Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Majdan / 27.03.2024
Paulina Siegień

Łukaszenka nie chce wojny z NATO. Wpływy Rosji nie będą wieczne

„Kiedy zmieni się sytuacja geopolityczna, a wojna będzie przeszłością, to sądzę, że jeszcze za Łukaszenki lub po Łukaszence zobaczymy przywrócenie większej swobody manewru dla Białorusi”. W rozmowie z Pauliną Siegień, niezależny białoruski politolog, Artiom Szrajbman, mówi o rosnącym rozdźwięku między białoruską diasporą i Białorusinami w kraju, zmianach w białoruskim systemie politycznym, poziomie uzależnienia reżimu Łukaszenki od Kremla oraz pozycji Białorusi w potencjalnym konflikcie Rosji z NATO.
Foto tytułowe
Aleksander Łukaszenka i Władimir Putin (Shutterstock)



Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!



Paulina Siegień: Rozmawiamy mniej więcej w tym czasie, kiedy Białorusini i Białorusinki obchodzą Dzień Woli – w tym roku 106. rocznicę proklamowania Białoruskiej Republiki Ludowej. Ale to święto można obecnie celebrować tylko za granicą. Wielu obywateli Białorusi, którzy są gotowi świadomie włączać się w proces demokratycznych zmian w kraju, przebywa na wymuszonej emigracji, podobnie jak polityczni liderzy ruchu z 2020 roku. Ale czas leci, a ludzie w Białorusi żyją swoim życiem. Czy może się tak wydarzyć, że agenda białoruskich sił, które są na zewnątrz, zacznie mijać się z agendą tych, którzy pozostali w kraju?

Artiom Szrajbman: Wydaje mi się, że to, co Pani opisuje jako pewne ryzyko, które może się ziścić w przyszłości, to jest właściwie coś, co już się wydarzyło. Białoruskie siły polityczne na emigracji nie mają żadnych narzędzi ani metod politycznego wpływu na sytuację wewnątrz kraju. Więc to nie jest problem nadchodzących dni, a problem, z którym mamy do czynienia od roku, a nawet dwóch lat. Agenda tych sił już dawno mija się z tym, co stanowi codzienną treść życia większości Białorusinów. Przy czym w Białorusi jest, zawsze było i na pewno będzie swego rodzaju twarde jądro ludzi, dla których ta demokratyczno-narodowa agenda jest istotna. Niezależnie od tego, czego by nie robiła polityczna emigracja, ci ludzie zawsze będą obchodzić Dzień Woli, kultywować pamięć o Białoruskiej Republice Ludowej, czcić biało-czerwono-białą flagę. To nie jest większość społeczeństwa, ci ludzie nigdy nie byli większością. Protesty w 2020 roku, żeby być naprawdę ogólnonarodowe i mieć poparcie większości obywateli, wyszły poza ramy tego obozu ideologicznego. W tym sensie to, że dzisiaj większość ludzi od tej polityki, od tej agendy zupełnie odeszła pod wpływem represji, apatii, braku wiary w zwycięstwo, to jest naturalny proces. I to, że siły demokratyczne wśród emigracji nie mają wiele możliwości, a do tego przy braku wewnętrznej dynamiki politycznej w kraju nie są w stanie dotrzeć do tych apolitycznych osób, które aż tak bardzo nie śledzą kalendarza opozycji i ważnych dat w kalendarzu opozycji, jest pewną normą i trudno mi sobie wyobrazić, by mogło być inaczej. By opozycja na emigracji mogła na przestrzeni lat pozostawać istotnym czynnikiem w wewnętrznej polityce kraju. Większość osób po prostu nie widzi sensu w ciągłym zwracaniu uwagi na to, co robią politycy białoruscy na emigracji, jeśli nie odczuwa silnej ideologicznej motywacji. Tak myśli część osób w Białorusi, ale nie jest to większość. Więc absolutnie się z Panią zgadzam, że rzeczywistość tu i rzeczywistość tam nieuchronnie się rozchodzą.


