Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Jedwabny Szlak > Czajnik / 20.04.2022
Emilia Sułek

Szohimardon. Niedostępny raj w cieniu konfliktu o granice

Ministerstwo Turystyki Kirgistanu rozważa, co zrobić w sprawie enklawy Szohimardon. To uzbecka oaza pośród gór na południu Kirgistanu. Alpinistom zagradza drogę w wysokie góry, a miejscową ludność skazuje na gospodarczą wegetację. Czy w tym roku będzie przejezdna?
Foto tytułowe
Widok z Dugoby, obozu alpinistycznego w górach Pamiro-Ałaju (Shutterstock)

Szohimardon, nazwa prawie jak z bajki. To żyzna dolina pośród gór. Płynie tu rzeka, zielenią się pola, rosną topole i drzewa moreli. Do Szohimardonu nie można jednak wjechać. Tylko Uzbecy i Kirgizi z miejscowym meldunkiem mogą przekroczyć granice enklawy


Jadę do Dugoby. To obóz alpinistyczny w górach Pamiro-Ałaju, położony na wysokości 2250 metrów n.p.m., za Szohimardonem. Kiedyś znajdował się tu ośrodek treningowy radzieckich wojsk desantowych. Dziś rosyjscy alpiniści startują stąd na szereg sześciotysięczników. Potencjał jest, tylko wykorzystać go trudno.

Niełatwa spuścizna

W spadku po czasach radzieckich Kirgistan otrzymał siedem uzbeckich i tadżyckich enklaw. Znajdują się na południu kraju, w otoczonym przez ziemie Uzbekistanu i Tadżykistanu obwodzie batkeńskim. Uzbecka enklawa Soch ma 220 km² powierzchni i około 50 tysięcy mieszkańców. W tadżyckim Woruchu na blisko 100 km² mieszka 23 tysiące ludzi.

Uzbecki Szohimardon jest mniejszy: 90 km² z 10 tysięcami mieszkańców. W geopolityce regionu nie gra wielkiej roli. Leży za to na drodze do atrakcji turystycznych, jest też (a raczej był) miejscem pielgrzymek. Na południowy wschód od enklawy znajdują się wysokogórskie jeziora Kek-köl i Kurbankul. Prowadzi do nich nawet kolejka linowa. Legenda mówi, że Hazrat Ali, zięć Mahometa, ma jeden ze swych wielu grobów właśnie w Szohimardonie. W każdym razie znajduje się tam jego mauzoleum.
W spadku po czasach radzieckich Kirgistan otrzymał siedem uzbeckich i tadżyckich enklaw (fot. Wikicommons)

Atrakcje atrakcjami, sęk w tym, że dostać się do nich trudno. Jedyna droga do Dugoby i nad jeziora biegnie przez enklawę. „Tylko z meldunkiem wpuszczają”, ostrzega mieszkanka pobliskiego miasteczka Kadamdżaj. Jako dziecko w Szohimardonie bywała często. Dziś to skomplikowane. „Mam pogranpropusk”, odpowiadam z nadzieją, że pozwolenie na pobyt w strefie przygranicznej gwarantuje mi sukces.

W Kadamdżaju jestem umówiona z kierowcą, który ma mnie przewieźć przez enklawę, do Dugoby. Cierpliwie czekam na targu, wśród sprzedawców arbuzów i pomidorów. W dali majaczą budynki kombinatu, który zatrudniał robotników z całego ZSRR. Wydobywano tu rudy antymonu. Dziś nie działa, niegdysiejsi pracownicy wyjechali do Rosji.

Kierowca ma złe wieści. Przewieźć może tylko bagaż. Okazuje się, że mój pogranpropusk niewiele może pomóc i enklawę będę musiała obejść pieszo. „Nie wpuszczają cudzoziemców” – mówi i dodaje na pocieszenie: „Spokojnie, to taki trzygodzinny spacerek”. Kierowca odbierze mnie po drugiej stronie Szohimardonu i dowiezie do Dugoby, która jest jakieś 3 kilometry w głąb gór.

Tam lepiej

W pieszą trasę mam ruszyć za Kara-Szoro, ostatnią wsią przed granicą enklawy. Kierowca staje jednak wcześniej, przy kirgiskiej bazie wojskowej. Za chwilę dosiądzie się do nas moja obstawa.

Kiedy odbijam od drogi w towarzystwie czwórki żołnierzy, jednego kałasznikowa i dwóch krótkofalówek, zaczynam rozumieć, że nie jest to zwykły spacer. Wspinamy się na pierwszy skłon góry wznoszącej się tuż za enklawą i od razu gubimy drogę. Teren pokrywają kolczaste chaszcze, które jakimś cudem utrzymują się na tej wyschniętej ziemi. Jest środek lata, słońce pali w najlepsze.

