Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Jedwabny Szlak > Szabla / 16.08.2021
Ludwika Włodek

Upadek Kabulu. Afgańczycy nie wybrali sobie rządów talibów

– Nie wiem, co będzie. Jesteśmy w niebezpieczeństwie, zabiją nas. – Ta wiadomość od Razika obudziła mnie wczoraj, rankiem 15 sierpnia. Wiedziałam, że Talibowie są blisko Kabulu. Poprzedniego dnia padło położone na północy Mazar-i Szarif. Potem poddał się bez walki Dżalalabad. Wszyscy spodziewali się, że niebawem talibowie zajmą stolicę. Niewielu jednak liczyło się z tym, że stanie się to tak szybko.
Foto tytułowe
Afgańczycy walczą o miejsce w samolocie na lotnisku w Kabulu (TT @NicolaCareem)

Widmo powrotu talibów do władzy stało się faktem. Pierwsze plotki, że są w mieście, pojawiły się jeszcze przed południem polskiego czasu. Później świat obiegła wieść o negocjacjach nad utworzeniem rządu tymczasowego. Po południu jednak afgańska komercyjna stacja TOLO TV poinformowała, że prezydent Aszraf Ghani wyjechał skraju, talibowie przerwali negocjacje i weszli do miasta, którego już nikt przed nimi nie bronił. Świat szybko obiegły ich zdjęcia w pałacu prezydenckim.

W tym samym czasie rozgrywał się dramat milionów Afgańczyków. W mieście były już tłumy wewnętrznych uchodźców, którzy uciekli tu przed talibami ze innych regionów kraju. Moi kabulscy znajomi, którzy jeszcze kilka dni temu organizowali dla nich w mediach społecznościowych zbiórki, teraz sami desperacko poszukiwali pomocy. Dla większości z nich upadek Islamskiej Republiki Afganistanu oznaczał koniec wszystkiego, o co walczyli, koniec ich marzeń o osobistej wolności, ale także o nowoczesnym, przestrzegającym praw człowieka, państwie.

W jego budowę zaangażowali się nie ze względu na Amerykanów, lecz by spełnić własne marzenia. Często kontynuując tradycje reformatorskie swoich ojców, matek, wujów, którzy próbowali zmieniać i modernizować Afganistan za króla Abdullaha w latach 20. XX w., za premiera Dauda w latach 50. czy po komunistycznej rewolucji haft-e saur w 1978 r.

Równe prawa nie podane na tacy

Byłam w Afganistanie w marcu tego roku. Wszystkie moje wywiady były zdominowane rozważaniami o przyszłości kraju po wycofaniu się Amerykanów. Moje rozmówczynie – pracowniczki administracji państwowej, polityczki, aktywistki NGO-sów, artystki – bały się, że jeśli talibowie zostaną dokooptowani do rządu (wtedy jeszcze nikt nie myślał, że upadek dotychczasowego systemu może nastąpić tak szybko), kobiety stracą prawa, o jakie tak długo zabiegały: możliwość kształcenia się, pracy zawodowej, prawo do posiadania własnego zdania i wyrażania go, a także wolność decydowania o swoim losie.

Amerykanie nie dali im równouprawnienia na tacy. Te Afganki, które do czegoś doszły, musiały same to sobie wywalczyć. Oczywiście konstytucja Islamskiej Republiki Afganistanu gwarantowała równouprawnienie, parytet płci w parlamencie i instytucje takie jak niezależna komisja ds. praw człowieka czy ministerstwo ds. kobiet. Jednak Afganki chcące robić karierę polityczną i zawodową musiały przeciwstawić się ukształtowanemu od wieków systemowi patriarchalnemu. Niektóre z nich – te szczęśliwsze – miały za sobą dom rodzinny. Inne musiały o własną wolność walczyć nawet z najbliższymi.

Nie zapomnę mojej rozmowy z Farihą. Opowiadała mi przez łzy, jak o każdą kolejną ukończoną klasę w szkole musiała toczyć boje z ojcem, który uważał, że nie ma co jej kształcić, bo dziewczyna powinna przede wszystkim wyjść dobrze za mąż. Fariha skończyła nie tylko szkołę, ale też uniwersytet. Kiedy rozmawiałyśmy w marcu, pracowała dla ambasady amerykańskiej, organizowała program stypendialny dla młodych Afganek. Nie wiem, czy Amerykanie zatroszczyli się o nią po wejściu talibów do Kabulu, jej konta na Messengerze i WhatsAppie milczały wczoraj cały dzień.


Dziś wszystkie te dzielne kobiety stoją w obliczu ogromnego, śmiertelnego niebezpieczeństwa. Nie jestem w stanie czytać komentarzy, że talibowie tak szybko wkroczyli do Kabulu i przejęli władze, bo społeczeństwo ich popiera.

