Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Transatlantyk > Kapitol / 09.10.2021
Jakub Mirowski

Klimat po Merkel. Jaka będzie polityka klimatyczna nowego rządu Niemiec?

Lipcowe powodzie uczyniły z katastrofy klimatycznej jeden z najważniejszych – oprócz pandemii – tematów kampanii wyborczej w Niemczech. Kwestia polityki klimatycznej nowego rządu, który najprawdopodobniej zostanie sformowany przez trzy partie, nadal stoi jednak pod znakiem zapytania.
Foto tytułowe
Grupa Fridays for Future podczas protestu klimatycznego w Monachium. Wrzesień 2021 (fot. Shutterstock)

Dla przypadkowego przechodnia demonstracja pod Bundestagiem w piątek 24 września mogła bardziej przypominać letni festiwal niż strajk klimatyczny: dudniąca z głośników muzyka ska, powiewające nad zgromadzonymi różnobarwne flagi, unoszące się na wietrze bańki mydlane. Trzeba było się wczytać w hasła na transparentach i porozmawiać z uczestnikami, by zrozumieć, że protestujący patrzą w przyszłość z przytłaczającym pesymizmem.
Choć Niemcy przeżywają właśnie małe polityczne trzęsienie ziemi, mało kto wierzy, by wystarczyło ono do zainicjowania radykalniejszej walki z nieubłaganie zbliżającą się klimatyczną katastrofą.
Rozpolitykowany, przechylony zdecydowanie na lewo Berlin od trzech lat walczy o ratowanie planety w ramach międzynarodowej akcji Fridays for Future, ale piątek 24 września był okazją wyjątkową. Strajk w stolicy Niemiec stanowił bowiem część globalnego wydarzenia, na który złożyły się demonstracje w ponad 1 tys. miast na świecie – od Buenos Aires, przez Dhakę, po Warszawę. Co jednak ważniejsze, odbywał się zaledwie dwa dni przed przełomowymi wyborami do parlamentu – przełomowymi, bo kończącymi 16-letnią erę Angeli Merkel.
Fridays for Future to międzynarodowy ruch młodzieżowy wyrażający sprzeciw wobec niewystarczająco aktywnej polityki zapobiegania zmianom klimatu poprzez demonstracje odbywające się w trakcie piątkowych zajęć szkolnych. Zapoczątkowany przez Gretę Thunberg w połowie 2018 roku, rozrósł się na globalną skalę i zyskał poparcie środowiska naukowego m.in. w Wielkiej Brytanii, Belgii czy Niemczech. Największe demonstracje odbywają się przy okazji ważnych politycznych wydarzeń, takich jak Konferencja ONZ COP24 w Katowicach czy wybory do Parlamentu Europejskiego.


