszych sekretarzy stanu, Colin Powell – wojskowy. A jeszcze nie zapominajmy, że prezydentem był słynny Ike, czyli generał Dwight Eisenhower. Oczywiście ktoś powie, że inna kultura, że inne wychowanie, tradycja, przygotowania etc. Ale wielu polskich wojskowych ukończyło cywilne uczelnie o profilu marketingowym, biznesowym czy ekonomicznym. Jeśli na to spojrzymy w ten sposób, że państwo zainwestowało w nas, bo teraz będę też mówił w liczbie mnogiej, ogromne pieniądze, przygotowując nas do tego, żebyśmy byli kompetentni zarządzać powierzoną nam częścią państwa, jaką są siły zbrojne, to czy tego potencjału nie można wykorzystać w domenie zarządzania bezpieczeństwem?

Nie mamy niestety takiego doświadczenia, że politycy zajmujący się bezpieczeństwem chcieliby chociażby skończyć wyższe kursy obronne, które są w kompetencji premiera, a które są prowadzone w Rembertowie w uczelni wojskowej. A byłoby idealnie, gdyby politycy, którzy myślą o perspektywie przejęcia odpowiedzialności za kraj, skierowali swoich przedstawicieli na studia za granicę. Np. do Londynu, Hamburga czy Waszyngtonu. Takiej praktyki nie mamy.

Jeśli z kolei jesteś byłym żołnierzem, tak jak w moim przypadku, jeżeli publicznie zajmujesz głos w jakiejś kwestii, natychmiast usłyszysz: „nie zajmuj się pan polityką”. Więc czy rzeczywiście mam wszystkie prawa nadane mi przez Konstytucję? Jej artykuł 32 mówi o tym, że nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym, gospodarczym bez względu na okoliczności. Więc ja bym prosił, żeby takich praw mi nie odbierać. I uważam się za właściwą osobę do dyskusji na temat naszego bezpieczeństwa. Wielu naprawdę kompetentnych kolegów, którzy przeszli podobną drogę do mojej, byłoby przydatnych naszemu państwu i mogłoby w istotny sposób wpłynąć na to, czy będziemy bezpieczni, czy nie.
Jarosław Kociszewski - publicysta, komentator, przez wiele lat był korespondentem polskich mediów na Bliskim Wschodzie. Z wykształcenia jest politologiem, absolwentem Uniwersytetu w Tel Awiwie i Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Obecnie jest ekspertem Fundacji "Stratpoints" i redaktorem naczelnym portalu Nowa Europa Wschodnia.

Inne materiały Jarosława Kociszewskiego

Tak naprawdę wracamy do pytania o jakość klasy politycznej. O przygotowanie polityków. Bo przykład inwazji Rosji na Ukrainę pokazuje, że również cywil – aktor i komik – może się sprawdzić w sytuacji wojennej, a były oficer KGB popisać się kompletną niekompetencją i zbrodniczymi tendencjami. Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że to od nas, obywateli, zależy, jak kompetentnych będziemy mieli polityków. I komu będziemy powierzali kluczowe stanowiska.

Artykuł został wznowiony. Pierwszy raz został opublikowany 16.11.2022