Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Kaukazja > Papacha / 12.01.2021
Shahla Kazimova

Wojna o Górski Karabach w krzywym zwierciadle polskiej publicystyki

27 września 2020 r. doszło do wybuchu tykającej bomby, jaką był zamrożony konflikt Armenii i Azerbejdżanu o Górski Karabach. Analizy sytuacji w polskich mediach, często przygotowane pod tezę, oparte o błędne szablony myślowe wyniesione z oglądu sytuacji na Bliskim Wschodzie, nie mają nic wspólnego z merytoryczną analizą sytuacji.
Foto tytułowe
(Shutterstock)

Azerbejdżanie marzyli o wznowieniu wojny od przegranej z 1994 r., w wyniku której kraj stracił kontrolę nad Autonomicznym Obwodem Górskiego Karabachu oraz siedmioma otaczającymi go rejonami, a 900 tys. osób straciło dach nad głową. Zachęcała ich do tego postawa państw formalnie zaangażowanych w negocjacje pokojowe pod auspicjami tzw. Mińskiej Grupy OBWE przewodzonej przez Rosję, Francję oraz Stany Zjednoczone. Obecna w tych krajach silna ormiańska diaspora nie zachęcała ich rządów do konsekwentnych działań mających na celu uregulowanie konfliktu. Moskwa, Paryż i Waszyngton wręcz sprawiały wrażenie, że są zainteresowane zachowaniem status quo. Dobrze ilustruje to uznanie części francuskich senatorów niepodległości Górskiego Karabachu (w nomenklaturze ormiańskiej Republiki Arcachu) 25 listopada 2020 r., już po formalnym zakończeniu wojny.

Mimo że w świetle prawa międzynarodowego Górski Karabach stanowi część terytorium Azerbejdżanu, a rezolucja ONZ z 14 marca 2008 r. O sytuacji na okupowanych terytoriach Azerbejdżanu potwierdza prawo ludności azerbejdżańskiej do powrotu na ziemie, z których została wypędzona, oraz wzywa Armenię do niezwłocznego wycofania sił zbrojnych z okupowanych terytoriów, żadne z jej założeń nie zostało wyegzekwowane. Ten fakt sprawił, że w Azerbejdżanie zaufanie do możliwości pokojowego rozwiązania konfliktu było zerowe. Gdy na granicy azerbejdżańsko-ormiańskiej doszło do wznowienia działań zbrojnych, społeczeństwo zareagowało gwałtownie. Mimo powszechnej kwarantanny związanej z pandemią koronawirusa na znak poparcia dla wojska na ulice Baku wyszło ok. 30 tysięcy osób, z których część wtargnęła do budynku parlamentu. Sytuacja została opanowana dopiero po interwencji policji.

Temperaturę wokół konfliktu jeszcze bardziej podniósł premier Armenii Nikol Paszinjan. Jego wypowiedź podczas otwarcia panormiańskich igrzysk letnich 5 sierpnia w Stepanakercie "Karabach to Armenia i kropka", a także decyzja o przeniesieniu siedziby Rady Narodowej (parlamentu) separatystycznej republiki ze Stepanakertu (azer. Chankendi) do Szuszy zostały odebrane w Baku jako deklaracja inkorporacji regionu, w społeczeństwie zaś jako zniewaga. Stwierdzenie Paszinjana wywołało odpowiedź prezydenta Azerbejdżanu Ilhama Alijewa "Karabach to Azerbejdżan – i wykrzyknik" dającą do zrozumienia, że droga do negocjacji pokojowych na warunkach Erewania jest niemożliwa. Prężenie muskułów doprowadziło do 44-dniowej wojny (według azerbejdżańskiej nomenklatury wojny ojczyźnianej), w wyniku której Azerbejdżan przywrócił kontrolę w 7 rejonach wokół Górskiego Karabachu oraz na części samego regionu, w tym w mieście Szusza, którą Azerowie uważają za swoją kulturową kolebkę.

Zostawiam analizę przebiegu wojny oraz skutków konfliktu politologom. Ja chciałabym się skupić na prezentacji wypaczonej według mnie wizji konfliktu przez część polskich obserwatorów, dokonujących selektywnej oceny sytuacji. Wybrałam kilka podstawowych elementów stosowanych w manipulacji przekazem.