Kto następnym Klimakanzler

Przez te ponad półtorej dekady ktokolwiek na arenie międzynarodowej myślał o Niemczech, myślał o Merkel. Podobnie więc jak Niemcy, ona sama także miała nierówne osiągnięcia w dziedzinie przeciwdziałania zmianom klimatu. Faktem jest, że odegrała ważną rolę w podpisaniu protokołu z Kioto oraz porozumienia paryskiego, że skłaniała najbogatsze kraje świata do przyjmowania ambitnych celów w ograniczaniu emisji, wreszcie że to za jej rządów rozpoczął się program Energiewende, który od 2010 roku skutecznie transformuje niemiecką energetykę. Niemieckie media określały ją nawet mianem Klimakanzlerin – „kanclerz klimatu”. Z drugiej strony spowolniła planowane odejście od węgla, potrafiła wybrać interesy przemysłu motoryzacyjnego ponad potrzebą ochrony środowiska, a jej nagła decyzja o zaprzestaniu wykorzystania energii atomowej w reakcji na awarię w Fukushimie postawiła pod znakiem zapytania możliwość szybkiej i skutecznej dekarbonizacji Niemiec.
Fukushima po wybuchu w elektrowni atomowej i tsunami (fot. Shutterstock)
Niezależnie od decyzji politycznych trudno byłoby zaprzeczyć, że klimat był i nadal jest sprawą bliską sercu Merkel. Kandydaci na jej następców, chcąc lub nie chcąc, musieli więc chociaż udawać, że traktują tę kwestię równie priorytetowo. Po niszczycielskich powodziach, które przeszły przez Niemcy w lipcu, zabijając niemal 200 osób i niszcząc dobytek dziesiątek tysięcy, sprawa redukcji emisji gazów cieplarnianych i ochrony środowiska w ogóle stała się absolutnie decydującym elementem kampanii wyborczej. Podczas ostatniej telewizyjnej debaty nawet kandydatka skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec (AfD) pochwaliła się, że gdy tylko może, wybiera rower zamiast auta. Inni opowiadali o rezygnacji z krótkodystansowych lotów, ograniczaniu spożycia mięsa i kupowaniu certyfikatów CO₂. Tylko minister finansów w gabinecie Merkel i kandydat Partii Socjaldemokratycznej (SPD) na kanclerza Olaf Scholz przyznał, że skoro jako prominentny polityk jeździ z obstawą i lata po kraju samolotem, to być może nie powinien w tej kwestii stawiać się jako wzór dla rodaków.
Energiewende to program transformacji energetycznej Niemiec zakładający m.in. wyłączenie wszystkich elektrowni atomowych do 2022 roku, a węglowych do 2038 roku, a także obniżenie emisji gazów cieplarnianych o 80–95% do 2050 roku (w porównaniu z 1990 rokiem) i oparcie się na odnawialnych źródłach energii w co najmniej 60% do tego samego czasu. Pomimo wysokich kosztów i kontrowersji dotyczących poszczególnych elementów programu (np. całkowitego odejścia od atomu czy wykorzystania na szeroką skalę biomasy), Energiewende cieszy się przynajmniej częściowym poparciem prawie 90% niemieckiego społeczeństwa.

Ostatecznie przecież to nie osobiste wybory przyszłego kanclerza ukształtują politykę klimatyczną pomerkelowskich Niemiec. A wszystkie cztery liczące się za naszą zachodnią granicą partie mają na ten problem inne rozwiązania – od wolnorynkowych, postulowanych przez liberalną Wolną Partię Demokratyczną (FDP), po radykalne, wysuwane przez Zielonych (Die Grünen). Wszystkie mówią jednym głosem o potrzebie ograniczenia globalnego wzrostu temperatury o 1,5°C, o odejściu od węgla, żadna nie chce także powrotu do atomu, mimo że ten uczyniłby transformację energetyczną tańszą, a także uniezależniłby Niemcy od gazu. Na marginesie debaty pozostaje AfD, które nie uznaje antropogenicznego charakteru zmian klimatu, ale przede wszystkim – pomimo otrzymania 10,3% głosów i dostania się do Bundestagu – nie jest brane pod uwagę jako ewentualny koalicjant przez żadne z pozostałych ugrupowań.

Miejsca pracy w cieniu klimatu

SPD, które zwyciężyło w wyborach 26 września, podobnie jak Zieloni uczyniło z działań na rzecz środowiska jeden z głównych punktów swojej kampanii. Partia mocno naciskała na wyznaczenie ambitniejszych celów w nowelizacji rządowej ustawy o ochronie klimatu z 2019 roku i ostatecznie udało jej się to osiągnąć: zaktualizowane plany zakładają osiągnięcie neutralności klimatycznej w 2045 roku i ograniczenie emisji gazów cieplarnianych do 65% w porównaniu do poziomu z 1990 roku. Socjaldemokraci postarają się też całkowicie odejść od wydobycia węgla kopalnego jeszcze przed wyznaczonym przez rząd Merkel terminem 2038 roku, a do 2040 roku chcą czerpać energię wyłącznie z odnawialnych źródeł.

