Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Transatlantyk > Bazylika / 06.05.2021
Nikodem Szczygłowski

Mit o „drugiej Szwajcarii” rodzi frustrację Słoweńców

Słowenia jest dokładnie tam, gdzie zgodnie z wszelką logiką powinien się znaleźć mały kraj, który przeszedł drogę z Jugosławii do nowego, otwartego świata i próbuje się w nim odnaleźć i zadomowić. Problem polega na tym, że nie jesteśmy w stanie samodzielnie sobie tego uświadomić. Nadal chcemy porównywać się do Szwajcarii, chociaż nie mamy ku temu żadnych podstaw – mówi Nikodemowi Szczygłowskiemu filmowiec i literat Goran Vojnović.
Foto tytułowe
Lublana (arch. autora)

Goran, otrzymałeś Literacką Nagrodę Europy Środkowej Angelus za powieść Moja Jugosławia. Jesteś już drugim słoweńskim pisarzem, który otrzymał to wyróżnienie – w 2015 r. Drago Jančar został nim uhonorowany za powieść Widziałem ją tamtej nocy. Co oznacza dla ciebie ta nagroda? Co w literaturze słoweńskiej przyciąga czytelników z państw znajdujących się poza jej tradycyjnym zasięgiem: z krajów byłej Jugosławii, być może w jakimś stopniu sąsiednich Austrii i Włoch?

Ta nagroda jest prawdopodobnie najważniejszą, jaką dotąd otrzymałem. Jest to w pewnym sensie ukoronowanie mojej dotychczasowej twórczości. Kiedy spojrzymy na sylwetki jej laureatów lub nominatów, znajdziemy tu noblistów, zdobywców Nagrody Vilenicy, samych wielkich pisarzy. Czuję się trochę nieswojo w tym towarzystwie, cieszę się natomiast, że inni mnie postrzegają w ten sposób.

To, w jaki sposób literatura słoweńska przyciąga czytelników spoza Słowenii, również dla mnie jest w pewnym stopniu zagadką. Przede wszystkim dlatego, że jest bardzo zróżnicowana, do tego stopnia, że czasami trudno powiedzieć, czym właściwie jest. Mamy niezwykle bogaty dorobek literacki, ale podlega on w ten lub inny sposób bardzo różnym wpływom. Autorzy z okolic Triestu piszą zupełnie inaczej niż ci z regionu Prekmurje. Słowenia jest krajem leżącym na styku odmiennych wpływów, dlatego też literatura, którą tworzymy, jest aż tak zróżnicowana. Przykładowo ja sięgam w swojej twórczości po szerszy kontekst wątków z całego obszaru dawnej Jugosławii, lecz raczej nie da się w ten sposób określić twórczości Drago Jančara.

Czy myślisz, że Słoweńcy mają jakiś szczególny kontakt ze słowem pisanym? Jeden z moich słoweńskich przyjaciół powiedział: „Spójrz na nasze pomniki w Lublanie. Zobacz, jaki stoi na placu Bana Jelačića w centrum Zagrzebia, a jakie na placu Prešerena lub przy stacji kolejowej w Lublanie – France Prešerena i Rudolfa Maistra, który ostatecznie, pomimo że był generałem, również pisał wiersze”. Czy myślisz, że coś w tym jest?

Myślę, że jest to bardziej coś, w co chcielibyśmy wierzyć. Chcielibyśmy być narodem poetów i pisarzy, narodem słowa pisanego. Oczywiście wynika to z naszej historii, albowiem do 1990 r. nie mieliśmy własnego kraju, a jako naród postrzegaliśmy siebie przede wszystkim jako wspólnotę języka. Naród słoweński przez długi czas był podzielony pomiędzy różne kraje. Ale w jakiś sposób właśnie język trzymał go razem. To jest nasz mit języka, mit poezji, z pewnością mit takich postaci jak France Prešeren lub Primož Trubar, ale myślę, że w dzisiejszych czasach trudno to przełożyć na rzeczywisty stosunek Słoweńców do literatury.
Josip Jelačić (1801–1859) – chorwacki hrabia i ban (tytuł dziedziczny lub nadawany, spotykany m.in. na dawnych Węgrzech i w Chorwacji), generał, brał udział w tłumieniu powstania węgierskiego w latach 1848–1849, walcząc m.in. przeciwko oddziałom Józefa Bema.

