Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Sotnia / 26.01.2021
Paweł Pieniążek

Długa droga do domu. Ukrainki wracają z Państwa Islamskiego

Po trwających półtora roku staraniach ukraińskim władzom udało się ściągnąć do kraju dwie obywatelki, które wyjechały do Państwa Islamskiego. Na powrót z Syrii czeka ich jeszcze dziesięć. Wiadomo też Polce, która czeka na powrót wśród cudzoziemek zamkniętych w jednym z obozów dla członków rodzin dżihadystów.
Foto tytułowe
Kobiety, tzw. żony ISIS, w obozie Al Hol w Syrii (Y. Boechat - VOA)

Dla dwóch Ukrainek i ich dzieci 2020 r. skończył się niespodziewanie szczęśliwie. Na kilka godzin przed północą na lotnisku w podkijowskim Boryspolu wylądował samolot pasażerski z Irbilu, stolicy irackiego Kurdystanu. Nie był to jednak zwykły rejs. Kobiety – Alime i Jewa (imię zmienione) – wraz z siódemką dzieci jeszcze poprzedniego dnia znajdowały się na terenie syryjskiego obozu Roj przeznaczonego dla rodzin członków Państwa Islamskiego.

Najpierw pracownicy Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) wyprowadzili z samolotu dzieci. Każde z nich trzymało ukraińską flagę. Następnie wyszły opatulone flagami kobiety w zasłaniających włosy, szyję i ramiona chustach. Na płycie lotniska nie czekało wiele osób – przedstawiciele władzy i bliscy, którzy przyszli uścisnąć długo niewidziane członkinie rodzin. Najwięcej było dziennikarzy. Po wyjściu z samolotu Alime i Jewa podziękowały za sprowadzenie ich do kraju i wyraziły nadzieję, że pozostałe Ukrainki wkrótce także zostaną zabrane z Syrii.

Choć długo dla nich wyczekiwany powrót do domu był najlepszym, co mogło się wydarzyć, sama operacja pozostawia niedosyt. Zgodnie z pierwotnym planem do kraju miały wrócić wszystkie obywatelki Ukrainy i ich dzieci, które znajdują się w obozach Roj i al-Hol. W północno-wschodniej Syrii pozostaje jeszcze przynajmniej dziesięć kobiet i trzydzieścioro dzieci. Jak deklarują ukraińskie władze, robią wszystko, co mogą, by jak najszybciej znalazły się w domu.

Wybuch bomby lotniczej podczas walk z ISIS (Shutterstock)
Pięć lat kalifatu

W 2014 r., trzy lata po wybuchu syryjskiej wojny domowej, dżihadyści spod czarnej flagi zajęli ogromne połacie Iraku i Syrii. Nazwali się Państwem Islamskim, a kontrolowane terytoria uznali za swój kalifat, gdzie zaprowadzili brutalne porządki. W ich szeregach znaleźli się nie tylko Irakijczycy i Syryjczycy, ale mieszkańcy krajów z przeróżnych zakątków świata. Szacuje się, że spoza regionu przyjechało około 40 tys. osób. Wielu z nich wsparło islamistów zbrojnie, inni zasilili powołaną przez nich administrację, opiekę zdrowotną, sądownictwo i pozostałe służby.

Do Państwa Islamskiego przyjeżdżali nie tylko mężczyźni. Kobiety trafiały tam, bo uwierzyły w organizację, ale też z bardziej prozaicznych przyczyn, jak miłość czy posłuszeństwo mężowi. Zazwyczaj pełniły funkcję gospodyń domowych, ale zdarzały się też takie, które wspierały propagandę czy brały udział w walkach (choć nie ma wielu odnotowanych przypadków).

Niektóre przyjeżdżały z dziećmi. Większość z nich urodziła się jednak już po przyjeździe, przez co nie mają żadnych aktów urodzenia.

