Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Rosja / 22.02.2022
Agnieszka Bryc

Rosyjscy żołnierze weszli do Donbasu. Teraz czas na odpowiedź Zachodu

Wkrótce po decyzji prezydenta Putina o uznaniu niepodległości Doniecka i Ługańska wojska rosyjskie wkroczyły na ich terytorium. Ukraina i Zachód jednoznacznie mówią o naruszeniu integralności terytorialnej. Waszyngton i Bruksela – o poważnych sankcjach. Mają w ręku „opcje atomowe”, ale nie jest pewne, czy zdecydują się ich użyć.
Foto tytułowe
(foto. mil.ru)

„Uważam za konieczne przyjąć już dawno podjętą decyzję i uznać niezależność i suwerenność republik Donieckiej i Ługańskiej” – tak swoje orędzie do narodu zakończył 21 lutego prezydent Władimir Putin. Chwilę później podpisał oficjalny dekret uznający separatystyczne republiki i skierował go do natychmiastowej ratyfikacji przez Dumę oraz Radę Federacji. Rozkazał także szefowi dyplomacji nawiązać stosunki dyplomatyczne z obiema republikami, a ministerstwu obrony „zapewnić utrzymanie pokoju w DRL i ŁRL” [odpowiednio: Donieckiej i Ługańskiej Republice Ludowej – przyp. red.]. Tym samym rozpoczął interwencję militarną w dwóch obwodach Ukrainy kontrolowanych przez separatystów.

Oficjalnie jest to „operacja utrzymania pokoju”, ponieważ – jak zapewniał rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow – „Rosja nie zamierza na nikogo napadać, tym bardziej na sąsiednią Ukrainę”. Wygrała więc logika „jeśli nie teraz, to kiedy?”. Nie udało się zastraszyć Zachodu, by ten wywarł presję na Kijów i doprowadził do bezpośrednich rozmów z separatystycznymi władzami samozwańczych republik i do przyznania im specjalnego statusu, czyli realizacji porozumień mińskich w interpretacji Moskwy.



Plan zawiódł, Putin porzucił więc strategię, którą kierował się od 2015 roku. Siergiej Ławrow musiał przez lata powtarzać: „jedynym sposobem rozwiązania konfliktu we wschodniej Ukrainie jest pełna realizacja porozumień mińskich”. Postawienie na opcję siłową, czyli wkroczenie na terytorium Donbasu kontrolowanego przez separatystów oznacza, że Rosja złamała porozumienia, które podpisała siedem lat temu. Stała się więc oficjalnie stroną w konflikcie.
We wrześniu 2014 roku zawarto zawieszenie broni, tzw. protokół miński, a 12 lutego 2015 roku tzw. Mińsk II, w którym pod presją Rosji Kijów przyjął niekorzystne dla siebie zapisy odnośnie do zmiany konstytucji i nadania Donbasowi autonomii, a także przeprowadzenia wyborów lokalnych w separatystycznych rejonach.


Maski opadły

Kreml zdecydował się na scenariusz, który w 2008 roku zrealizował wobec Gruzji. Tam także poszukiwał pretekstu do inwazji. I go dostał: siły gruzińskie jako pierwszy otworzyły ogień. Odtąd więc twierdzi, że to Gruzja napadła na Osetię i Abchazję, a nie Rosja na Gruzję. Tam także uznała niezależność obu zbuntowanych republik, czym pozbyła się skutecznego instrumentu presji wobec prezydenta Michaiła Saakaszwilego. Dzisiaj popełnia ten sam błąd: uznając separatystów we wschodniej Ukrainie, pozbywa się karty donbaskiej. W dodatku, w odróżnieniu od władz gruzińskich, Kijów nie daje się sprowokować.

W efekcie Rosja utraciła swój kluczowy atut „strony niezaangażowanej w konflikt”. Przestaje być częścią rozwiązania, a staje się istotą problemu. W świetle prawa międzynarodowego jest agresorem, naruszyła bowiem integralność terytorialną i suwerenność sąsiedniego państwa. Coraz częściej nazywana jest państwem zbójeckim, a stąd już jeden krok do wpisania jej do grona „osi zła”, czyli państw stanowiących zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego. Już po raz trzeci (po 2008 i 2014 roku) udowadnia, że takie zagrożenie stanowi.

