Czy Łukaszenka się wyżywi?
Demonstrujący Białorusini nie wysunęli żądań ekonomicznych i socjalnych,
ale protesty i tak mają znaczący wpływ na gospodarczą sytuację kraju.
Czy półki w sklepach zaświecą pustkami i dojdzie do ekonomicznego krachu?
Albo czy reżimowi braknie pieniędzy i nie będzie już mógł utrzymywać
„porządku”?
Spróbujmy przeanalizować, czy Łukaszenka ma wystarczająco dużo ekonomicznego
pola manewru, by przetrwać masowe protesty i się wyżywić. To pytanie o makroekonomiczną
stabilność kraju. Odpowiedź na nie może przynieść analiza sytuacji
w Białorusi, gdzie panuje gospodarka o charakterze (neo)patrymonialnym. Dobry
kontekst do rozważań stanowi także porównywanie obecnej sytuacji z realiami ekonomicznymi
dwóch wcześniejszych kryzysów: w 2011 i 2015 roku (który był także
rokiem wyborów prezydenckich).
Pod rosyjską kroplówką
Od początku 2020 roku w Białorusi panowała stagnacja. Poprzedni rok zakończył
się wzrostem PKB na poziomie 1,2 procent. Analitycy spodziewali się, że w 2020
roku wskaźnik ten będzie podobny, ale warunki wpływające na rozwój sytuacji gospodarczej
zaczęły się pogarszać.
Po raz kolejny problemem stały się relacje z Rosją, konflikt dotyczył ropy naftowej:
w związku z odmową uczestnictwa Mińska w projekcie „pogłębionej integracji”
rosyjscy dostawcy podnieśli (znów, bo sytuacja do złudzenia przypomina konflikt
z końca 2010 roku) ceny surowca sprzedawanego białoruskim rafineriom. To
uszczuplało dochód białoruskiego budżetu. Białoruś odmówiła uznania nowych
cen, co doprowadziło do ograniczenia dostaw na początku roku, spadła produkcja
(rafinerie pracowały jedynie w jednej czwartej). Nie zaskakuje, że strona białoruska
odmawia uznania nowej stawki. Łukaszenka wielokrotnie ignorował żądania Moskwy
w tej kwestii, na przykład płacił za dostawy gazu tyle, ile uznawał za stosowne.