Zwycięska passa Państwa Islamskiego, choć imponująca, skończyła się dosyć szybko. Nie tylko lokalne ugrupowania, ale też obce państwa – jak Iran, Rosja i Stany Zjednoczone – bezpośrednio zaangażowały się w walkę z tą organizacją. Przy takiej liczbie przeciwników samozwańczy kalifat tracił terytoria. Spychano go coraz głębiej na pustynię we wschodniej części kraju. Definitywny koniec nastąpił pod koniec marca 2019 r., gdy kurdyjsko-arabskie Syryjskie Siły Demokratyczne wspierane przez międzynarodową koalicję ze Stanami Zjednoczonymi na czele zmusiły do poddania ostatnich broniących się bojowników.

Trudne warunki obozowe

Na terenach kontrolowanych przez Syryjskie Siły Demokratyczne przetrzymywanych jest około 14 tys. ludzi z ponad 60 państw (wyłączając Irak i Syrię). Ogromna większość z nich to kobiety i dzieci osadzone w obozach al-Hol i Roj. Pierwszy powstał jeszcze w latach 90., podczas wojny w Zatoce Perskiej. Był przewidziany na 20 tys. osób, ale obecnie przebywa w nim trzykrotnie więcej. W drugim, znacznie mniejszym i powstałym kilka lat temu, znajduje się ponad 2 tys. ludzi.

Kobiety nie mogą opuścić obozów, to de facto więzienia. Są otoczone drutami kolczastymi i chronione przez uzbrojonych strażników. Rodziny mieszkają w namiotach, często poniszczonych, które nie chronią przed upałami ani chłodami, mają wydzielane racje żywnościowe, nie mogą korzystać z telefonów (choć większość kobiet je ukrywa), dostęp do toalet i wody jest ograniczony, podobnie jak do opieki zdrowotnej, a dzieci nie mają szans na edukację.

Po upadku kalifatu i masowym napływie ludności do obozu al-Hol liczne organizacje apelowały, że w takich warunkach przyszłość dorastających tam dzieci maluje się w czarnych barwach. Są też zagrożone radykalizacją i w przyszłości mogą zasilić organizacje w rodzaju Państwa Islamskiego. Wiele z przebywających tam kobiet rozczarowało się nim, ale są też takie, które wciąż fanatycznie w nie wierzą.

Międzynarodówka

Większość państw jest niechętna powrotowi swoich obywateli powiązanych z Państwem Islamskim, ale prawnikom pracującym dla rodzin osadzonych w obozach i organizacjom pomocowych takim jak Czerwonemu Krzyż udaje się to wymusić. Są też kraje, które przeprowadzają szeroko zakrojone programy repatriacyjne, jak na przykład Uzbekistan. Tylko w grudniu 2020 r. z obozów w Syrii do kraju wróciło tam 25 kobiet i 73 dzieci. To trzecia uzbecka operacja tego typu.

W tym samym miesiącu Niemcy i Finlandia we wspólnej operacji zabrały 5 kobiet i 18 dzieci. Wiadomo o jednej Polce, która znajduje się w al-Hol, ale jak do tej pory nasze władze nie zrobiły wiele, by ściągnąć ją do kraju.

Reszta wciąż czeka na powrót

Alime i Jewa – podobnie jak inne Ukrainki – od dawna wyczekiwały powrotu do domu. Dlatego gdy pojawiły się tylko pierwsze plotki o repatriacji, wśród kobiet zawrzało. Siedziały na walizkach przynajmniej od połowy grudnia. Od tego czasu co rusz docierały sygnały, że powrót do domu jest blisko. Wszystkiego dowiadywały się z wiadomości wysyłanych im na telefony komórkowe. Wreszcie pojawiły się konkrety – miały zostać zabrane z Syrii do końca 2020 r.

Jak mówiła Alime ukraińskim dziennikarzom Tarasowi Ibrahimowowi i Alonie Sawczuk, autorom podkastu Na meżi (Na granicy) o Ukrainkach w syryjskich obozach, strażnicy obudzili ją mniej więcej o północy z 30 na 31 grudnia. Powiedzieli, żeby się pakowała, zabrała dzieci i rano podeszła do bramy wejściowej. Tak też zrobiła. Tam ją przeszukali i zabrali do jakiegoś pomieszczenia, gdzie zobaczyła Jewę z jej dziećmi. Spędziły tak kilka godzin. Wreszcie wsadzili ją z dziećmi do autobusu. Ku jej zdziwieniu dwie pozostałe Ukrainki znajdujące się w obozie Roj nie pojawiły się. W stronę irackiej granicy pod kurdyjską ochroną jechały tylko we dwie z dziećmi. Nie wiedziały jeszcze, że z al-Hol nie wyjechał nikt.

