Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Moscoviada > Samowar / 05.07.2021
Maria Domańska

Marzenie późnego putinizmu: wielki rosyjski firewall

Kreml gorączkowo poszukuje narzędzi totalnej cenzury internetu, postrzeganego jako koń trojański amerykańskich służb specjalnych. Retoryce oblężonej twierdzy towarzyszy zalew represyjnych ustaw, narastająca inwigilacja oraz próby „suwerenizacji” rosyjskiego segmentu sieci.
Foto tytułowe
Demonstracja za wolnością Internetu w Rosji (Shutterstock)

Ostatnia dekada w Rosji upłynęła pod znakiem nasilającej się kampanii przeciwko wolności słowa w internecie. Jest to jeden z filarów strategii Kremla zmierzającego do monopolizacji sfery politycznej i likwidacji (realnych lub potencjalnych) ognisk oporu przeciwko zaostrzaniu kursu autorytarnego. Władze dążą do kryminalizacji wszelkiej niezależnej aktywności, czy to stricte opozycyjnej, czy obywatelskiej, do sparaliżowania niezależnych mediów i organizacji pozarządowych, cenzurowania nauki oraz do izolacji społeczeństwa rosyjskiego od wpływów Zachodu. Ich celem jest zaszczepienie obywatelom odruchu autocenzury i strachu przed donosem – postaw znanych z czasów sowieckich. Nasilającej się quasi-sowieckiej narracji o „spiskach” i „wrogach” zagrażających Rosji towarzyszą całkiem realne represje, w tym kary ustawowe za wszelkiego rodzaju „nieprawomyślność”, łącznie z więzieniem.

Internet – mimo coraz surowszych przepisów – w znacznej mierze pozostawał dotychczas strefą wolności informacyjnej. W ostatnim czasie zdetronizował on telewizję jako główne źródło pozyskiwania informacji.
Internet w Rosji. Według agencji badań rynku medialnego Mediascope w 2020 r. 95,6 mln osób, czyli 78,1% mieszkańców Rosji powyżej 12. roku życia, używało internetu co najmniej raz w miesiącu. W ostatnich latach notuje się stały wzrost tej liczby we wszystkich grupach wiekowych. Wśród osób do 44. roku życia odsetek ten wyniósł powyżej 90%, a wśród najmłodszej grupy badanych (12–24) – prawie 100%. Popularny wśród Rosjan jest zwłaszcza internet mobilny.
Jak podaje Centrum Lewady, w sondażu z września 2020 r. 81% Rosjan wskazało internet i sieci społecznościowe jako źródła pozyskiwania informacji o kraju i świecie, a 54% zadeklarowało zaufanie do nich. W odniesieniu do telewizji wskaźniki te wyniosły odpowiednio 69% i 48%.
Opozycja, aktywiści i niezależni dziennikarze nauczyli się po mistrzowsku wykorzystywać internet do przełamywania blokady informacyjnej nałożonej na tradycyjne media, budowania demokracji oddolnej, nagłaśniania wyników śledztw antykorupcyjnych, a nawet przedwyborczej mobilizacji obywateli. Aktywność internautów w sieci nie tylko stanowi alternatywę dla (de facto zdelegalizowanej) aktywności ulicznej, ale pozwala ją też stymulować i koordynować. Jak wynika z sondaży niezależnego Centrum Lewady, internauci mają znacznie lepsze nastawienie do Zachodu i rodzimej opozycji niż respondenci oglądający telewizję, są o wiele bardziej krytyczni wobec władz i częściej popierają protesty. Wszystko to budzi poważne zaniepokojenie Kremla, świadomego stopniowego pogarszania się nastrojów społecznych. Jest ono wywołane narastającą biedą, brakiem perspektyw rozwoju, świadomością poważnych patologii w funkcjonowaniu państwa i kostnieniem reżimu.

Strach przed „kolorową rewolucją”

Choć od początku swego istnienia Runet (rosyjski segment internetu) pozostawał obiektem żywego zainteresowania służb specjalnych, to przez wiele lat nie podejmowano na większą skalę prób wprowadzenia zinstytucjonalizowanej cenzury.

Wszystko zmieniło się w 2012 r. Bezpośrednim impulsem do zaostrzenia kontroli nad siecią (podobnie jak nad całą sferą polityki wewnętrznej) były masowe demonstracje w Moskwie w grudniu 2011 r. przeciwko sfałszowaniu wyborów parlamentarnych i powrotowi Putina na urząd prezydenta. Protesty te po raz pierwszy na tak znaczną skalę były koordynowane i nagłaśniane dzięki sieciom społecznościowym. Przypominało to modus operandi znany z „arabskiej wiosny”, odczytanej przez Kreml jako seria przewrotów państwowych inspirowanych przez Zachód, zorganizowanych przy użyciu technologii opracowanych w USA.