Stalinizacja konfliktu

W publicznej debacie z prezydentem Alijewem, która odbyła się 15 lutego 2020 r. w Monachium, premier Paszinjan jako początek konfliktu wskazał 1921 r., gdy w lipcu decyzją Kaukaskiego Biura Rosyjskiej Komunistycznej Partii (bolszewików) region pierwotnie został przekazany pod jurysdykcję Erewania. Według niego tylko osobista interwencja Józefa Stalina sprawiła, że Górski Karabach został uznany za część Azerbejdżanu.

Ta wersja wydarzeń została powielana na portalu TVP Info, m.in. w materiałach Witolda Repetowicza (Armenia – życie na linii frontu; Nowa wojna o Górski Karabach rozpoczęta). W wywiadzie z analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich Wojciechem Góreckim dziennikarz TVP Info, Łukasz Zaranek zaczyna rozmowę pytaniem zawierającym tezę: "Dlaczego w Azerbejdżanie nie chcą przyjąć, że Górski Karabach był przez wieki ziemią Ormian i dopiero Józef Stalin przypisał go azerbejdżańskiej republice sowieckiej (…)?". Taka narracja przyczynia się u odbiorcy do skojarzenia ze stalinizmem i bolszewizmem, czyli bolesną pamięcią historyczną wielu narodów (na przykład u Polaków wywołuje analogię z terenami Rzeczypospolitej utraconymi po II wojnie światowej).

Konflikt ormiańsko-azerbejdżański o Górski Karabach jest jednak starszy niż dzieje Związku Radzieckiego, stanowi doświadczenie kilku pokoleń. Już w okresie kształtowania się pierwszych republik (w latach 1918–1920) w regionie toczyła się regularna wojna między wojskami Republiki Armenii i Azerbejdżanu.

W styczniu 1919 r. przebywający w Azerbejdżanie naczelnik korpusu brytyjskich wojsk okupacyjnych gen. William Thomson podporządkował Górski Karabach władzy Baku, wyznaczając azerbejdżańskiego gubernatora Szuszy Chosrowbeka Sułtanowa. Azerbejdżańska delegacja dyplomatyczna, która brała udział w obradach konferencji pokojowej w Paryżu, wnioskowała ponadto o zatwierdzenie suwerenności kraju i przedstawiła mapę terenu, którą uważała za terytorium republiki. Uznanie de facto nowo powstałej republiki przez państwa Ententy na konferencji wersalskiej w styczniu 1920 r. było i jest z punktu widzenia Baku uznaniem Karabachu za część Azerbejdżanu (a współczesny Azerbejdżan uważa siebie za dziedzica pierwszej republiki). W związku z tym Moskwa nie tyle "przekazała", co zatwierdziła fakt przynależności regionu do Azerbejdżanu, nakazując jednocześnie nadanie ludności ormiańskiej znacznej autonomii.

Przedstawienie konfliktu karabachskiego jako skutku niesprawiedliwej polityki narodowej bolszewickiej Rosji jest dużym uproszczeniem mającym na celu narzucenie narracji, jakoby Azerbejdżanie byli beneficjentami sowietyzacji Kaukazu Południowego. W 1921 r. Stalin nie miał prerogatyw, żeby jednoosobowo podjąć decyzję o przekazaniu terytorium którejś ze stron. Pomija się istotny fakt, że w Kaukaskim Biurze Partii, odpowiedniku instytucji namiestnika carskiego, rządził triumwirat, mianowicie gruzińscy bolszewicy Sergo Ordżonikidze i Józef Stalin oraz Ormianin Anastas Mikojan. W czerwcu 1921 r. właśnie to biuro domagało się przekazania regionu pod władzę Armeńskiej SRR. Sprawa byłaby przesądzona, gdyby nie interwencja Narimana Narimanowa, przewodniczącego rady Komisarzy Ludowych Azerbejdżańskiej SRR u samego Lenina.