Będzie to wymagać ogromnych inwestycji – w ubiegłym roku udział OZE w konsumpcji energii elektrycznej w Niemczech wynosił 45,4%, a dni, w których odnawialnymi źródłami udawało się pokryć całe zapotrzebowanie kraju, można policzyć na palcach jednej ręki (po raz pierwszy dokonano tego 1 stycznia 2018 roku). Jednocześnie Zieloni obiecują, że transformacja energetyczna może się stać motorem napędowym zatrudnienia, a regiony górnicze nie pozostaną bez federalnej pomocy. To one mogą być bowiem największymi ofiarami Energiewende – udział węgla w produkcji energii elektrycznej wciąż wynosi w Niemczech ponad 30%, choć sukcesywnie spada na rzecz OZE i gazu ziemnego.
Rzeka Ahs i powódź w Niemczech w miejscowości Insul. To był jeden z punków niedawnej kampanii wyborczej (fot. Shutterstock)

Polityka klimatyczna SPD to jedno z pól, na których partia ścierała się ze swoim dotychczasowym koalicjantem i największym ugrupowaniem w Bundestagu, Chrześcijańską Unią Demokratyczną (CDU) i z jej siostrzanym bawarskim CSU. Zarówno socjaldemokraci, jak i Zieloni zarzucali chadekom niedostatecznie poważne traktowanie kwestii zmian klimatu – a ci nie robili zbyt wiele, by to wrażenie zmienić. Choć przyjęli 15-punktowy program mający przyspieszyć transformację energetyczną, by w 100% opierała się na odnawialnych źródłach energii (pomysły obejmują m.in. przeznaczenie pod nowe inwestycje OZE 2% powierzchni kraju, nieoprocentowane pożyczki na instalację paneli słonecznych oraz cyfryzację systemu wydawania pozwoleń), chadecki kandydat na kanclerza Armin Laschet regularnie przestrzegał w trakcie kampanii, by nie pozwolić, aby przedkładać ratowanie klimatu nad stabilność miejsc pracy i gwarancję społecznego porządku. CDU/CSU chce także pozwolić, by część problemu rozwiązały mechanizmy wolnego rynku – konkretnie system handlu uprawnieniami do emisji.

Europejski System Handlu Emisjami (UE ETS) polega na wprowadzeniu limitu łącznych emisji gazów cieplarnianych i umożliwienie podmiotom gospodarczym kupowanie i sprzedawanie uprawnień do emisji w jego ramach. Jako że jest on sukcesywnie obniżany, a przekroczenie pułapu grozi wysokimi grzywnami, rozwiązanie to ma zachęcać do stopniowego przechodzenia na „zieloną” energię. Pomimo dyskusyjnej skuteczności i licznych nadużyć, handel emisjami pozostaje kluczowym narzędziem polityki Unii Europejskiej w walce ze zmianami klimatu.
To pragmatyczne podejście wytykali chadecji jej główni konkurenci, SPD i Zieloni. Kandydatka na szefową rządu tych drugich, Annalena Baerbock, stwierdziła nawet, że podejście Lascheta – skupione na ograniczaniu wpływu transformacji energetycznej na ekonomię – na dłuższą metę wyjdzie Niemcom bokiem. Jej partia apelowała o wsparcie finansowe dla firm, które zdecydują się przejść na zieloną energię, częściową kompensację wzrastających cen benzyny, a także o ochronę zagrożonych gałęzi gospodarki, takich jak np. przemysł stalowy, któremu ma pomóc wprowadzenie podatku nakładanego na stal nieneutralną klimatycznie, np. importowaną z Chin. Zieloni chcą też zakazu sprzedaży samochodów z silnikami spalinowymi do 2030 roku, wzrostu cen paliwa o 16 eurocentów za litr rocznie do 2023 roku oraz zakazu lotów krótkodystansowych, które miałyby zostać zastąpione rozbudowaną koleją. Szczególnie pierwsza z tych propozycji nie cieszy się dużym poparciem wśród innych ugrupowań.

Łączenie kolorów

Szkopuł w tym, że niewielka różnica pomiędzy SPD (25,7% głosów) a CDU/CSU (24,1%) w wyborach, a także silna pozycja Zielonych (którzy przez pewien czas nawet przodowali w sondażach), wymusi kompromisy w prowadzeniu polityki klimatycznej. Żadne z ugrupowań nie było nawet blisko zdobycia samodzielnej większości, więc obie duże partie już zaczęły się rozglądać za koalicjantami. Dla socjaldemokratów automatycznym wyborem wydają się Zieloni, dla których aktywna transformacja energetyczna i pełna dekarbonizacja są bezdyskusyjnym priorytetem. Z jednej strony SPD w wielu aspektach zgadza się z tym ugrupowaniem i również chce stawiać na odgórne regulacje zamiast pozostawienia problemu mechanizmom wolnego rynku. Z drugiej – radykalniejsze pomysły Zielonych (jak ustalenie ceny 60 euro za tonę wyemitowanego dwutlenku węgla na 2023 rok w sektorach budownictwa i transportu w porównaniu do planowanych obecnie 35 euro) mogą się stać kością niezgody w rządzie, od którego w nadchodzącej kadencji będzie się szczególnie wymagać szybkiego i efektywnego przeciwdziałania zmianom klimatu.