Rudolf Maister (1874–1934) – austro-węgierski, a następnie jugosłowiański wojskowy, generał, poeta i polityk. Odegrał znaczącą rolę w walkach w południowej Styrii i Karyntii, organizował słoweńskie oddziały wojskowe zwane „Maistrovi borci”. Znany również jako twórca patriotycznej poezji lirycznej i malarz.

France Prešeren (1800–1849) – słoweński poeta epoki romantyzmu, uważany za najwybitniejszego twórcę poezji w języku słoweńskim. 8 lutego, dzień jego śmierci, jest obchodzony jako Dzień Prešerna, święto narodowe upamiętniające kulturę słoweńską.

Primož Trubar (1508–1586) – protestancki duchowny i pisarz, autor pierwszej drukowanej książki w języku słoweńskim, uważany za twórcę piśmiennictwa słoweńskiego.

Kiedy po raz pierwszy przeczytałem powieść Moja Jugosławia, przypomniałem sobie inną książkę, wydaną w 1967 r. Jugosławię dla początkujących Miloša Mikelna. Autor, Słoweniec, już na wstępie zwraca uwagę: „Bośniackie wąwozy i serbskie klasztory są tłumnie odwiedzane przez Francuzów i Anglików – ale my [Słoweńcy – przyp. N.S.] sklepy w Trieście znamy lepiej niż baščaršiję w Sarajewie [główny targ na starówce z czasów otomańskich, w szerszym kontekście stare miasto – przyp. N.S.]. […] Europa odkryła Jugosławię – najwyższy czas, abyśmy my, Jugosłowianie, również zaczęli ją odkrywać”. Słoweński pogląd na wspólne sprawy Jugosławii, jak widać, nigdy nie był typowy i oczywisty, co wynika również z twojej powieści. Czy łatwiej jest rozmawiać o trudnych tematach – takich jak rozpad Jugosławii, zbrodnie wojenne i problemy z tożsamością – ze słoweńskiego punktu widzenia, zwłaszcza w porównaniu z chorwackim lub serbskim?

Muszę zaznaczyć, że odgrywam w tym kontekście podwójną rolę. Mój pogląd prawdopodobnie nie jest typowo słoweński, gdyż odczuwam, że należę również do jugosłowiańskiej przestrzeni kulturowej. Myślę, że zaletą mojej książki jest to, że zawarłem w niej zarówno spojrzenie na sprawy jugosłowiańskie z zewnątrz, gdyż mieszkam w Słowenii od ponad czterdziestu lat, jak i spojrzenie od wewnątrz – ze względu na mój osobisty i głęboki związek z Jugosławią. W przeciwieństwie do większości Słoweńców, poprzez doświadczenia mojej rodziny miałem też bardzo osobisty stosunek do wojny, która towarzyszyła rozpadowi Jugosławii. Krótko mówiąc, wojna była częścią mojego życia, więc nie mogłem o niej pisać z dystansem.

Słoweński pogląd na Jugosławię różni się oczywiście od innych możliwych poglądów – bośniackiego, chorwackiego lub serbskiego – ale nie jest wyjątkowy. Pomimo deklarowanej równości i jedności, istotnym problemem Jugosławii było to, że tworzyli ją przede wszystkim mówiący po serbsko-chorwacku Jugosłowianie „pierwszego gatunku” i narody peryferyjne – Macedończycy i Słoweńcy, nie wspominając już nawet o Węgrach i Albańczykach, których prawie całkowicie ignorowaliśmy, podobnie jak mniejszość włoską na wybrzeżu. W rzeczywistości istniało wiele wyobrażeń o Jugosławii. Ostatecznie to m.in. właśnie te sprzeczności w jej postrzeganiu doprowadziły do rozpadu.

Z drugiej strony wielu mieszkańców Jugosławii właśnie ją, a nie swoje republiki narodowe postrzegało jako swoją ojczyznę, przykładowo moi rodzice. Z kolei mnóstwo innych ludzi – z całkowicie logicznych powodów – nie czuło się częścią tej wspólnoty. Sama struktura Jugosławii nie stwarzała peryferyjnym nacjom odpowiednich warunków ku temu, aby mogły się czuć związane z tym projektem w podobny sposób, jak jej dwa główne narody – Serbowie i Chorwaci.

