Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Sotnia / 20.04.2021
Piotr Andrusieczko, Kijów

Polemika. 500 kilometrów dodatkowej granicy z Rosją nie zmusi Ukrainy do ustępstw

Z zainteresowaniem przeczytałem nowy tekst Witolda Jurasza. Szanuję go za nieszablonowe podejście, które pokazał również i w tym przypadku. Jednak, jak to zwykle bywa w tego typu analizach, poza marginesem zainteresowania autora pozostaje zwykłe ludzkie cierpienie oraz to, że rezultat każdej wojny jest trudny do przewidzenia.
Foto tytułowe
Prezydent Zełeński wśród żołnierzy na wschodzie Ukrainy (Kancelaria Prezydenta Ukrainy)

Zgadzam się, że Kreml może zmienić priorytety i zamienić kierunek ukraiński białoruskim. Od aneksji Krymu jest zrozumiałe, że rosyjskie władze dysponują różnymi planami, które modyfikując w zależności od sytuacji, są w stanie zrealizować w dogodnym dla siebie momencie. Przypomnę tylko, że pierwsza próba oderwania Krymu od Ukrainy miała miejsce w latach 1992–1994. Wtedy na przeszkodzie stanęła zarówno stanowcza reakcja Kijowa, jak i wojna w Czeczenii.

W analizie przedstawionej przez Witolda Jurasza zabrakło jednego ważnego elementu – pełniejszego ukraińskiego punktu widzenia. Zasadniczym pytaniem jest to, czy 500 km dodatkowej wrogiej granicy (a więc potencjalnego frontu) jest czynnikiem, który może zmusić Kijów do ustępstw i uległości wobec Rosji.

Moim zdaniem nie. Wszystko zależy oczywiście od tego, kto będzie zasiadał na Peczerskich Wzgórzach w Kijowie (rejon peczerski to dzielnica, w której znajdują się budynki rządowe). Ale póki co jedyny z ukraińskich prezydentów, który zdecydował się na ustępstwa wobec Moskwy, od 2014 r. mieszka w Rosji.
Siedem lat temu Rosja miała najlepsze warunki do wtargnięcia na szeroką skalę w Ukrainę. Pamiętam ówczesną atmosferę w stolicy Ukrainy, gdzie wielu moich znajomych poważnie rozważało walki uliczne z agresorem. Armia ukraińska istniała tylko na papierze. Ani odebranie Krymu, ani rozpoczęcie wojny na Donbasie nie zmusiło jednak Ukraińców do dalszych ustępstw.
Zresztą warto przypomnieć, że wiosną 2014 r., przy bardziej sprzyjających warunkach militarnych, Kreml nie zdecydował się nie tylko na zajęcie Kijowa, ale też kluczowych dużych miast na wschodzie i południu kraju. Przede wszystkim dlatego, że nie udało mu się znaleźć na miejscu odpowiednich sił, które mogłyby posłużyć za obrazek dla rosyjskiej telewizji i argument na rzecz okazania „braterskiej pomocy”. Nie udało się to w Charkowie, Odessie, Dnieprze czy też Zaporożu. We wszystkich tych miastach, które często były postrzegane jako prorosyjskie, takie próby zostały podjęte. W Charkowie prorosyjskich separatystów spacyfikowały ukraińskie jednostki specjalne, w Dnieprze i Zaporożu powstrzymały ich patriotyczne siły ochotnicze wspierane przez miejscowych oligarchów, a w Odessie „rosyjska wiosna” zakończyła się starciami i tragicznym pożarem 2 maja w Domu Związkowców.

W 2014 r. Rosja mimo koncentracji swoich sił w pobliżu Ukrainy nie zdecydowała się na uderzenie. W planach było powołanie Noworosji, czyli oderwanie wschodnich i północnych ziem Ukrainy i faktycznie odcięcie ją od morza. Ale wydarzenia we wspomnianych dużych miastach uniemożliwiły to. Bez porosyjskiego zaplecza Rosja nie zdecydowała się na szersze działania militarne, wybierając ograniczony wariant podsycania wojny na Donbasie.

Siedem lat później z punktu widzenia Ukrainy sytuacja pozostaje niebezpieczna, tym bardziej teraz, kiedy obserwujemy eskalację. Ale ta sytuacja diametralnie różni się od tej z 2014 r. i Ukraina jest w zdecydowanie lepszym położeniu.