40 lat cierpienia

Talibowie to nie jest demokratycznie wybrana władza, a ich sukcesy nie oznaczają, że społeczeństwo im sprzyja. Sukcesy talibów wynikają z dezorganizacji administracji i armii (której zdolność bojowa była ściśle powiązana z amerykańskim wsparciem), braku nadziei i paniki spowodowanej wycofaniem się Amerykanów. Ci od dawna zapowiadali, że wyjdą. Ale jednym z warunków ich wyjścia – podstawowym! – miało być zawieszenie broni przez talibów i negocjacje pokojowe. Amerykanie wyszli, mimo że do żadnego zawieszenia broni nie doszło. Wyszli, nic sobie nie robiąc z obietnic, jakie dali rządowi, a przede wszystkim Afgańczykom.

Talibowie, podobnie jak prozachodni rząd z Kabulu, też są wspierani przez obce siły. Nie jest prawdą, że zdobywali wszystkie kolejne prowincje bez walki. A jeśli jakieś miasteczko, wieś czy nawet miasto poddało im się dobrowolnie, to dlatego, że ludzie są zmęczeni 40 latami wojny (w Afganistanie co tydzień ginęło od kilkudziesięciu do kilkuset osób), a nie dlatego, że popierają talibów.

Afganki, przynajmniej te, które ja znam, a przez wiele lat mojego bywania w Afganistanie poznałam ich naprawdę wiele, nie kochają burek i nie marzą o tym, by resztę życia spędzić zamknięte między sypialnią a kuchnią (która w biednych wsiach jest zresztą tym samym pomieszczeniem). Afgańskie dziewczynki chodzą do szkoły, a kobiety pracują zawodowo, utrzymując nieraz całe rodziny. A jeśli nie pracują, to marzą o wykształceniu i karierze zawodowej dla swoich córek. Afgańczycy kochają poezję, muzykę i sport, chcą żyć w normalnym i bezpiecznym kraju. Owszem, mają różne wizje tego, jak ten kraj powinien wyglądać, ale nie wszyscy ani nawet nie większość widzi go jak Islamski Emirat Afganistanu z lat 1996–2001.

Tamten Afganistan też nie był wynikiem woli afgańskiego społeczeństwa, a efektem krwawej wojny trwającej od 1979 r. i mieszania się w sprawy afgańskie Rosji, Stanów Zjednoczonych, Pakistanu (o którym tak często się zapomina) i innych krajów.

Jeśli ktokolwiek wierzy, że talibowie wyrażają wolę większości Afgańczyków, niech przyjrzy się ujęciom przedstawiającym dantejskie sceny na kabulskim lotnisku, niech popatrzy na filmy sprzed kilku dni, pokazujące kolejki pod ambasadami, zatkane drogi, obozy wewnętrznych uchodźców na kabulskich skwerach i w parkach. Jedynym, czego to społeczeństwo naprawdę nie chce, to dalszy rozlew krwi. Przez 40 lat Afgańczycy zbyt wiele wycierpieli.

Na liście do odstrzału

Mówić, że teraz wreszcie będą mogli się sami rządzić, jest policzkiem wymierzonym milionom Afganek i Afgańczyków, którzy uwierzyli w zmianę i zaangażowali całe swoje życie, by mogła się dokonać.

Dziś ci ludzie są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Trudno zaufać talibom, którzy obiecują, że nie będzie rozliczeń. To przecież ci sami ludzie, którzy jeszcze w czasie negocjacji w Dosze twierdzili, że Koran zabrania kobietom się uczyć. Ci sami, którzy 20 lat temu kamienowali kobiety na stadionach, którzy zamknęli szkoły dla dziewcząt, którzy dziś, w miastach, jakie przejęli, zakazali taksówkarzom wozić kobiety nie okryte burką. Panika mieszkańców, a przede wszystkim mieszkanek Afganistanu są uzasadnione. I to od nas także zależy, czy będziemy na niego patrzeć obojętnie.

Ludwika Włodek jest socjolożką i reporterką. Pracuje jako adiunktka w Studium Europy Wschodniej, gdzie kieruje specjalizacją Azja Środkowa.

„Kabul nie zasługuje na ten los” – napisała na Facebooku moja znajoma, Mitra. Od lat działa na rzecz emancypacji kobiet, ich edukacji i samoświadomości własnych praw. Jeszcze w lutym znalazła się na liście ludzi do odstrzału, jaką sporządzili talibowie. Dziś rządzą miastem, w którym mieszka. Mam nadzieję, że jej nie znajdą. Że wola walki afgańskich kobiet będzie silniejsza niż obskurantyzm talibów i popierającej ich części społeczeństwa.