Regularnie dowiadujemy się o kolejnych przejawach represji w Białorusi, właściwie o ich ciągłym charakterze. To mogą być zatrzymania na granicy osób, które z emigracji wracają albo po prostu chcą odwiedzić kraj, ale też rajdy służb po całych miejscowościach, gdzie za jakieś nieokreślone przewiny ludzie są masowo zatrzymywani. Do tego dochodzi tragiczna sytuacja więźniów politycznych. O części z nich nie mamy w ogóle informacji, za to niestety co jakiś czas docierają wieści o kolejnych śmierciach w białoruskich więzieniach osób skazanych z pobudek politycznych. Reżim cały czas ściga i karze za udział w protestach w 2020 i 2021 roku. Ale przecież osoby, które w nich uczestniczyły, już dawno nie stanowią dla reżimu zagrożenia po tym, jak te protesty zostały brutalnie spacyfikowane. Mimo to w Białorusi panuje terror. Jaki jest sens utrzymywania tak skrajnie represyjnej polityki przez reżim?


Zgadza się, że to jest próba ukarania osób, które uczestniczyły w protestach lub w jakiś inny sposób okazały się nielojalne w latach 2020–2021. Te represje nie działają na zasadzie groźby, ale zemsty. Reżim uważa, że każdy musi odpowiedzieć za najmniejszy nawet udział w tamtych ruchu, że każdy musi zostać ukarany. Ale oprócz tego istnieje również pewna wewnętrzna dynamika działania aparatu represji, który musi wykazywać się aktywnością, pokazywać, że pracuje. W Białorusi stworzono całe jednostki zajmujące się wyłącznie represjami politycznymi, które muszą demonstrować efektywność. To, że ukarano wszystkie najaktywniejsze osoby i przywódców protestów, że wydalono ich za granicę lub uwięziono, nie oznacza dla nich wcale, że mogą odpuścić. Szukają więc nowych ofiar tego, co słusznie nazywa Pani terrorem. Kiedy ukarali już wszystkich, którzy bezpośrednio protestowali, to przychodzą po ich rodziny i krewnych. Jeśli nie ma już antyreżimowych blogerów w kraju, to idą po tych, którzy nie popierali wtedy protestów, ale też nie poparli głośno władz, a reżim uważa, że powinni byli to zrobić. Represje rozwijają się zgodnie z własną wewnętrzną logiką i nie zawsze wynikają z tego, że to Łukaszenka każe kogoś aresztować. To jest po prostu nowy modus operandi, nowy stan tego reżimu. Jeśli nie przyjdzie jednoznaczny rozkaz z góry, żeby zatrzymać tę machinę, to cały czas będą wyszukiwane nowe grupy społeczne, które można represjonować. Już dawno nie chodzi tutaj o to, by wsadzić do więzienia ludzi, którzy mogliby ich obalić. Nie, to po prostu maszyna, która działa, i jak to maszyna – nie zastanawia się nad sensem swojego działania.


Mam wrażenie, że wytworzyło się takie przekonanie – a może to nawet nie jest przekonanie, a bardziej odczucie – że w politycznej sferze w Białorusi nic się nie dzieje, bo przy takim reżimie nic się dziać nie może. Media w ogóle zignorowały wybory parlamentarne w lutym tego roku, chyba wychodząc z założenia, że one przecież nic nie znaczą i nic nie zmieniają. Ale nawet jeśli tak jest, to może jednak czegoś ciekawego się z tych wyborów można dowiedzieć o obecnej kondycji systemu politycznego w Białorusi?


Wybory zawsze są interesującym wskaźnikiem kondycji białoruskiego reżimu i jego priorytetów. Na ich przykładzie przekonaliśmy się, że priorytetem jest sterylność pola politycznego. Reżim postanowił nie eksperymentować nawet z jakimiś dekoracyjnymi elementami, które miałyby w odbiorze stanowić przejaw pluralizmu. Kampania wyborcza była prowadzona całkowicie według wzorców sowieckich lub chińskich, nie było miejsca na jakąkolwiek niekontrolowaną krytykę. Po prostu nie było kandydatów, którzy krytykowaliby władze w jakikolwiek sposób, nawet w jakichś przyziemnych drobiazgach. To najważniejszy wniosek, który płynie z tych wyborów. Oczywiście, nie było też żadnych mechanizmów obserwacji, uczciwego liczenia głosów, żadnej aktywności związanej z wyborami, która wychodziłaby na ulicę. Białoruski parlament jest organem bezprawnym, ale mimo to ciekawe jest przyjrzenie się, kto został do niego mianowany. W obecnym parlamencie jest więcej propagandystów niż bywało wcześniej. Najwyraźniej reżim chce, by parlament w większym stopniu wchodził w interakcję ze społeczeństwem, żeby był bardziej hałaśliwy niż w poprzednich kadencjach. Albo po prostu bardziej aktywny na polu propagandy w obronie interesów władz. Albo bardziej aktywny w obronie interesów władz w ich propagandzie. Do tej pory parlament był absolutnie niewidoczny, więc zobaczymy, czy ta zmiana się uda, czy nie.