Czy posunie się dalej? W dekrecie Putin zarządził uznanie DRL i ŁRL w granicach konstytucyjnych, czyli znacznie poza terytorium znajdujące się w rękach separatystów (już po przyjęciu konstytucji przez władze obu samozwańczych republik armia ukraińska odbiła część ich obszaru; obecnie kontrolują one niespełna połowę Donbasu). Pełna kontrola terenów obu republik wymagałaby więc dalszej eskalacji i przekroczenia kolejnej czerwonej linii, a więc zajęcia obszarów kontrolowanych przez armię ukraińską. Kreml musi więc oszacować docelową reakcję Zachodu. Początkowa była wobec Moskwy bardzo krytyczna, począwszy od premiera Wielkiej Brytanii Borysa Johnsona, przez szefową niemieckiej dyplomacji Annalenę Baerbock, po Sekretarza Generalnego NATO Jensa Stoltenberga, ONZ António Guterresa oraz szefa unijnej dyplomacji Josepa Borrella.
Żołnierz ukraiński na linii frontu (president.gov.ua)

Zdecydowanie zareagował też Kijów. Prezydent Wołodymyr Zełenski wezwał do zachowania spokoju i zapowiedział, że nie da wciągnąć Ukrainy w rosyjską prowokację. „To luty 2022, a nie 2014 roku” – powiedział. Ma pełną świadomość, że Moskwie zależy na sprowokowaniu armii ukraińskiej do wkroczenia na tereny kontrolowane przez separatystów, czyli do powtórzenia błędu Gruzinów z 2008 roku. Ukraina odrobiła lekcje i nauczyła się stawiać odpór Rosji. Robi to przecież od ośmiu lat. Szef dyplomacji reagował natychmiast: „Ukraina nie napadła na Donieck i Ługańsk. Nie wysłała dywersantów przez granicę. Nie prowadzi akcji sabotażowych. Nie planuje takich działań. Domagam się zamknięcia fabryki fejków” – mówił wczoraj Dmitro Kuleba.

W oczekiwaniu na reakcję Zachodu

Najbliższe 48 godzin będzie kluczowe. Wyklaruje się stanowisko Zachodu i zapadną decyzje, Rosja pozna więc cenę agresji, a Zachód wyceni swoją wiarygodność. Na wieczór 22 lutego została zwołana Rada Bezpieczeństwa ONZ. Nie można się jednak spodziewać po niej radykalnych działań, ponieważ agresor jest jej stałym członkiem i posiada prawo weta. Znacznie bardziej prawdopodobne, że rezolucję potępiającą Rosję przyjmie – jak w 2014 roku po aneksji Krymu – Zgromadzenie Ogólne.

Krytyka jest wkalkulowana w rosyjski scenariusz. Sankcje zresztą także. Kreml nie ma jednak pewności, które z nich wchodzą realnie w grę. Pierwszą reakcją prezydenta USA Joego Bidena było podpisanie sankcji skierowanych przeciwko władzom separatystycznym, zakazujących prowadzenia z nimi jakichkolwiek operacji finansowych. Rzeczniczka prasowa Białego Domu Jen Psaki dodawała w komunikacie prasowym, że „nastąpią kolejne, bolesne dla Rosji decyzje, które Waszyngton przygotował we współpracy ze swoimi sojusznikami”.

Jeszcze 10 lutego podczas spotkania z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem Władimir Putin skarżył się: „Stany Zjednoczone chcą hamować nasz rozwój”. To „podduszanie” Rosji, mówił i dodawał: „Można to robić różnymi sposobami. Wciągnąć w konflikt lub skłonić swoich sojuszników europejskich, by wprowadzili przeciwko nam te same ostre sankcje, o których mówi dziś Waszyngton”. Oficjalnie Kreml starał się przekonywać swoich obywateli, że traci na nich przede wszystkim Zachód, bo Rosja nie dość, że przekierowała swoją gospodarkę na produkcję krajową, to jeszcze odpowiada kontrsankcjami.