Przedstawiciele władz wprost definiują globalną sieć jako pole wojny informacyjnej czy psychologicznej („kognitywnej”), stanowiącej alternatywę dla działań militarnych w kontekście utrzymującej się konfrontacji z Zachodem. Elementem tej wojny ma być w percepcji Kremla rozpowszechnianie przez rodzimych internautów treści krytycznych wobec władz. Jak stwierdził Władimir Putin, „internet pojawił się jako projekt CIA i wciąż jako taki jest rozwijany”. Sam prezydent nigdy z niego nie korzysta (jeśli pominąć wymuszony przez pandemię udział w spotkaniach online z urzędnikami).
Demonstracja w obronie wolności w Runecie w 2019 r. Fot. (Wikicommons)

Ilustracją stosunku władz do sfery wirtualnej jest m.in. wypowiedź rzecznika prezydenta, Dmitrija Pieskowa, z maja 2021 r.: „Skoro w naszym świecie prawo reguluje absolutnie wszystko, to powinno też regulować absolutnie wszystko w internecie”. Pieskowowi nikt chyba nie wytłumaczył, że są takie „światy”, gdzie prawo nie reguluje „absolutnie wszystkiego”.

Poszukiwania rygla i kłódki

W 2012 r. zaczęto przyjmować kolejne ustawy ograniczające wolność słowa w sieci. Zaczęło się od pozornie racjonalnej inicjatywy blokowania stron internetowych, na których pojawiała się pornografia dziecięca, propagowanie narkotyków czy samobójstw, a także treści ekstremistyczne (kategorie te będą regularnie nadużywane jako preteksty do nasilania cenzury). Najczęstszym uzasadnieniem była wówczas ochrona nieletnich przed szkodliwą wiedzą.

Dekadę później władze równie często powołują się na potrzebę ochrony obywateli przed wojną informacyjną prowadzoną przez Zachód i „ingerowaniem w wewnętrzne sprawy Rosji”. „Ekstremizm” stał się pojęciem bardzo pojemnym i coraz częściej oznacza jakąkolwiek krytykę władz czy korzystanie z konstytucyjnego prawa do pokojowego protestu. Znacząco poszerzono możliwości blokowania stron internetowych bez wyroku sądu. Wprowadzono kary za tzw. fake newsy (jako takie traktowano w 2020 r. informacje o fatalnej sytuacji na froncie walki z COVID-19) oraz za „oszczerstwo” i „brak szacunku dla organów władzy”. Implicite regulacje te dotyczą np. śledztw antykorupcyjnych. Pakietem ustaw o „agentach zagranicznych” uderzono m.in. w niezależne media. W 2021 r. przyjęto ustawę ściśle reglamentującą szeroko pojętą działalność oświatową, która obejmuje również internet. Zagraża ona m.in. programom edukacyjnym online prowadzonym przez antyreżimowych naukowców wyrzuconych z pracy na państwowych uczelniach, a także szkoleniom internetowym w zakresie niezależnej obserwacji wyborów.
"Agent Zagraniczny". W 2017 r. po raz kolejny znowelizowano wprowadzone pięć lat wcześniej przepisy o „agentach zagranicznych”, co pozwoliło na narzucanie tego statusu niezależnym mediom. Celem władz jest z jednej strony dyskredytacja ich działalności w oczach społeczeństwa, z drugiej – rozbudowa prawnych podstaw nękania takich podmiotów. Nieformalne skutki objęcia statusem „agenta” to m.in. wycofywanie się reklamodawców i odmowa kontaktów ze strony przedstawicieli administracji państwowej. W kolejnych latach systematycznie wzrastała liczba ograniczeń, jakim podlega działalność „agentów”, zaostrzano też kary za nieprzestrzeganie restrykcyjnych przepisów (grozi za to obecnie nawet kilkuletnie więzienie). Na czarną listę „agentów” trafiło m.in. Radio Swoboda i afiliowane z nim redakcje; po kilku latach funkcjonowania w tych warunkach stacja była zmuszona przenieść część pracowników do Pragi i Kijowa, a dalsze losy jej moskiewskiego biura są niepewne. Portal Meduza (meduza.io, powstała w miejsce przejętej przez władze lenta.ru) na razie trwa dzięki crowdfundingowi, ale redakcja VTimes (utworzonego po utracie niezależności przez gazetę „Wiedomosti”) zamknęła się w połowie czerwca. Kwestią czasu pozostaje, kiedy na listę „agentów” trafią inne media krytyczne wobec władz.
W 2020 r. na podmioty zarządzające sieciami społecznościowymi nałożono szereg obowiązków związanych z usuwaniem treści „zabronionych przez prawo”. Należy do nich m.in. informowanie o demonstracjach niesankcjonowanych przez władze. Jest to niewątpliwie „podziękowanie” za to, że w ostatnich latach media te stały się głównym kanałem mobilizowania potencjału protestu. Jak dotąd, przepisom tym podporządkowują się głównie podmioty rosyjskie, jak VKontakte czy Odnoklassniki. Wprowadzono też możliwość blokowania (lub spowalniania pracy) takich serwisów jak Facebook, Twitter czy YouTube, jeśli będą one „dyskryminować” podmioty rosyjskie (w praktyce jest to narzędzie obrony okołokremlowskich propagandystów siejących dezinformację). W związku z tegorocznymi wyborami parlamentarnymi pojawiły się też instrumenty prawne pozwalające na arbitralne blokowanie agitacji przedwyborczej w internecie.