Również implozja tego kraju nastąpiła właśnie tam, w centrum, a nie na obrzeżach, co ponownie pokazuje złożoność i skomplikowany charakter Jugosławii. W pewnym sensie bardzo to przypomina dzisiejszą Europę, gdzie narody zamieszkujące państwa peryferyjne, takie jak Słowenia, Węgry i w pewnym sensie też Polska, nie czują się do końca Europejczykami pierwszej klasy, takimi jak Niemcy lub Francuzi, nie czują się równymi tym narodom, które stworzyły Europę według swoich upodobań. W zasadzie problem, z którym mamy do czynienia na całym kontynencie w ciągu bodajże ostatnich dziesięciu lat, jest dokładnie ten sam, z którym borykała się kiedyś Jugosławia. Ludzie na obrzeżach nie mają poczucia przynależności do wspólnoty i czują się zmarginalizowani.

Wracając do Jugosławii dla początkujących, sedno zagadnienia polega na tym, że Słoweńcy w pewnym momencie poczuli się bliżej Austrii i Włoch. I im bardziej pociągał ich ten świat bliskiego z ich perspektywy Zachodu, tym bardziej wydawało im się, że do niego przynależą, jest „ich” w większym stopniu niż sarajewska baščaršija lub monastery w Serbii. Ten świat, który wówczas wydawał im się odległy, dziś oddalił się od nich jeszcze bardziej. Ale nawet wtedy, pomimo tego, że był to ten sam kraj, ten świat był w rzeczywistości odległy i nieznany – ludzie być może znali Sarajewo czy Belgrad, wszyscy oczywiście mieli jakieś doświadczenia z miejscem, gdzie odbywali służbę wojskową, odwiedzali wybrzeże Dalmacji, ale w rzeczywistości nie znali Jugosławii w całej jej różnorodności.

W swoich utworach często poruszasz temat čefurstva. Zdaje się, że wątek ten nie wzbudzał wcześniej większego zainteresowania we współczesnej literaturze słoweńskiej. Dlaczego ten temat jest dla Ciebie tak ważny? Twoja powieść Čefurji raus! [przetłumaczona także na język polski przez Tomasza Łukaszewicza i wydana przez wydawnictwo „Międzymorze” w 2010 r.; čefurzy to pogardliwe określenie Słoweńców na przybyszy z krajów dawnej Jugosławii] została przez niektórych krytyków uznana za skandaliczną.

Dla mnie to temat kluczowy, ponieważ w jakiś sposób definiuje mnie samego. To doświadczenie dorastania w Słowenii jako nie-Słoweńca, čefura, znaczącą miarą mnie ukształtowało. Oprócz rozpadu Jugosławii i wojny jest to jeden z podstawowych tematów, który mnie określił jako pisarza i człowieka. Ciągle więc do niego wracam i zapewne długo jeszcze będę, choćby ze względu na doświadczenia mojego dorastania na Fužinach [osiedle blokowisk we wschodniej części Lublany, którą w latach 80 i 90. zamieszkiwali przeważnie wychodźcy z innych republik jugosłowiańskich – przyp. N.S.] wśród čefurów, czyli ludzi, którzy często byli tam obecni wyłącznie fizycznie, ale duchowo – zupełnie gdzie indziej. Czytali inne gazety, oglądali inne kanały telewizyjne, mówili innym językiem, mieli inne zwyczaje i zainteresowania. Zanim powstała Moja Jugosławia, Andrej Skubic napisał Fužinski blues, bardzo dobrą powieść, której akcja również rozgrywa się na Fužinach. Były też próby podjęcia się tego tematu w filmie.

Czy moja powieść była skandaliczna? Powiedziałbym, że krytyka i tak była raczej łagodniejsza niż się spodziewałem, myślałem, że książka wywoła znacznie więcej negatywnych emocji. Jednak znalazła swojego czytelnika, stała się bestsellerem, otrzymała nagrodę Fundacji Prešerena oraz nagrodę Kresnika – najważniejsze wyróżnienie, jaką powieść może zdobyć w Słowenii.