W rzeczywistości sankcje uderzają silniej, aniżeli Kreml chce przyznać. Zbadali je eksperci think tanku Atlantic Council – Anders Åslund oraz Maria Snegovaya – i przedstawili w raporcie z maja ubiegłego roku. Dowodzą, że po pierwsze powstrzymały one dalszą ekspansję Rosji w 2014 roku, a po drugie drastycznie ograniczyły jej wzrost gospodarczy, o 2,5–3% rocznie. To zatem między innymi sankcje – obok pandemii – spowodowały spadek rosyjskiego PKB z rekordowo wysokiego w 2013 roku (2,3 tryliarda dolarów) do najniższego w 2020 roku o ponad jedną trzecią (1,5 tryliarda dolarów). Co więcej, to one nie pozwalają jej powrócić na ścieżkę wzrostu, w efekcie czego świat rozwija się szybciej, a udział Rosji w globalnym PKB stale maleje. W 2021 roku wynosił on 3,05%, w 2023 roku Atlantic Council prognozuje 2,97%, a w kolejnym spadnie do 2,92%. Dzisiaj pod tym względem rosyjskie PKB jest wielkości hiszpańskiego, czyli 14 razy mniejsze od amerykańskiego. To mniej więcej tak, jakby dzisiaj nie Rosja rzucała wyzwanie USA, lecz Czechy Niemcom.

Opcje atomowe zachodu

Kreml obawia się dwóch scenariuszy.

Pierwszy to zatrzymanie flagowego dla Rosji gazociągu Nord Steam 2. Jeśli 65% dochodów rosyjskiego budżetu pochodziło w 2021 roku z handlu surowcami energetycznymi, a głównym rynkiem zbytu jest Europa Zachodnia, to choć 40% dostaw jej gazu ziemnego pochodzi z Rosji, w dalszej perspektywie znacznie bardziej ryzykuje dostawca. Jeśli Europa wyciągnie wniosek, że surowce stanowią broń geopolityczną, straci na tym głównie Gazprom, który od lat buduje wizerunek wiarygodnego dostawcy taniego gazu. Może się okazać, że priorytetem bezpieczeństwa Europy stanie się zminimalizowanie dostaw rosyjskiego gazu. „Niemcy są gotowe ponieść ten ciężar [powstrzymywania agresywnej Rosji – przyp. A.B.]” – mówiła Annalena Baerbock podczas konferencji w Monachium 19 lutego.


Znacznie większy ciężar bierze na siebie Kreml. Ługańsk i Donieck będą kolejnymi po Abchazji i Osetii Południowej parapaństwami na utrzymaniu Rosji. Tymczasem kraj, który wynalazł nowiczoka, nie jest w stanie zapewnić dostępu do wody pitnej mieszkańcom anektowanego Krymu. Moskwa musi też słono opłacać lojalność lidera Czeczenii Ramzana Kadyrowa (ok. 300 miliardów rubli, czyli równowartość 15 miliardów złotych rocznie). Nie wspominając utrzymywania mirotworców (wojsk pokojowych) w Naddniestrzu czy Górskim Karabachu, baz i operacji w Syrii. Plus tani gaz dla sojuszników, jak Białoruś czy Węgry.

Sankcje, których spodziewa się Kreml, doprowadzą do jeszcze większej niewydolności gospodarczej kraju. Wprawdzie władze rosyjskie jeszcze po 2014 roku postarały się przynajmniej częściowo zabezpieczyć, wprowadzając na przykład rosyjski odpowiednik systemu bankowego SWIFT. Ten jednak obsługuje jedynie obrót krajowy. Rosjanie obawiają się znacznie bardziej „irańskiego” wariantu sankcji, czyli SDN (Specially Designated Nationals), które Putin nazywał „morderczymi”. Oznaczają one, że restrykcjami zostaną objęte nie tylko podmioty rosyjskie, ale też ich spółki córki oraz wszyscy pośrednicy. Siła SDN polega na odstraszaniu wszystkich – nawet chińskich – firm, które chciałyby obchodzić sankcje, działając przez podmioty zależne. Jak podkreślają analitycy z Atlantic Council, nawet banki Państwa Środka będą kalkulować, czy zaryzykować swoje aktywa w USA, gdzie większość z nich ma swoje placówki i prowadzi transakcje finansowe.