Witold Jurasz wspomina zresztą, że „siły zbrojne Ukrainy są dziś w znacznie lepszej kondycji”. To prawda, ale problemem wciąż jest niedokończona reforma oraz braki w nowoczesnym uzbrojeniu. To jednak jest już armia, która ma doświadczenie bojowe. Ale bojowy potencjał Ukrainy to przede wszystkim doświadczenie siedmiu lat wojny i to, że przeszły przez nią dziesiątki tysięcy osób.

Owszem, inkorporując Białoruś, Rosja otrzymuje jeszcze wygodniejszą pozycję militarną. Ale to w żaden sposób nie zmienia sytuacji z punktu widzenia Kijowa i trudno sobie dzisiaj wyobrazić, że zmusiłoby to ukraińskie władze do ustępstw. Chyba, że na czele państwa stanęłyby prorosyjskie siły, o co od lat stara się Rosja. Póki co jej działania przynoszą jednak odwrotny rezultat.

Owszem, w Ukrainie są prorosyjscy politycy, chociażby Platforma Opozycyjna – Za Życie, która w sondażach plasuje się na drugim a niekiedy nawet na pierwszym miejscu. Jednym z jej liderów jest kum Putina, Wiktor Medwedczuk. Zresztą polityków spoglądających ciepło w stronę Rosji i Białorusi można znaleźć w proprezydenckiej partii Sługa Narodu. 20 kwietnia jej deputowany Jewhen Szewczenko poinformował, że spotkał się z Aleksandrem Łukaszenką, o czym marzył od dawna.
Trudno sobie jednak wyobrazić, że możliwe jest przejęcie władzy przez tych, którzy zdecydowaliby się zmienić zasadniczo kurs Ukrainy. Przez 30 lat niepodległości w odróżnieniu od Białorusi i Rosji ukraińskie społeczeństwo stworzyło ważną i bardzo specyficzną instytucję kontroli władzy – Majdan.
Pierwszy, przy tym całkiem udany, miał miejsce jeszcze w październiku 1990 r. i była to studencka Rewolucja na Granicie. Tam po raz pierwszy pojawiły się metody charakterystyczne dla ukraińskich protestów – na przykład miasteczko namiotowe w centrum Kijowa. Później była Pomarańczowa Rewolucja (wcześniej masowe protesty Ukraina bez Kuczmy i Powstań Ukraino!) i wreszcie Euromajdan, który przekształcił się w Rewolucję Godności. Zresztą początek wojny to też swego rodzaju Majdan, tylko wojenny, jeśli weźmiemy pod uwagę ochotników, którzy poszli na front. Tego Kreml się boi i jest to zjawisko powstrzymujące przed zajęciem Kijowa i całej Ukrainy. Na przedstawicielach rosyjskich władz musiały zrobić wrażenie kadry z lutego 2014 r., kiedy broniący się protestujący niszczą BTR-a koktajlami mołotowa.

Zresztą, jeśli już patrzymy na sytuację w kategoriach przedstawionych przez Witolda Jurasza, to można też założyć, że ewentualny anszlus Białorusi przez Rosję mógłby zaowocować wzmożoną pomocą Zachodu dla Ukrainy, w tym w zakresie dostaw broni. Obecna administracja w Waszyngtonie deklaruje pomoc we wzmocnieniu potencjału bojowego tego kraju. A pierwsze kroki zostały podjęte jeszcze za prezydentury Donalda Trumpa.

W opublikowanym 10 kwietnia artykule w rosyjskiej „Nowej Gazecie” Julia Łatynina tak charakteryzuje działania Moskwy: jeśli Kreml „zdecyduje, że wojna będzie wygodna – to ją rozpocznie”. Ale ta „wygoda” zdaniem autorki jest mierzona w prosty sposób i zależy od tego, czy „wojna pomoże wzmocnić władze, czy przeciwnie”.
Piotr Andrusieczko – dziennikarz, publicysta specjalizujący się w tematyce ukraińskiej. Współpracuje na stałe z Gazetą Wyborczą, serwisem Outriders i Radio Tok Fm. W konkursie Grand Press w 2014 r. został wybrany Dziennikarzem Roku.

Zdaniem Łatyniny głównym hamulcowym w tej sytuacji może być Zachód i jego zdecydowane działania. Kilka dni temu prezydent Francji Emmanuel Macron, który uchodzi za zwolennika dialogu z Rosją, po spotkaniu z Wołodymyrem Zełenskim stwierdził, że Zachód powinien wyraźnie określić „czerwone linie” w relacjach z Rosją.