Otrzymałem wtedy mnóstwo zaproszeń do szkół, wielu nauczycieli zalecało lekturę powieści poza oficjalnym programem nauczania. Byłem zaskoczony, jak wiele pozytywnych reakcji moja powieść wywołała. Może był to po prostu właściwy moment do podjęcia rozmowy na ten temat w społeczeństwie – akcesja do UE, świat stanął przed nami otworem, dobrze sobie radziliśmy gospodarczo etc. Dziś zadaję sobie pytanie, jak by się wszystko potoczyło, gdyby powieść zjawiła się nieco wcześniej czy później. Już w momencie premiery filmu [w 2013 r. Goran Vojnović na podstawie swojej powieści wyreżyserował film o tym samym tytule – przyp. N.S.] wydawało mi się, że stosunek do čefurstva uległ zmianie, zainteresowanie już było mniejsze. Młodzi ludzie stopniowo tracili kontakt z čefurską społecznością, asymilowali się, bardziej integrowali się w społeczeństwo słoweńskie. Čefurstvo stało się raczej ikoną, pozą, po którą obecna młodzież czasami sięga, lecz już raczej jak po pewien symbol, styl. Jestem ciekaw, jak ten temat wybrzmiałby dzisiaj, kiedy kryzys migracyjny obudził w ludziach lęki, ponure duchy nietolerancji, rasizmu, kiedy znów jesteśmy u progu kolejnego kryzysu finansowego i w związku z tym ludzie czują się znacznie bardziej zagrożeni niż w 2008 r., gdy powieść została opublikowana.
(arch. autora)

W filmie Piran–Pirano poruszasz inny, bardzo ważny temat w historii współczesnej Słowenii. Kiedy Istria stała się jej częścią w ramach Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii po II wojnie światowej, wielu Włochów musiało opuścić swoje domy. Wydaje się, że stosunki między Włochami i Słoweńcami dziś są prawie całkowicie uregulowane, w Piranie i na wybrzeżu wszędzie są dwujęzyczne tablice z napisami, podobnie jak w gminach zamieszkałych przez Słoweńców po drugiej stronie granicy, w okolicach Triestu. Latem zeszłego roku gmach Narodnego domu w Trieście został zwrócony słoweńskiej wspólnocie narodowej z udziałem prezydentów obu krajów. Jakie jest główne przesłanie twojego filmu? Czy myślisz, że Słowenia całkowicie już zamknęła rozdział o traumach II wojny światowej?

Niestety nie mogę tego stwierdzić, ale przynajmniej nasz kraj konsekwentnie dąży w tym kierunku. Z perspektywy czasu zwłaszcza ostatnie pięć lat można uznać za przełomowe, gdyż przechodzimy do porządku dziennego z dyskusją nad poszczególnymi trudnymi pytaniami, tak jak to miało miejsce podczas ostatniego spotkania prezydentów Boruta Pahora z Sergio Mattarellą. Myślę, że sprawy idą w dobrym kierunku.

Kiedy pracowałem nad filmem Piran–Pirano, chciałem opowiedzieć historię głównie dla Słoweńców, bo wydawało mi się, że wielu jej nie zna. Nawet na wybrzeżu o tych wydarzeniach zbytnio się nie mówi, także wśród włoskiej społeczności, która wciąż żyje w nadmorskich miejscowościach. Oczywiście ze względu na to, że są to miejscowości turystyczne, życie kulturalne jest w nich często podporządkowane znacznie bardziej potrzebom przyjezdnych niż lokalnej społeczności. Uważam, że trauma tego regionu została odepchnięta na bok i należy o tym mówić otwarcie.

Byłem zaskoczony tym, jak dobrze film został odebrany na wybrzeżu, zarówno u nas, jak w Chorwacji i we Włoszech, czyli tam, gdzie wątki w nim poruszone były dobrze znane obydwom stronom – wysiedlonych i obecnych mieszkańców. Spotkałem we Włoszech kilka osób, które na ekranie zobaczyły historie swoich rodziców. Żałuję jednak, że ten film nie przemówił w podobny sposób do mieszkańców pozostałej części Słowenii, gdzie nie został przyjęty ze zrozumieniem. Widzów nie interesował zbytnio aspekt historyczny, nie rozumieli złożoności tej opowieści. Uważam to za swój błąd. Jako początkujący reżyser być może postawiłem przed sobą zbyt ambitne zadanie, ale w zasadzie okazało się, że społeczeństwo słoweńskie nie zna tych wydarzeń czy też nie uważa ich za część ogólnosłoweńskiej narracji historycznej.

Chorwacki pisarz Miljenko Jergović powiedział mi kiedyś, że Słowenia była postrzegana w Jugosławii jako coś innego, lepszego: „To był mały cud, czasami nawet myślę, że to nigdy nie była do końca Jugosławia”. W wielu rozmowach z mieszkańcami południowej części byłej Jugosławii słyszałem te same lub bardzo podobne opinie – im dalej na południe, tym bardziej pochlebne. Jednocześnie wydaje się, że sami Słoweńcy są coraz bardziej niezadowoleni i rozczarowani zmianami zachodzącymi w ich kraju. Co jest źródłem tak odmiennego postrzegania tego kraju przez jego mieszkańców oraz ich sąsiadów z dawnej Jugosławii?