Czasem trafiamy na krótką ścieżkę wydeptaną przez kozy. Kiedy indziej na ślepo przedzieramy się przez krzaki. Żołnierze co i rusz rozpraszają się po zboczu, szukając bezpiecznego przejścia. Po starciach z oddziałami Islamskiego Ruchu Uzbekistanu, które w 1999 roku toczyły się w obwodzie batkeńskim, Uzbekistan zaminował swoje tereny przygraniczne, także te wokół enklawy. Większość min rozbrojono w 2005 roku, zresztą – w co bardzo chcę wierzyć – w okolicach Szohimardonu nie było ich wiele. Drogi jednak też nie ma. Stopy ślizgają się po skamieniałym piasku, ręce chwytają kolczastych krzewów.

Łapiemy oddech w przerwie na papierosa. Na tym odległym posterunku to towar deficytowy. Na szczęście mam całą paczkę. Paląc, spoglądamy w dół, na pogrążoną w zieleni enklawę. „Gdzie lepiej, w Kirgistanie czy tam?” – pytam, trochę z głupia frant, moich umundurowanych towarzyszy. „Tam” mówi młody żołnierz, pokazując na Szohimardon. „Tam cień jest. I morele są lepsze niż u nas”.
(fot. Wikicommons)

Na posterunku

Po dwóch godzinach wspinaczki zaczynamy schodzenie. Największe przełomy i wyschnięte gołoborza są za nami. Jeszcze godzina i jesteśmy u celu. Obeszliśmy enklawę, od jednego wjazdu do drugiego (są cztery). Naszemu kierowcy przejazd zajął pół godziny. Auto czeka pod kirgiskim posterunkiem granicznym.

Posterunek, cały z piaskowej cegły, nie odróżniałby się od otoczenia, gdyby nie kirgiska flaga zatknięta na długim maszcie. Kilka budyneczków, miejsce na ognisko pod niewielkim daszkiem, stara opona, w której powinny rosnąć kwiatki. Pod ścianą śpi pies. Służba na takim posterunku i jemu ma niewiele atrakcji do zaoferowania.

Parę kroków dalej tablica informacyjna dla tych, którzy chcą wystąpić o azyl. Zwrócona jest w stronę enklawy. Za tablicą brama zamknięta na kłódkę, pas ziemi niczyjej i druga brama, tym razem uzbecka. Dwóch Uzbeków obserwuje nas z oddali. Widząc aparat, zaczynają machać rękami. „Tu nie wolno fotografować” – ostrzega kirgiski żołnierz, który podąża za mną jak cień. Trudno powiedzieć: z obowiązku czy z nudów.

Granica z patyków

Według historycznych źródeł w dzisiejszym Szohimardonie w XIX wieku mieszkali Tadżycy, potem Sartowie, dziś większość ludności podaje narodowość uzbecką. To zagadka dla badaczy tożsamości, bo akurat w tej dolinie ruchów migracyjnych nie było ponoć wiele. Szohimardon zmieniał też przynależność administracyjną. Do lat 30. ubiegłego wieku był w kirgiskiej republice ZSRR, potem przeszedł do uzbeckiej. Z enklawy do Uzbekistanu jest jakieś 17 kilometrów.
Kiedy w 1991 roku państwa Azji Środkowej proklamowały niepodległość, granice republik zyskały status międzynarodowy. Także te wokół enklaw. Trzeba było się zająć ich demarkacją, a Kirgistan się do tego nie kwapił. Żołnierze narzekają: „Uzbecy stawiają betonowe słupy, a my pilnujemy granicy z patyków!”.

Słupów granicznych można szukać na zewnętrznej granicy między państwami. Ta wokół enklawy wygląda mniej formalnie. Szohimardon otacza płot w pełnym sensie tego słowa. Konstrukcja z gałęzi i drucianej siatki, do tego kupa kamieni. Jako niegdysiejsi nomadzi Kirgizi mają mniejszą fiksację na punkcie wrytych w ziemię granic niż ich rolniczy sąsiedzi. Z perspektywy dzisiejszej polityki wygląda to na lekkomyślność, ma jednak kulturowy urok.

Świat byłby lepszy z granicami z patyków. Albo w ogóle bez nich.