Kolejnym interesującym aspektem tych wyborów jest fakt, że partia Biała Ruś nie uzyskała większości w białoruskim parlamencie. Zdobyła 50 mandatów ze 110 – dużo więcej niż inne partie reżimowe, ale jednak nie większość. To pokazuje, że Łukaszenka nadal nie ufa tej sile, tak jak na przykład Putin ufa Jednej Rosji. Łukaszenka nie jest gotowy, by uczynić jakąkolwiek partię filarem swojej władzy, nie jest nawet gotowy, by dać którejkolwiek z partii wiodącą rolę w tym wykastrowanym polu partyjnym. A Biała Ruś na pewno liczyła na więcej mandatów.





Biała Ruś powstała jeszcze w 2007 roku i przez lata była czymś w rodzaju masowego, liczącego prawie 200 tysięcy członków stowarzyszenia, wspierającego reżim Łukaszenki. Rok temu przekształciła się w partię polityczną. Do czego jest potrzebna Łukaszence?


Nie sądzę, żeby Łukaszenka jej tak naprawdę potrzebował. Przed wyborami postanowił oczyścić partyjne pole i zniszczyć wszystkie partie opozycyjne, a nawet niektóre z dekoracyjnych partii proreżimowych. Widocznie zdecydował, że trzeba czymś zapełnić tę pustkę, że nie można zostawić trzech ledwo zipiących, praktycznie fikcyjnych partii. Tak pojawił się pomysł na nową partię władzy, zgodnie z rosyjskim modelem, żeby w parlamencie była wyraźna wiodąca siła, wyraźny lider. Jednocześnie Łukaszenka stara się nie nadawać Białej Rusi zbyt dużej wagi, aby nie poczuła autonomii i sprawczości. Chce zachować podmiotowość władzy w swojej administracji. Dlatego Biała Ruś otrzymała w parlamencie dominującą rolę, ale bez absolutnej większości. Myślę, że to może być następny etap, jeśli partia nie będzie stwarzać problemów. Łukaszenka będzie obserwować, jak ten system działa i być może zrobi kolejny krok, ale to jest zbyt odległa kwestia, by na ten temat teraz spekulować.


A więc Łukaszenka kreuje Białą Ruś na partię i potencjalną siłę polityczną, chociaż wcale tego nie chce?


Na to, że Łukaszenka tak naprawdę nie potrzebuje jeszcze tej partii, wskazuje to, że wciąż nie przekształcił systemu wyborczego. Wciąż mamy głosowanie większościowe, a nie proporcjonalne, jak na przykład w Rosji albo w Polsce. W systemie autorytarnym zachował głosowanie większościowe, gdzie wyborcy głosują na konkretne osoby, a nie na listy. Wiele osób w białoruskiej elicie opowiadało się za głosowaniem na listy partyjne albo za systemem mieszanym, ale Łukaszenka na to nie poszedł. Nie jest jeszcze gotowy na pełnoprawną transformację swojego reżimu w partiokrację, jaką był Związek Radziecki lub jaką są dziś chociażby Chiny czy Korea Północna. Partie władzy są też w Kazachstanie, w Turkmenistanie, ale nie w Białorusi. Łukaszenka nie wierzy, że potrzebuje tego mechanizmu zarządzania, ale pierwsze kroki w tym kierunku zrobił, właśnie przekształcając Białą Ruś w partię. Sądzę, że dzieje się tak dlatego, że Łukaszenka rozumie konieczność zapewnienia przyszłej władzy pewnych instytucji wspierających, aby wszystkie aspekty zarządzania państwem nie skupiały się na jednej osobie. To taka strategia Łukaszenki, żeby zmniejszyć ryzyko dla systemu, jeśli okaże się, że ta jedna osoba, która obejmie po nim władzę, nie będzie dawać sobie rady. Dlatego mamy do czynienia z bardzo powolnym, można wręcz powiedzieć – żółwim tempem budowania instytucji kolektywnych. Nie jestem jednak pewien, czy Łukaszenka będzie w stanie dokończyć ten proces za swojego życia, bo widać, że jest w tym bardzo ostrożny.