Myślę, że Słoweńcy są w pewnym stopniu naiwnymi ofiarami własnego przekonania o tym, że Słowenia była najlepsza, odnosząca największe sukcesy, najbardziej postępowa, najbardziej demokratyczna, wręcz „Szwajcaria Jugosławii”. Jest to mit, któremu częściowo pomogli oni sami, a który częściowo stworzyli ludzie z innych części byłej Jugosławii, widząc zaawansowanie społeczeństwa słoweńskiego, rzeczywiście odnoszącego znaczne sukcesy. Ten mit stworzył pewne oczekiwania, które zostały następnie zawiedzione przez nasze niepodległe już państwo.

Faktem jest, że Słowenia mogła być tak postrzegana przede wszystkim ze względu na jej specyficzną pozycję w Jugosławii. Docierało tu znacznie więcej towarów i wzorców kulturowych z Zachodu, nawet działania partii komunistycznej w Słowenii wyglądały inaczej niż na południu. Być może dało to Słoweńcom fałszywe poczucie wyższości, zwielokrotnione następnie przez mieszkańców Zagrzebia, Sarajewa czy Belgradu, którzy mówili: „Jesteście najlepsi!”. Powiedziałbym, że w latach 80. XX wieku, kiedy uważano, że jesteśmy w centrum świata, uwierzono, że jak tylko Słowenia się usamodzielni, strąci z siebie ciężar byłej Jugosławii, kiedy tylko nie będzie już musiała płacić podatków do Belgradu i dofinansowywać Kosowa, rzeczywiście z dnia na dzień stanie się drugą Szwajcarią. Zapomnieliśmy, że Słowenia była taka właściwie kosztem Jugosławii, która miała liczne biedniejsze peryferie, do których mogliśmy eksportować swoje produkty i usługi. Mieliśmy uprzywilejowaną pozycję, która pozwalała na rozwój i przewagę, lecz kiedy w pewnym momencie zostaliśmy pozbawieni tego rynku, w pewnym sensie także kulturalnego, sami staliśmy się kolejnym małym narodem na peryferiach Europy.

Najgorzej, że do dziś nie chcemy zrozumieć, co się z nami właściwie stało. Do dziś myślimy, że coś przeoczyliśmy, że zrobiliśmy coś złego, ponieważ nie jesteśmy jednak Szwajcarią. Moim zdaniem szło nam całkiem dobrze, uniknęliśmy przykładowo terapii szokowej, jak to miało miejsce np. w Polsce. Wiele znaczących dla gospodarki spółek udało nam się utrzymać przez długi czas we własnym posiadaniu. Okres przemian był łagodny i kraj w tym czasie wcale nie był tak źle zarządzany, jak się dzisiaj wydaje. Oczywiście popełniliśmy też błędy, niektóre całkiem znaczące: tzw. izbris [dosł. „skreślenie”, kontrowersyjna i niekonstytucyjna decyzja rządu niepodległej Słowenii, na mocy której 26 lutego 1992 r. część jej mieszkańców została pozbawiona obywatelstwa – przyp. N.S.] czy liczne afery prywatyzacyjne.

Zasadniczo jednak Słowenia obecnie jest dokładnie tam, gdzie zgodnie z wszelką logiką powinien się znaleźć mały kraj, który przeszedł drogę z Jugosławii do nowego, otwartego świata i próbuje się w nim odnaleźć i zadomowić. Myślę, że również dzisiaj nasza pozycja jest całkiem dobra. Problem polega na tym, że nie jesteśmy w stanie samodzielnie sobie tego uświadomić. Nadal chcemy porównywać się do Szwajcarii, chociaż nie mamy ani historycznych, ani żadnych innych ku temu podstaw.

Jesteśmy więc nieszczęśliwi, ponieważ nie jesteśmy tą „drugą Szwajcarią” ani Austrią, zamiast cieszyć się tym, co mamy. Wszystkie możliwości rozwoju jednak są nadal dla nas otwarte, w zasadzie jest znacznie lepiej, niż chcemy przyznać, lecz nasze oczekiwania wciąż opierają się na błędnych założeniach o „złotych” latach 80. i prosperity sprzed secesji z Jugosławii.