Dla pozostałych w obozach Ukrainek było to ogromne rozczarowanie. W docierających do nich wiadomościach zapowiadano, że wyjadą wszystkie. „Już od dwóch lat czekamy na tę deportację” – powiedziała jedna z nich.

Świat od nowa

Dopiero przy granicy z Irakiem Alime i Jewa po raz pierwszy zobaczyły dwóch umundurowanych i zamaskowanych Ukraińców. Wręczyli im tymczasowe ukraińskie dokumenty. Następnie już po irackiej stronie zastała ich oficjalna delegacja, która zabrała ich na lotnisko w Irbilu, gdzie czekał samolot.

Z podkijowskiego Boryspola Alime, Jewa i ich dzieci trafiły do jednego z ośrodków wypoczynkowych pod Kijowem, gdzie otrzymały zakwaterowanie i wyżywienie. Mają nie opuszczać jego terenu. Już na miejscu były przesłuchiwane przez SBU. Nie będą wobec nich wyciągane konsekwencje prawne. Obie są krymskimi Tatarkami.

Wraz z rodzinami (mąż Alime przebywa w więzieniu w Syrii, o mężu Jewy nic nie wiadomo) wyjechały do Syrii po aneksji Krymu przez Rosję w marcu 2014 r. Popchnęły je do tego utrata domu i obietnice wspaniałego życia w kalifacie. Alime i Jewa spotykają się z przedstawicielami wspólnoty muzułmańskiej, w ośrodku odwiedzają je także bliscy.

„Tutaj w pokoju jest bardzo wygodnie, ciepło i cicho. Można spokojnie korzystać z telefonu” – mówiła Jewa w podkaście Na meżi. „Po drodze często nas pytano, czy czujemy wolność. Przez cały ten czas szczególnie jej nie czułam, a już tutaj, gdy panuje spokój, gdy wiesz, że nikt ciebie nie śledzi, jesteś wolna, możesz robić, co zechcesz, iść, gdzie zechcesz, to z czasem to do ciebie dociera. To właśnie poczucie wolności”.

Największy szok przeżywają dzieci, które przez większość lub całe swoje życie widziały jedynie namioty i pustkę pustyni. Teraz wszystko jest dla nich nowe – rzeki, jeziora, drzewa, domy, meble i pozostałe wyposażenie.

Bez planu

Choć wydawałoby się, że dla Alime i Jewy wszystko już się skończyło szczęśliwie, to wiele spraw pozostało niewyjaśnionych. Część ich dzieci urodziła się w Syrii, więc nie mają żadnego dokumentu, który potwierdziłby ich tożsamość. Muszą mieć przeprowadzone testy DNA, a następnie sąd potwierdzi ich obywatelstwo. Ile taki proces potrwa? Nie wiadomo.

Jak do tej pory nie przewidziano regularnych spotkań kobiet i ich dzieci z psychologami, nie udzielono im też pomocy w powrocie do życia w społeczeństwie. To szczególnie paląca kwestia jeśli chodzi o dzieci, które świadkowały okrucieństwom trwającej od 10 lat wojny w Syrii, były poddawane propagandzie i nie miały szansy na edukację.

Paweł Pieniążek jest dziennikarzem, stałym współpracownikiem "Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek, w tym Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii (Wydawnictwo Czarne 2019), za którą został nominowany do Książki Reporterskiej Roku 2020 Grand Press. Laureat nagrody dziennikarskiej MediaTory w 2019 roku.
Nie wiadomo także, kiedy wrócą pozostałe Ukrainki i ich dzieci. Ukraińskie władze nie podają konkretnych dat. Enigmatycznie zapowiadają, że stanie się to w „najbliższym czasie”.