Artiom Szrajbman – niezależny białoruski politolog i analityk, komentator bieżących spraw białoruskich. Współpracownik berlińskiego Centrum Carnegie.
Kolejna kwestia, która dość mocno weszła do powszechnego obiegu, to przekonanie o utracie przez Białoruś jakiejkolwiek podmiotowości. Przyjęło się sądzić, że Łukaszenka nie ma żadnego manewru, że jest posłusznym wasalem Putin i wspólnikiem jego zbrodni. Sami Białorusini często mówią, że ich kraj jest pod rosyjską okupacją. Jak Pan ocenia białoruską suwerenność? Czy coś się w tej kwestii może zmienić w krótko- i długofalowej perspektywie?


O białoruskiej autonomii, bo wolałbym to w tych kategoriach ujmować, można długo dyskutować. Na pewno autonomia Łukaszenki w ostatnich latach bardzo się skurczyła i ten proces nadal trwa. Jego oznakami są rozlokowanie broni jądrowej w Białorusi, zaangażowanie kraju w wojnę przeciwko Ukrainie, przeorientowanie całej logistyki eksportowej na Rosję, do tego dochodzi wchłonięcie przez Rosję białoruskiego pola informacyjnego. To wszystko znacząco zawęża pole manewru. Nawet gdyby Łukaszenka któregoś dnia nagle wstał inną nogą i postanowił nawiązać stosunki z Zachodem, to te wszystkie więzy, który zawiązały się przez ostatnie lata, skutecznie by go przed tym powstrzymały. Moskwa ma dziś dużo narzędzi, by zdusić w zarodku jakikolwiek ruch Białorusi w zachodnim kierunku. Nie chodzi jedynie o obecność wojskową. Od niej bardziej wiążąca może okazać się gospodarka, która jeszcze ściślej łączy Białoruś z Rosją. Ta druga jest jedynym oknem logistycznym na świat białoruskiego handlu. Widzimy więc wyraźnie, że białoruska autonomia ulega zawężeniu, ale jednocześnie kraj formalnie i do pewnego stopnia faktycznie zachowuje suwerenność. Ta proporcja może się zmienić przy innej koniunkturze politycznej, na przykład w sytuacji kryzysu w Rosji.

Wiele z tych ustępstw, które Łukaszenka poczynił na rzecz Rosji, jest odwracalna. Te wszystkie sojusze – czy to państwo związkowe, czy ODKB – nie są na zawsze. Dobrze to teraz pokazuje przykład Armenii. Kiedy zmieni się sytuacja geopolityczna, kiedy zmieni się sytuacja w regionie, kiedy wojna będzie przeszłością, to sądzę, że jeszcze za Łukaszenki lub po Łukaszence zobaczymy przywrócenie większej swobody manewru dla Białorusi. Może nie będzie to przebiegać gwałtownie, może to będzie stopniowy proces, ale myślę, że tak się właśnie stanie. Niezależnie od Łukaszenki, nie powstały jeszcze jakieś fatalne, nierozerwalne więzi z Rosją, które będą trwać na wieki, które są silniejsze niż chociażby to, co Polskę w czasach komunizmu łączyło ze Związkiem Radzieckim. ZSRR osłabł i Polska, ale też NRD, Czechosłowacja, Rumunia, Węgry dość szybko się usamodzielniły. Białoruś jest dziś w podobnej sytuacji. To kraj satelicki, który zachował formalną suwerenność i jej atrybuty, zachował także odrębną od rosyjskiej opinii publicznej, a społeczeństwo ma świadomość swoich narodowych interesów, co zasadniczo różni Białorusinów od Rosjan. Sądzę, że to wszystko jest podstawą, na której w długofalowej perspektywie będzie można odbudować pełną suwerenność i autonomię. Ale to się wydarzy w długiej perspektywie, nie jutro.