Poza tym nawet czerwono-zielona koalicja nie zdobędzie większości w Bundestagu. SPD będzie potrzebowało jeszcze jednego sojusznika, a z FDP jest jej nie po drodze. Ugrupowanie to może się okazać hamulcowym dalszych regulacji i dofinansowań, bo liberałowie uważają, że niewidzialna ręka rynku sama sobie poradzi z problemem. Zamiast zakazów postulują więc oparcie się na rozszerzeniu handlu emisjami na wszystkie sektory gospodarki i większe wykorzystanie paliw syntetycznych. Trudno się także spodziewać, by jako część koalicji walczyli o dodatkowe podatki czy podwyżki cen mające sfinansować efektywną dekarbonizację. Mimo to – ta opcja wydaje się być na razie najbardziej prawdopodobna. Przedstawiciele FDP i Zielonych już zasugerowali, że najpierw będą dyskutować między sobą, zanim siądą do stołu z SPD lub CDU/CSU, a Christian Lindner, kandydat na kanclerza z ramienia liberałów, zdaje się dopuszczać myśl o większym skupieniu na zielonych inwestycjach i dekarbonizacyjnych regulacjach, jeśli tylko w innych kwestiach zostawi mu się pole na inicjatywy stymulujące sektor prywatny.
Zespół Seeed podczas happeningu klimatycznego w 2014 roku (fot. Shutterstock)

Trudno za to uwierzyć w powtórkę z obecnego rządu z przetasowaniem w układzie sił. Sojusz CDU/CSU z SPD już po poprzednich wyborach z 2017 roku rodził się w bólach, a przez ostatnie lata drogi tych ugrupowań się rozeszły, także w polityce klimatycznej. Proponowany przez chadeków priorytet ochrony miejsc pracy i spokojnej dekarbonizacji wydaje się być nie do pogodzenia z radykalniejszym i kosztowniejszym kursem socjaldemokratów. Na kolejną wielką koalicję nie liczy też chyba samo CDU/CSU, które w końcówce kampanii wyciągnęło największe działa – w postaci samej Merkel. Obecna kanclerz nie mieszała się w sprawy elekcji aż do jej finału, gdy zaczęła przestrzegać przed lewicowymi rządami i wytykać SPD potknięcia z przeszłości. Nie wystarczyło to jednak, by nakłonić Niemców do wsparcia chadeków i Armina Lascheta, którego kampania okazała się katastrofą – z punktem kulminacyjnym w postaci nagrania, na którym widać, jak lider CDU/CSU śmieje się do rozpuku w trakcie przemówienia prezydenta na temat lipcowych powodzi. Po tygodniach pikowania w sondażach chadecy na finiszu poszli nieco w górę, choć i tak osiągnęli najgorszy rezultat w swojej historii. Niekoniecznie muszą jednak przejść do opozycji – bo sami mogą zbudować większościowy sojusz.

Chadekom musiałoby się udać przekonać do koalicji Zielonych oraz liberałów z FDP. Nie będą to jednak łatwe negocjacje, jak pokazały poprzednie wybory, po których pomysł „Jamajki” (sojusz nazywa się tak za sprawą partyjnych kolorów – czarnego, zielonego i żółtego) był dyskutowany przez kilka tygodni, zanim upadł na rzecz kolejnego zbliżenia CDU z SPD. Teraz, gdy Zieloni otrzymali więcej głosów niż kiedykolwiek wcześniej (14,8%) i mają bardzo mocną pozycję w rozmowach, nie sposób uwierzyć, że łatwo dadzą się wciągnąć do rządu, którego większa cześć – chadecy i liberałowie – będzie chciała pozostawić mechanizmom wolnego rynku priorytetowy dla Die Grünen aspekt polityki klimatycznej.