I bez płotu ludzie wiedzą, co do kogo należy. Wielu Kirgizek i Kirgizów wspomina, że ziemie enklawy należały kiedyś do nich, a Uzbecy dostali je w arendę. Przewidziany umową okres dzierżawy minął, ale sąsiadów wygonić się nie da. „Gdzieś muszą być na to papiery” – zastanawia się na głos mieszkanka Kadamdżaja. „W Kirgistanie, Uzbekistanie, a może w Rosji?”. Temat powraca też na agendę w parlamencie: w 2004 roku premier Kirgistanu Nikołaj Tanajew publicznie stwierdził, że Szohimardon to ziemie kirgiskie.

Kapryśna granica

Granica enklawy jest niepozorna, ale czuła na wahnięcia politycznych nastrojów. W 2016 roku, po śmierci prezydenta Uzbekistanu Islama Karimowa, została zamknięta na miesiąc. W Dugobie przebywało wtedy 30 alpinistów. Prowiant trzeba było nosić przez góry. „Jak w Chinach” – mówi kierowniczka Dugoby, Elena Ananiewa. „Cesarz umierał i państwo przestawało działać. To i tu: granica zamknięta. Nie puszczali nikogo”. Tego, że enklawa znowu się zamknie, nie spodziewali się ani Kirgizi, ani Uzbecy. Stosunki między krajami są dobre, zwłaszcza odkąd władzę w Taszkencie objął obecny prezydent Szawkat Mirzijojew. Nawet proces demarkacji granic wszedł w końcową fazę. W dowód przyjaźni Uzbekistan ufundował nawet w Kirgistanie parę szpitali covidowych. Jeden z nich w grudniu 2020 roku otwarto w Kadamdżaju.

Pech chce, że dwa miesiące po hucznym otwarciu szpitala dziennikarze z Rosji planują nakręcić o nim reportaż. Lecą do Taszkentu, stamtąd do Fergany, uzbeckiego miasta zaraz przy granicy z Kirgistanem. Od Kadamdżaju dzieli ich zaledwie 26 kilometrów. Pobliskie przejście graniczne w Pulgon jest jednak zamknięte. Uzbecy chcą puścić dziennikarzy w trybie wyjątkowym. Kirgizi mówią: nie. Ekipa musi nałożyć drogi: z 26 kilometrów robi się 260.

Kilka tygodni później Ananiewa występuje o pozwolenia na przejazd dla pierwszych turystów, którzy mają jechać do Dugoby przez Szohimardon. Kirgiskie dokumenty są gotowe, Uzbecy mówią jednak: nie. „Obrazili się i zamknęli granicę z enklawą”, mówi szefowa obozu dla alpinistów.

Umowy dwustronne

Od 2019 roku w Kirgistanie obowiązuje nowy „Program Rządu Republiki Kirgiskiej w sprawie rozwoju turystyki”, w tym także turystyki górskiej. Z uzbecką enklawą, która zagradza drogę w góry, o rozwój jednak trudno.

Dugoba to jedyny obóz alpinistyczny w obwodzie batkeńskim, jednak żaden z posterunków strzegących wjazdu do Szohimardonu nie ma uprawnień do przepuszczania obywateli państw trzecich. To strefa przygraniczna.
Granica kirgisko - uzbecka (za Facebook)

Przebywać mogą tu mieszkańcy, pracownicy i turyści, o ile mają pogranpropusk. Zatwierdzić go muszą trzy kirgiskie urzędy. Najpierw dokumenty są rozpatrywane przez Państwowy Urząd Ewidencyjny, stamtąd trafiają do Państwowego Komitetu Bezpieczeństwa Narodowego, a potem lądują na biurku funkcjonariusza Państwowej Straży Granicznej. Ta, z oddziałem w Chajdarkanie, wystawia odpowiedni propusk. Zanim dokument nabierze pełnej mocy, musi uzyskać akceptację uzbeckiej straży granicznej. Dopiero wtedy przejazd przez enklawę jest możliwy.

Ten ostatni etap trwa najdłużej, mówi Ananiewa. Mimo to w 2019 roku system działał bez zarzutu. W 2020 roku wybuchła pandemia i turystów nie było wcale. A w 2021 roku działać przestał, a to – jak mówi Ananiewa – z powodu konfliktu wokół szpitala. To wyjaśnia, dlaczego pogranpropusk mam, ale przejechać przez Szohimardon nie mogę. Zabrakło akceptacji z Uzbekistanu.