Nasila się również inwigilacja aktywności internautów ze strony służb specjalnych. Ochrona danych osobowych jest fikcją (nielegalnym handlem danymi zajmują się często sami funkcjonariusze), a operatorzy łączności i właściciele zasobów internetowych mają obowiązek nie tylko przechowywać treści przesyłane w sieci, ale też udostępniać je służbom specjalnym bez nakazu sądu. Wśród podmiotów zajmujących się walką z wolnością słowa w sieci najbardziej aktywne są: Federalna Służba Bezpieczeństwa, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Komitet Śledczy, Prokuratura Generalna, a także agencja Roskomnadzor (kontrolująca sferę komunikacji masowej). Poza instytucjami państwowymi w walce o „prawomyślny” Runet są wykorzystywane cenzorskie pseudo-NGO-sy, tworzone i finansowane przez władze. Wyróżnia się wśród nich ultrakonserwatywna Liga Bezpiecznego Internetu, we władzach której zasiadają przedstawiciele struktur siłowych. Zajmuje się ona monitoringiem sieci pod kątem poszukiwania „zakazanych” treści i donoszeniem organom ścigania na krytycznych wobec Kremla internautów.

W ostatnich latach za „nielegalną” aktywność w sieci procesy karne wytaczano średnio kilkuset osobom rocznie (z czego po kilkadziesiąt skazywano na kary pozbawienia wolności), a kary administracyjne nakładano na kilka–kilkadziesiąt tysięcy. Według zajmującej się obroną praw człowieka organizacji Agora w 2020 r. zauważalnie wzrosła skala zastraszania dziennikarzy, bezpośredniej przemocy wobec internetowych aktywistów, a także prześladowanie administratorów popularnych serwisów społecznościowych. Fala represji, jaka przetacza się przez Rosję od początku 2021 r. w związku z protestami w obronie uwięzionego Aleksieja Nawalnego, dotyka nawet osób, które jedynie repostowały w sieciach społecznościowych informacje o demonstracjach (są one karane za „nawoływanie do nielegalnych protestów”).

Jednocześnie rosnącej ochronie w sieci podlegają dane osobowe (w tym majątkowe) m.in. funkcjonariuszy aparatu ścigania, służb specjalnych oraz sędziów. Ma to utrudniać prowadzenie niezależnych śledztw dotyczących łamania prawa przez urzędników i przedstawicieli struktur siłowych, w tym przestępstw korupcyjnych, i stosowania przemocy wobec pokojowych demonstrantów.

Suwerenna dyktatura?

Kamieniem milowym w kampanii Kremla stała się tzw. ustawa o suwerennym internecie z 2019 r. Operatorzy zostali zobowiązani do współdziałania z organami ścigania w zakresie testowania bezpieczeństwa internetu oraz do zainstalowania na łączach „technicznych środków przeciwdziałania zagrożeniom”. Chodzi o technikę sieciową DPI – (Deep Packet Inspection) – pozwalającą na analizowanie treści pakietów danych.
2011 rok. Konferencja prasowa na temat przyszłości RUNETu. Po lewej Michaił Seslawinski, szef działającej do 2020 roku agencji do spraw mediów Raspieczat przejętej przez ministerstwo cyfryzacji Mincyfr. Fot. (Wikicommons)
Oficjalnie celem ustawy jest stworzenie infrastruktury i procedur pozwalających na scentralizowane (bez pośrednictwa operatorów) zarządzanie Runetem w sytuacji odcięcia go od zagranicznych serwerów, np. wskutek „agresji cybernetycznej” USA. Rzeczywiste ambicje rządzących wynikają jednak z potrzeb wewnątrzpolitycznych. W razie wzrostu nastrojów antyreżimowych chcą oni dysponować narzędziami pozwalającymi wybiórczo odłączać sieć, blokować lub spowalniać określone serwisy czy przepływ określonych danych. Specjaliści od początku ostrzegali, że skutki uboczne w wymiarze makro, związane z przypadkowym blokowaniem całych segmentów internetu, mogłyby zagrozić płynnemu funkcjonowaniu sfery finansowo-gospodarczej Rosji.