Bolszewicy mieli bardzo złą reputację wśród muzułmańskiej ludności, w pamięci której zostały krwawe pogromy cywilnej ludności Baku przez bolszewicko-ormiańskie bojówki w marcu 1918 r. 70% wojsk rewolucyjnych Rady Bakińskiej (rządu bolszewickiego dążącego do przyłączenia Baku i okolic do Rosji) składało się z ormiańskich żołnierzy gen. Amazaspa Srwanctjana (znanego po prostu jako gen. Amazasp), którzy pod sztandarami rewolucji dokonywali pogromów na muzułmańskiej ludności. Cynizmem władz radzieckich było nadanie stolicy Obwodu Nagorno-Karabachskiego nazwy Stepanakert, od imienia bolszewika ormiańskiego pochodzenia Stepana Szaumiana, który odpowiadał za wydarzenia marcowe. W obliczu masowych antybolszewickich wystąpień, jakie ogarnęły Azerbejdżan po wprowadzeniu rządów Moskwy, Lenin potrzebował autorytetu muzułmańskiego wodza Narimanowa, który miał mu zapewnić uspokojenie sytuacji i kontrolę nad złożami ropy naftowej w Baku. Wstrzymał więc włączenie regionu do Armeńskiej SRR, ale za cenę rabunkowej eksploatacji bakijskiej ropy oraz zażegnania pamięci po wydarzeniach w Baku, gdzie wzniesiono nawet pomnik 26 bakijskim komisarzom (w czasie wojny karabachskiej z lat 1992–1994 został on zdemontowany).

Powtarzanie słów Paszinjana wytwarza fałszywe przekonanie, że Azerbejdżanowi, który podobnie jak Armenia był ofiara sowietyzacji, niesprawiedliwie przyznano ziemie odebrane siłą innemu narodowi.

Instrumentalizacja religii chrześcijańskiej w debacie o Górski Karabach

Analizując nacjonalizm w Europie Środkowo-Wschodniej, prof. Radosław Zenderowski wprowadza definicje etnizacji religii i sakralizacji narodu, skutkiem czego jest uznanie danej grupy etnicznej za szczególnie uprzywilejowaną z racji swej "świętości" (motyw narodu wybranego). "Innymi słowy: elementy etniczności i religijności ulegają nieuchronnie przemieszaniu, wskutek czego etniczność nabiera cech sakralnych, zaś religia – etnicznych" – pisze Zenderowski w monografii Religia a tożsamość narodowa i nacjonalizm w Europie Środkowo-Wschodniej. Między etnizacją religii a sakralizacją etnosu (narodu). Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że podobne schematy rządzą debatą nad charakterem konfliktu ormiańsko-azerbejdżańskiego.

Nacjonalizm azerbejdżański powstał w kontrze do świadomości muzułmańskiej, która nie tyle była ambiwalentna do spraw narodowościowych, ile wręcz konkurencyjna wobec tożsamości etnicznej. Ormianie natomiast, pozbawieni własnego państwa w XI wieku, skonsolidowali się wokół swojego kościoła, od wieków odgrywającego istotną rolę polityczno-społeczną. To sprawia, że konflikt etniczny Ormian i Azerbejdżan jest postrzegany jako etnoreligijny, szczególnie przez ormiańską diasporę. Potwierdza to wypowiedź dra Graira Magakiana podczas posiedzenia Komisji Sejmu ds. Mniejszości Narodowych i Etnicznych z 14 października 2020 r.: "W przypadku Ormian, gdy chodzi o ormiańskość, nie można etniczności i religii rozpatrywać na różnych płaszczyznach. (…) Ormianin jest przedstawicielem pierwszego państwa chrześcijańskiego na świecie, zaś Azer dla Ormianina jest Turkiem (…) przedstawicielem kogoś, kto jednoznacznie kojarzy się z islamem i ludobójstwem chrześcijańskich Ormian w 1915 r.".

Taka ocena konfliktu toczącego się w istocie o konkretne, sporne terytorium jest niczym nieuzasadniona, zaś wpisanie go w kontekst wojny religijnej dewaluuje tragedię chrześcijan, którzy rzeczywiście są prześladowani przez tzw. Państwo Islamskie.