Decyzje podejmowane w Uzbekistanie nie służą mieszkańcom enklawy. Dla cudzoziemców droga jest zamknięta, ale i innych turystów jest mało. Ci, co chcą dojść do Dugoby, przejdą przez góry, ale nie każdy ma chęć na ekstremalne przygody. Umowa o bezwizowym ruchu turystycznym, jaką Kirgistan w 2007 roku podpisał z Uzbekistanem, w tych okolicach zmieniła niewiele. Obywatele Uzbekistanu mogą wprawdzie pojechać na wycieczkę do Szohimardonu bez wizy, potrzebują jednak paszportu, a ten jest drogi i nie każdy go ma. Po wyrobieniu pogranpropuska mogliby nawet pojechać w góry, do Dugoby. Uzbeckie władze niechętnie wydają jednak na to pozwolenie: „Nie chcą się przyczyniać do rozwoju naszej turystyki” – twierdzi kierowniczka Dugoby.

W najtrudniejszej sytuacji są jednak mieszkańcy enklawy. Poza granicami Szohimardonu, w strefie przygranicznej, przebywać nie mogą, z propuskiem czy bez. A przecież chętnie pojechaliby nad jeziora, które znają z dzieciństwa, mówi Ananiewa. Kolejka linowa z Szohimardonu podobno wciąż działa. Niestety, mieszkańcy enklawy są więźniami na tej wysepce ziemi zagubionej w Kirgistanie.

Dwa czasy

Granica enklawy to sztuczny twór w krajobrazie pamietającym czasy normalnego sąsiedztwa. Organizuje albo dezorganizuje życie ludzi, często w zaskakujący sposób.

Idąc z żołnierzami przez góry, próbuję ustalić, która godzina. Zegarek i telefon pokazują co innego. Esemesa z powitaniem w uzbeckiej sieci dostałam już wcześniej. Ale że czas sam przestawi się na uzbecki? Zdarza się to często. W enklawie ludzie są o godzinę młodsi. Kiedy w Kirgistanie jest ósma, tam siódma. To terytorium innego kraju i nawet w malutkim Szohimardonie obowiązują te rygory.

Okazuje się, że w domach przy granicy z enklawą nawet w nocy poczytasz książkę, kiedy gdzie indziej zapada ciemność. W Kirgistanie awarie prądu zdarzają się często. W okolicach enklawy rzadko. Kirgiskie domy podłączone są tu do tej samej linii, która zasila Szohimardon. Jest międzynarodowa, wyłączyć prądu na niej nie można. Skandal byłby zbyt duży.

Za to dodzwonić się trudno. Najsilniejszy sygnał jest w sieci uzbeckiej. Kirgizi próbują go jednak zagłuszać. Przez to w wielu domach telefon nie działa. Dzwoni tylko wtedy, kiedy wysiądzie prąd, bo wtedy i zagłuszanie przestaje działać.

Krowia biurokracja

Sąsiedztwo Uzbeków z Kirgizami zawsze oznaczało wymianę gospodarczą. Mieszkańcy enklawy tradycyjnie wysyłali krowy i owce na kirgiskie pastwiska. Dzierżawili ziemię i wynajmowali pasterzy. Nawet rozpad Związku Radzieckiego początkowo niewiele zmienił.

Z czasem Kirgistan wprowadził restrykcyjną politykę. W 2009 roku zakazano używania kirgiskich pastwisk przez obywateli innych państw i ich dzierżawy krajom ościennym, o ile nie ma podpisanych na ten temat osobnych umów. Przepis ten uderzył głównie w hodowców z Tadżykistanu, którzy masowo wypasali zwierzęta na kirgiskich pastwiskach, ale skomplikował też życie w Szohimardonie.

W odciętej od okolicy enklawie brakuje bowiem ziemi rolnej i pastwisk. Kiedyś wyganiało się krowy poza enklawę bez żadnych formalności, dziś, by przekroczyć granicę, każda krowa musi mieć książeczkę szczepień: w końcu to granica. Właściciel krowy musiałby też mieć pogranpropusk. Uzbecy z enklawy takich permitów nie mają. Niektórzy oddają więc krowy kirgiskim pasterzom, ci zabierają stada w wyższe partie gór. (W 2021 roku miesiąc wypasu krowy i konia kosztował 300, a owcy 60 somów, czyli odpowiednio 15 i 3 złote). Inni puszczają zwierzęta przez granicę wolno. W górach wokół Dugoby krowy, często z cielętami, chodzą samopas. Można je spotkać w największych chaszczach i nad ziejącymi grozą urwiskami. Każda krowa bez kolczyka w uchu, która pasie się poza enklawą, jest uważana za uzbecką; idąc z żołnierzami przez góry mijam ich parę tuzinów. Niektórym żołnierze robią zdjęcia, inne ignorują. Ludzie z enklawy jakoś przecież muszą sobie radzić w tym poszatkowanym granicami świecie.