Podczas podróży po byłej Jugosławii zauważyłem często powtarzający się motyw graffiti – wizerunek marszałka Tito z napisem „Odkad nema Jože, lopovi se množe” (serb.-chorw. „Odkąd nie ma Jože, czyli Josipa Broza Tity, złodzieje się mnożą”). W kwietniu ubiegłego roku natomiast widziałem na słoweńskich forach liczne wezwania, aby Lojze Peterle (słoweński polityk, uważany za autora słynnej wypowiedzi o „drugiej Szwajcarii”, którą miałaby się stać Słowenią w ciągu dziesięciu lat od ogłoszenia niepodległości) powiesił z powrotem portret Tity, który symbolicznie zdjął ze ściany sali obrad parlamentu w czasie ogłoszenia niepodległości przez Słowenię w 1991 r. Czy twoim zdaniem jugosłowiańska nostalgia w Słowenii ma inny wymiar niż w Macedonii czy Czarnogórze? Czy też chodzi o to samo zjawisko?

Moim zdaniem są to jednak nieco odmienne zjawiska. W Macedonii, Bośni i Czarnogórze jest dużo jugosłowiańskiej nostalgii z czysto logicznego powodu, ponieważ tam ludziom po prostu żyło się wówczas lepiej. W Macedonii Jugosławia była w rzeczywistości czymś, co chroniło ich przed polityczną niepewnością. W Bośni, jeśli weźmiemy pod uwagę wojnę i wszystko, co ją wywołało, myśl o życiu w Jugosławii wydaje im się wręcz niebiańska. Z wyjątkiem garstki bogatych ludzi w tych krajach większość żyje znacznie gorzej niż w tamtych czasach. Ich jugonostalgia wynika zatem z motywów czysto ekonomicznych, z pragnienia stabilności i bezpieczeństwa.

W Słowenii większość ludzi żyje lepiej. Oczywiście mamy też klasycznych jugonostalgików, dla których największą wartość mają wspomnienia o kraju i systemie, który wydawał im się bezpieczniejszy i bardziej rozpoznawalny w świecie ze swoim charyzmatycznym, wielkim przywódcą. Mamy też do czynienia z klasyczną nostalgią, w której przypadku ludzie po prostu tęsknią za czasami swojej młodości i idealizują je z perspektywy czasu, a im dalej, tym coraz bardziej zapominają o wszystkich złych stronach Jugosławii i coraz bardziej akcentują te dobre. Kolejnym, najnowszym wymiarem tego zjawiska jest rodzaj buntu przeciwko narracji antyjugosłowiańskiej, dominującej ostatnio na naszej scenie politycznej. Rządzący posuwają się do dość wulgarnej demonizacji Tity, Jugosławii i jej socjalistycznej koncepcji. Wywołało to odpowiednią reakcję – zaczęto wszędzie rysować jugosłowiańskie flagi, powielać zdjęcia Tity i tym samym prowokować ekipę rządzącą, która w ciągu ostatnich dziesięciu, piętnastu lat mówiła wyłącznie o okropnościach komunizmu – oczywiście całkowicie słusznie i poprawnie, ale często w sposób zbyt prymitywny, w odcieniach wyłącznie czarno-białych.

Temat powojennych mordów był nader często nadużywany politycznie przez prawicę, więc po drugiej stronie zaczęto na to reagować w równie niewłaściwy sposób [chodzi o serię masakr w pobliżu Kočevskiego Rogu pod koniec maja 1945 r., w których tysiące członków słoweńskiej gwardii domowej (tzw. domobranci) sprzymierzonej z nazistowskimi Niemcami i ich rodziny rozstrzelano bez formalnego oskarżenia i procesu przez specjalne oddziały partyzantów jugosłowiańskich – przyp. N.S.]. Nie sądzę, by ktokolwiek poza wyjątkowo odosobnionymi przypadkami mógł w Słowenii sądzić, że potrzebujemy znowu dyktatora takiego jak Tito lub że jego portrety powinny ponownie zawisnąć w przestrzeni publicznej. Jest to raczej rodzaj gry, która zadomowiła się na portalach społecznościowych, gdzie ludzie o skrajnych poglądach radośnie oddają się uciechom polegającym na obrażaniu się nawzajem. Miejsca jednak na poważną debatę o Jugosławii, Ticie i socjalizmie w społeczeństwie wciąż jest zadziwiająco mało.