W ubiegłych latach internet mobilny odcinano jedynie na skalę regionalną: zdarzyło się to podczas protestów w Inguszetii w 2018 r. i rok później w Moskwie. Symbolem porażki władz w walce z sieciowym „anarchizmem” były kilkuletnie nieudane próby pozyskania kluczy szyfrowania do komunikatora Telegram, a następnie zablokowania jego pracy. Przy okazji przypadkowe blokady dotknęły około 20 mln adresów IP, co spowodowało problemy w funkcjonowaniu wielu stron i serwisów internetowych. Ostatecznie w 2020 r. władze oficjalnie ogłosiły wycofanie się z dalszej walki z Telegramem.

Pierwszym przypadkiem scentralizowanego zastosowania DPI na skalę ogólnorosyjską było rozpoczęte przez Roskomnadzor w marcu 2021 r. spowalnianie Twittera w reakcji na odmowę przez serwis usuwania „nielegalnych” treści (w dużej mierze politycznych). Celem mogło być też ukaranie serwisu za bojkotowanie ustawy z 2015 r. nakazującej przenoszenie danych rosyjskich użytkowników na rosyjskie serwery (co ma ułatwiać inwigilację internautów przez rodzime służby). Jak wskazują prawnicy zrzeszeni w Roskomswobodzie – grupie zajmującej się obroną praw cyfrowych obywateli – działania Roskomnadzoru były nielegalne nawet na gruncie rosyjskiego prawa.

Rzeczywistym adresatem tej kampanii był najpewniej nie Twitter (stosunkowo mało używany w Rosji), ale inne serwisy, przede wszystkim bardzo popularny YouTube (około 80 mln użytkowników), na którym rekordy oglądalności biły m.in. antykorupcyjne śledztwa Fundacji Walki z Korupcją Aleksieja Nawalnego. Chodzi najpewniej o wywołanie efektu mrożącego, zmuszenie gigantów IT do współpracy z rosyjskimi władzami i skłonienie ich do cenzurowania treści zgodnie z interesem politycznym Kremla. Groźba zablokowania YouTube’a wydaje się przy tym mało realna: przeważająca część jego użytkowników sięga po treści rozrywkowe, zatem blokada podsyciłaby jedynie nastroje protestu wśród stosunkowo lojalnego elektoratu.

Biorąc pod uwagę, że Runet jest dobrze zintegrowany z globalną siecią (od początku rozwijał się w warunkach diametralnie odmiennych od Chin), budowa „wielkiego rosyjskiego firewalla” wydaje się utopią – zarówno z uwagi na wyzwania technologiczne, jak i ryzyko polityczne. Eksperyment z Twitterem ponownie ujawnił słabość wypracowanych rozwiązań: odnotowywano m.in. problemy w funkcjonowaniu szeregu przypadkowych stron, w tym portali rządowych, a normalna pracę Twittera można było łatwo przywrócić przy pomocy VPN-ów. Rosyjscy eksperci są jednak zgodni co do tego, że atak na Twittera oznacza nowy jakościowo etap rozwoju rosyjskiej „cyfrowej dyktatury”.

Nie ulega wątpliwości, że testy z zakresu udoskonalania mechanizmów blokad oraz filtrowania treści będą w najbliższych latach kontynuowane. Przejściowo wzrośnie też najpewniej autocenzura wśród internautów, a krajobraz medialny może ulec poważnym zmianom w związku z zamykaniem się części redakcji i powstawaniem nowych, działających z zagranicy. Wynik dalszej walki o wolność słowa będzie w przeważającej mierze zależał od reakcji międzynarodowych korporacji IT na szantaże ze strony Kremla.
Dr Maria Domańska jest analityczką Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie. Zajmuje się badaniem polityki wewnętrznej Rosji.
Prawdopodobnie każda kolejna akcja rosyjskich władz będzie napotykać na coraz sprytniejszy opór internautów, dysponujących coraz doskonalszymi narzędziami obchodzenia blokad i coraz lepszą wiedzą na ich temat. Wątpliwe, by Kreml miał szansę ostatecznie wygrać tę wojnę, ale z pewnością przyniesie ona krociowe zyski wybranym podmiotom zarabiającym na kolejnych narzędziach kontroli i infiltracji sfery wirtualnej.