Stwierdzenia "Górski Karabach ostatnią granicą cywilizacji chrześcijańskiej", jak napisał Witold Repetowicz w reportażu o tym tytule na portalu misyjne.pl, czy wpis na blogu ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego "osamotniona Armenia walczy z muzułmańskim Azerbejdżanem jak Dawid z Goliatem" są próbą uczynienia z Ormian "narodu wybranego". Jednocześnie w trakcie ostatniej wojny w sieci pojawiły się zdjęcia przeora klasztoru Dadivank w Kelbadżarze, ojca Hovhannesa, który pozuje, trzymając w prawej ręce krzyż, a w lewej broń. Na innej fotografii dumnie demonstruje własne zdjęcie z poprzedniej wojny karabachskiej w mundurze wojskowym z czasów, gdy jako żołnierz walczył przeciwko Azerbejdżanom. Strach pomyśleć, jakie nagłówki pojawiłyby się, gdyby achund (główny duchowny) jednego z meczetów w Karabachu pozował z bronią i Koranem w ręku. Słusznie zostałby zapewne oskarżony o wojujący dżihadyzm.

(Shutterstock)
Demonizacja przeciwnika

Sakralizacja jednej ze stron konfliktu prowadzi do demonizacji strony przeciwnej. W dyskursie politycznym padają sformułowania odwołujące się do języka religijnego, np. "sprzymierzeniec diabła" użyte przez premiera Paszinjana w wywiadzie dla "Jerusalem Post" 3 listopada 2020 r. Słuchając takich opinii, jak wyrażona przez dra Wojciecha Szewkę dla telewizji wrealu24.tv w programie Wojna! Armenia vs Azerbejdżan. Górski Karabach zarzewiem konfliktu światowego? czy dziennikarza Witolda Repetowicza w materiale Górski Karabach: ofensywa Turcji z Rosją w tle, Zachód pozostaje bierny dla portalu defence24.pl odbiorca może odnieść wrażenie, że Ormianie prowadzą wojnę ze światowym terroryzmem, dżihadyzmem, osmanizmem, panturkizmem i innymi "izmami".

Azerofobia części komentatorów sprawia, że posuwają się oni do głoszenia tez zgoła absurdalnych. Do takich należy m.in. stwierdzenie byłego dyplomaty [sic!] dra Krzysztofa Jabłonki, że "uznanie Azerbejdżanu nie pociąga za sobą konieczności uznania jego granic". W audycji na antenie radia Wnet.fm 7 października 2020 r. (Dr Jabłonka o konflikcie w Górskim Karabachu: Azerbejdżan chce dokończyć rzeź Ormian) historyk z tytułem naukowym wyjaśnił słuchaczom, że słowo "Karabach" tłumaczy się z języka azerskiego jako "czarny ogród", co jest eufemizmem, gdyż tak nazywa się cmentarze. Wywnioskował więc: "nie miejmy złudzeń, strona azerska chce po prostu dokończyć rzeź Ormian sprzed 105 lat". Słuchając takich wypowiedzi, zastanawiam się, czy wynikają z niewiedzy, czy złej woli, mającej na celu demonizację jednej ze stron konfliktu, w tym przypadku Azerbejdżanu.

"Najemnicy, islamscy terroryści i Izrael są dziś w gruncie rzeczy po tej samej stronie" – stwierdził premier Armenii Nikol Paszinjan w wywiadzie udzielonym "The Jerusalem Post" 3 listopada 2020 r. To zdanie z jednej strony obnaża fobie, a z drugiej strony całkowite niezrozumienie charakteru sojuszu azerbejdżańsko-izraelskiego. Nie będąc specjalistką od militariów, zaoszczędzę czytelnikowi analizy skuteczności izraelskich dronów, które Azerbejdżan nie otrzymuje jako pomoc, lecz kupuje. Zdaję sobie sprawę, że bez woli politycznej Izrael nie sprzedawałby broni krajowi, który nabywa ją w celu użycia w działaniach wojennych. Nad wypracowaniem tej woli politycznej od lat lobbuje bardzo aktywna i wpływowa społeczność żydowska w Azerbejdżanie oraz liczna (ok. 70 tys.) azerbejdżańska diaspora w Izraelu. Nie bez znaczenia są również trudne relacje Baku z sąsiednim Iranem, w którym mieszka dwukrotnie więcej Azerbejdżan niż w samym Azerbejdżanie.

Utożsamianie narodu z władzami państwa

Podczas jednej z dyskusji na Twitterze na temat tendencyjności relacjonowania konfliktu mój oponent zaszufladkował mnie natychmiast do kategorii "zwolenników autorytarnych i antydemokratycznych reżymów". Socjotechniczny zabieg utożsamiania narodu z reżymem panującym w państwie jest stosowany dla wzbudzenia skojarzenia demokracja/dobro versus autokracja/zło. Z jednej strony usprawiedliwia stronniczość własnego przekazu, z drugiej – wpływa na myślenie odbiorców wrażliwych na takie wartości jak wolność słowa czy prawa człowieka.