To pytanie o suwerenność Białorusi i możliwości manewru Łukaszenki jest dla nas o tyle istotne, że dużo mówi się ostatnio o możliwej eskalacji wojny, która może przerodzić się w konflikt Rosji i NATO. Ale skoro białoruska armia nie dołączyła do rosyjskiej inwazji na Ukrainę, to chyba tym bardziej Łukaszenka, mimo agresywnej retoryki, nie paliłby się do wojny z sąsiadami z Sojuszu Północnoatlantyckiego? Zgadza się. Nie sądzę, by Łukaszenka był zainteresowany udziałem w jakichkolwiek prowokacjach militarnych lub bezpośredniej agresji przeciwko krajom NATO. Łukaszenka jest bardzo podobny do Putina w antyzachodnim światopoglądzie, to pod tym względem człowiek o absolutnie radzieckiej mentalności. Ale od Putina różni go to, że nie ma ochoty umierać za „russkij mir”. Nie jest rosyjskim imperialistą, dla niego wojna o ekspansję rosyjskiego imperium nie jest jego wojną. Biorąc pod uwagę, że Białoruś jest państwem granicznym, a w przypadku wojny na pełną skalę między Rosją a NATO obiekty wojskowe – i nie tylko wojskowe – prawdopodobnie znajdą się na terenie Białorusi, to zostaną zniszczone w pierwszej kolejności. Dlatego Łukaszenka będzie się opierać tak długo, jak się da od wciągnięcia w tego typu prowokacje. Nie wiem, jak długo to może potrwać, ale teraz nie widzimy wcale, by Putin wywierał na niego presję w sprawie dołączenia białoruskiej armii do wojny. Gdyby Kreml zaczął taką presję wywierać, to spodziewałbym się, że Łukaszenka będzie stawiać opór, ale jak długo może się opierać, tego nie wiem. To dość nieprzewidywalne kwestie, a Putin ma możliwości, by w końcu złamać ten opór. Ale sam Łukaszenka nie jest zainteresowany wojną na swoim terytorium lub w jego pobliżu, więc myślę, że interesy Putina i Łukaszenki mogą w pewnym momencie rzeczywiście się rozejść.


Łukaszenka zgodził się jednak na rozlokowanie na terytorium Białorusi broni jądrowej. Jak to zmienia sytuację Białorusi pod kątem potencjalnej wojny?


Paulina Siegień - z wykształcenia etnografka, rosjoznawczyni i filolożka rosyjska. Absolwentka Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Z zawodu dziennikarka, tłumaczka i redaktorka naszego portalu. Stale współpracuje z „Krytyką Polityczną” i „Newsweek”. Autorka książki Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu, za którą otrzymała Nagrodę Conrada oraz nominację do Nagrody Ambasador Nowej Europy.

Inne artykuły Pauliny Siegień
W tym kontekście to ryzyko jest zdecydowanie zwiększone. Jestem pewien, że wszystkie zachodnie agencje wywiadowcze wiedzą, gdzie znajduje się ta broń i gdzie znajdują się jej nośniki, takie jak Iskandery czy bombowce. W przypadku eskalacji nuklearnej prewencyjne lub niekoniecznie prewencyjne uderzenia NATO będą kierowane właśnie w te miejsca. NATO i Stanom Zjednoczonym będzie znacznie łatwiej uderzyć w Białoruś niż w Rosję, ponieważ jest to inny stopień eskalacji. Uderzenie bezpośrednio w terytorium Rosji byłoby wypowiedzeniem wojny Rosji. Uderzenie w terytorium Białorusi to w pewnym sensie zatrzymanie się w miejscu, które daje Rosji możliwość wycofania się. Bo atak na Białoruś to coś innego niż atak na jakiekolwiek rosyjskie miasto lub bazę wojskową w Rosji. Niestety Białoruś w takim kontekście, z rosyjską bronią jądrową, z rosyjskim sprzętem wojskowym w swoich bazach, staje się jednym wielkim, grubym i widocznym z daleka celem. W każdym scenariuszu konfrontacji wojskowej między Rosją a NATO Białoruś znajdzie się pod ostrzałem. Łukaszenka doskonale zdaje sobie z tego sprawę.