Rosjanie mogą otrzymać także uderzenie w walutę, zresztą jeszcze w trakcie orędzia Putina wartość rosyjskiego rubla spadła [z 0,052 złotego do 0,05 – przyp. red.]. Amerykanie mogą też zakazać obsługi rosyjskiego długu zagranicznego. Choć jest on niewielki, bo liczy ok. 470 miliardów dolarów, z czego tylko 66 miliardów to dług państwowy, to sankcje amerykańskie zwielokrotnią koszt jego obsługi, najprawdopodobniej u azjatyckich pośredników.

Drugą opcją atomową wobec Rosji byłoby zielone światło dla członkostwa Ukrainy w NATO. Efekt może być podobny jak z Nord Stream 2, który przed aneksją Krymu był „wyłącznie projektem biznesowym”, a niedawno nie dość, że Berlin przyznał, że jest on ewidentnie bronią geopolityczną Rosji, to nowy kanclerz Olaf Scholz dodawał, że sankcje na NS2 leżą na stole. Nawet jeśli przyjaciele Putina jak Viktor Orbán będą się sprzeciwiać kandydaturze Ukrainy (i Gruzji), to temat wejdzie do agendy politycznej dyskusji w ramach sojuszu. Może nawet wcześniej udałoby się przeforsować akces do Unii Europejskiej.

Czarnym koszmarem gospodarza Kremla jest – według jego własnych słów – „rozsadzanie Rosji od środka”. W działaniu opozycji dostrzega inspirację z zewnątrz, a każdy masowy protest jest dla niego próbą obalenia władzy. O to oskarżał w 2021 roku Hillary Clinton, gdy w całym kraju wybuchły demonstracje po sfałszowanych wyborach do Dumy, a nieskutecznie otrutego nowiczokiem i nielegalnie uwięzionego w kolonii karnej Aleksieja Nawalnego uważa za „agenta zachodnich służb specjalnych”. W Zachodzie widzi siłę, która w latach 90. popierała bojowników czeczeńskich, w 1999 roku bez konsultacji z Rosją zdecydowała o interwencji militarnej w Kosowie, w 2003 roku w Iraku, a podczas arabskiej wiosny także w Libii. Jeśli ktoś miałby doprowadzić do obalenia władzy w Rosji, to Putin wie, kto ma doświadczenie, a może nawet wolę polityczną.

Rozmawiamy, czy walczymy?

Wszystkie lęki prezydenta jedynie potwierdzają, że Rosja cofa się wyłącznie przed zdecydowaną siłą i gotowością do jej użycia, o czym nieraz przekonali się Amerykanie. Do kanonu sztuki wojennej przeszedł incydent z Syrii z 2017 roku. „Mój rosyjski kolega właśnie mrugnął” – miał powiedzieć generał Stephen J. Townsend, kiedy na dwie minuty przed upływem ultimatum postawionego Amerykanom ówczesny dowódca sił rosyjskich w Syrii gen. Władimir Zarudnicki przegrał rozgrywkę w cykora. Historię tę od lat powtarzają wojskowi, a Keir Giles z Chatham House opisał ją rok temu w swoim raporcie What deters Russia (Co powstrzymuje Rosję).
Dr Agnieszka Bryc - adiunktka na Wydziale Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie UMK w Toruniu. Była członkini Rady Ośrodka Studiów Wschodnich. Specjalizuje się w problematyce międzynarodowej aktywności Rosji.

Inne artykuły i podcasty Agnieszki Bryc
Amerykanie otrzymali oficjalne żądanie wycofania wojsk koalicyjnych z południowej Syrii, Rosjanie grozili atakiem z powietrza, przy czym deadline mijał w ciągu dwóch godzin. Trochę trwało, zanim amerykańskim sztabowcom udało się połączyć z dowódcą wojsk rosyjskich w Syrii. Do upływu ultimatum zostało 10 minut. Tymczasem rosyjski generał perorował, nie dając sobie przerwać, i skarżył się na zachowanie sił amerykańskich. Dwie minuty przed upływem czasu Townsend kazał tłumaczowi przerwać tyradę Rosjanina i zapytał wprost – „Rozmawiamy, czy walczymy?”. Po chwili ciszy usłyszał: „Rozmawiamy”.

Do Rosjan trafia argument siły, a nie siła argumentów.