Hipokryzja polega na tym, że wrażliwi na wolność słowa komentatorzy wpadają w wybiórczą amnezję, przemilczając fakt, że nieuznawana Republika Górskiego Karabachu powstała wskutek działań władzy, którą obecny gabinet w Erewaniu uważa za niedemokratyczną. Paradoksalnie każdy polityk, który będzie chciał w sposób demokratyczny – czyli z uwzględnieniem woli narodu – rozwiązać problem statusu Górskiego Karabachu, będzie skazany na wojnę ze względu na fakt, że w obu społeczeństwach jakakolwiek forma kompromisu jest uważana za zdradę. Dlatego użycie argumentu autorytaryzmu akurat w tym konkretnym przypadku uważam wyłącznie za zabieg czarnego PR-u.

Tak samo za hipokryzję uważam oburzenie zaangażowaniem w konflikt "Turcji Erdoğana". Z każdym dniem wojny, gdy do opinii publicznej docierały informacji o przewadze sił armii azerbejdżańskiej przy wyraźnej wstrzemięźliwości Rosji, rosło niezrozumienie, wręcz zniesmaczenie postawą Moskwy, że "zdradziła", "zostawiła" sojusznika. Jak napisał Maciej Kucharczyk w artykule Rosyjscy mirotworcy i czołgi w Górskim Karabachu. Putin wygrał, choć sojusznik został pokonany na portalu gazeta.pl 13 listopada 2020 r., "Ormianie mogą czuć się zdradzeni przez Rosjan". W podobnym tonie postawę Rosji przedstawiał materiał Witolda Repetowicza TVP Info z 6 października 2020 r. Ormianie widzą, że Rosja ich nie wspiera oraz artykuł tego samego autora Konflikt o Górski Karabach: "Rosja sprzedała nas Turkom" z portalu Forsal.pl z 13 listopada.

Ci, którzy tłumaczą wieloletni sojusz Erewania z putinowskim reżymem stanem wyższej konieczności, tak jak to czyni Marek Reszuta w tekście Lapidarnie o prorosyjskiej Armenii, który się ukazał w magazynie "Układ sił" czy dr Wojciech Szewko we wspomnianej wyżej audycji, nie dopuszczają możliwości, że taka sama konieczność może obowiązywać również po drugiej stronie. Wystarczyło, że ambasador Izraela w Baku George Dick pojawił się w zbombardowanej Gandży, a w wielu oknach w Baku pojawiły się flagi izraelskie. Gdyby ktokolwiek z zachodnich polityków przyczynił się do powrotu chociażby jednej azerbejdżańskiej rodziny do swojego domu, nie wątpię, że flaga jego państwa powiewałaby na ulicach azerbejdżańskich miast. Turcja jako jedyny kraj NATO zainteresowany tworzeniem przeciwwagi w regionie wobec Rosji jest taką samą wyższą koniecznością dla Azerbejdżanu, jak Rosja dla Armenii. Baku nie ma gdzie szukać innego sojusznika. Azerbejdżańsko-turecki sojusz wynika również z tego, że oba kraje są wzajemnie uzależnione w realizacji regionalnych projektów transportowych i energetycznych.

Dr Shahla Kazimova jest wykładowcą Wydziału Orientalistycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Specjalizuje się w badaniach procesów politycznych i społeczno-kulturowych zmian w Azerbejdżanie na początku XX wieku oraz w azerbejdżańskiej emigracji antysowieckiej.

Przyczynę wypaczenia przekazu informacji o wydarzeniach w Górskim Karabachu widzę w tym, że w natłoku informacji głos analityków od lat zawodowo zajmujących się Kaukazem Południowym został zagłuszony przez ekspertów specjalizujących w problematyce Bliskiego Wschodu. Stereotypy wyniesione z tego regionu nie pomagają im w zrozumieniu tego bolesnego dla obu narodów konfliktu. I, co najgorsze, nie sprzyjają przedstawicielom tych narodów w nawiązaniu przyszłego dialogu.