Z powrotem

Mój pogranpropusk szybko się kończy. Nie starczy go, by obejść Szohimardon w drugą stronę. Teren jest trudny, droga długa. Moja nadzieja, że żołnierze choć na chwilę wpuszczą mnie do enklawy, okazuje się płonna. Jeden z nich, jak słyszę, przewiózł przez granicę dwójkę dzieci. Dzieci były kirgiskie, ale bez batkeńskiego meldunku. Sprawa wyciekła, dostał karę. Cóż, trzeba będzie wracać tą samą drogą.

Wysłużonym gazikiem Eleny Ananiewej zjeżdżam z obozu Dugoba w dół, do granicy z enklawą. Jest ósma rano, żołnierze na posterunku granicznym są jeszcze zaspani. Dowódca wychodzi w bermudach we wzór brytyjskiej flagi, okularach w stylu Ray-Ban i z porannym papierosem w ustach. Prawie jak u Coppoli, tylko wojny brak. Po dłuższych deliberacjach zakłada mundur, woła kolegów i jest gotowy przeprowadzić mnie przez góry, z powrotem do Kara-Szoro. Bierze z sobą głośnik z bluetoothem. W drodze towarzyszy nam piosenka zespołu Kino. Wiktor Coj głębokim głosem śpiewa:

I dwa tysiące lat trwa wojna, wojna bez żadnego powodu
Wojna – zajęcie dla młodych, wojna – lekarstwo na zmarszczki

Patrząc na wyschniętą na wiór ziemię i kałasznikowa kołyszącego się na plecach dowódcy, nucę za Cojem:

Czerwona, czerwona krew, za godzinę – już tylko ziemia
Za dwie – wyrosną z niej kwiaty i trawa, za trzy – ona znowu żyje
ogrzana promieniami gwiazdy o imieniu Słońce
[tłum. za: Konstanty Usenko, Oczami radzieckiej zabawki, Wydawnictwo Czarne 2012]

Czy żołnierze wiedzą, o czym jest ta piosenka? Poza dowódcą reszta kompanii po rosyjsku mówi słabo.

Jak przez miedzę

Tym razem obchodzimy Szohimardon trochę niżej, częściowo wzdłuż płotu otaczającego enklawę. W sadach po uzbeckiej stronie na brezentowych płachtach suszą się morele. W jednym z nich młody Uzbek, znajomy żołnierzy. Przez płot podaje nam siatkę owoców i butelkę wody na dalszą drogę w upale. Przez granicę, jak przez miedzę, można tu podać sobie rękę i pogadać z sąsiadem.

Uzbecki chłop i kirgiski żołnierz porozumiewają się bez problemu: języki są bliskie, znajomości też. Dziś w enklawie kirgiskiej ludności ponoć nie ma. Małżeństwa mieszane wyniosły się poza nią. „Z czego tu żyć?” – pyta Uzbek w sadzie. Turystów nie ma, bezrobocie szaleje. Nawet towar na targ zawieźć trudno.

Szohimardon to bajka z kolorowego folderu zachwalana przez przewodniki i biura podróży. Te ostrzegają jednak, że nawet z uzbecką wizą nie zawsze da się wjechać. Czasem pomaga ponoć łapówka, kiedy indziej nie da się nic zrobić, piszą.

Turystyczna infrastruktura szybko się starzeje. Władze w Taszkencie na nową nie dają środków. Bez wiążących uzgodnień na wysokim szczeblu urodzajna enklawa skazana jest na gospodarczą wegetację, a turyści chcący odwiedzić Dugobę – na przedzieranie się przez górskie chaszcze. „Żeby to się zmieniło, trzeba zdecydować, czyja jest ta ziemia. Nasze rządy nie mogą się dogadać” – mówi młody Uzbek. Płot dookoła enklawy postawili na wszelki wypadek. Tak trochę pro forma, bo konfliktów między sąsiadami tu właściwie nie było, twierdzi mieszkaniec Szohimardonu. A posterunki graniczne? Są tu, żeby pokazać siłę państwa. Tyle że ta siła przydałaby się bardziej w negocjacjach o demarkacji granic.
dr Emilia Sułek jest antropolożką, podróżniczką, dziennikarką. Zajmuje się Azją Środkową, mieszka w Zurychu, pracuje na Universität Freiburg & Hochschule Luzern.

I tak folderowa bajka żyje w cieniu debaty o międzynarodowych granicach. „Poza rosyjskimi alpinistami jesteś tu pierwszą cudzoziemką” – mówi mi Elena Ananiewa w Dugobie. Jak na jedyny obóz alpinistyczny w obwodzie batkeńskim to trochę mało.