Berlin się nie łudzi

Negocjacje zapewne będą długie, więc poznanie nowego oblicza Niemiec jeszcze trochę zajmie. Trudno powiedzieć, ile potrwają rozmowy na temat utworzenia rządu (zanim dogadano mariaż CDU/CSU z SPD w 2017 roku, upłynęło prawie sześć miesięcy), skoro będzie on wymagać sojuszu trzech partii. Wydaje się jasne, że optymalny dla klimatu rezultat wyborów to ten, w którym Zieloni stają się częścią rządzącej koalicji, przejmują ministerstwo środowiska i wprowadzają w życie całość swojego programu dotyczącego redukcji emisji i dekarbonizacji – niezależnie od tego, jak bardzo nieprawdopodobny jest to scenariusz. Ale nawet rozwiązania tej partii, choć radykalne w porównaniu do ich konkurentów, nie wystarczą. Analiza niemieckiego Instytutu Badań Ekonomicznych jasno stwierdza, że nie pozwolą one na osiągnięcie wyznaczonych celów redukcji emisji do 2030 roku. Niezależnie więc od tego, czy rząd będzie czerwono-zielono-żółty, czerwono-czarny czy czarno-zielono-żółty – dla Niemców, którzy liczyli na jak najefektywniejszą politykę klimatyczną, przyszłość nie jawi się kolorowo.
Kopalnia odkrywkowa węgla brunatnego w Garzweiler 2021 rok (fot. Shutterstock)

Tym bardziej, że reforma energetyczna to przecież nie tylko kwestie nowych inwestycji czy regulacji. Niemcy, którzy planują wyłączyć ostatnie elektrownie węglowe do 2038 roku, a przejść wyłącznie na źródła odnawialne – najpóźniej w roku 2050, czymś będą musiały wypełnić tę lukę. Tu z pomocą przychodzi gaz, a wraz z nim – temat Nord Stream 2, któremu z kolei ostro sprzeciwiają się kraje Europy Środkowej i Wschodniej, w tym Polska. Budowie gazociągu sprzeciwiają się również Zieloni. Powrót do atomu jest niemożliwy, bo energii nuklearnej nie ufa niemieckie społeczeństwo. Nic dziwnego więc, że w obliczu tak skomplikowanej sytuacji kwestie klimatyczne pozostawały w tej kampanii raczej w sferze celów bez solidnie wyznaczonego planu działania.

Podczas wrześniowego strajku przed Bundestagiem pesymizm wywołany tym faktem był widoczny i słyszalny. Podzielała go Greta Thunberg, która przyjechała do Berlina, by w swoim przemówieniu zarzucić Niemcom bycie „klimatycznym złoczyńcą”, a konkurującym partiom – brak odpowiednio ambitnych celów. Przebijał się na transparentach, z jednej strony nakłaniających rząd do bardziej zdecydowanych działań, z drugiej – wyrażających zwątpienie w jego kompetencje do poradzenia sobie z problemem. I w końcu – przejawiali go sami strajkujący.

„Oczekujemy więcej od partii biorących udział w wyborach” – powiedziała mi na strajku studentka Isabell. „Większość z nich nawet nie stara się, by osiągnąć cele wymagane do ograniczenia wzrostu temperatur do 1,5°C”. W podobne tony uderzał starszy mężczyzna, protestujący przed Bundestagiem ze swoją córką; „Wiemy, czego potrzeba, ale na ten moment nie robimy wystarczająco dużo”. „Cała nasza nadzieja w tym, że następny rząd zacznie słuchać ludzi, a nie lobbystów” – stwierdziła Utta, seniorka rozdająca ulotki ruchu Omas for Future (Babcie dla przyszłości).
Jakub Mirowski magister filologii tureckiej, dziennikarz. Zajmuje się przede wszystkim na wpływie globalnych zmian klimatycznych na najbardziej zagrożone społeczności.
Jan, student mediów i komunikacji, apelował: „Niech po prostu posłuchają tego, co mówi nauka. Jeśli zaczną działać lokalnie, ale też w skali Europy i całego świata, może uda im się uratować naszą przyszłość”. We własnym mniemaniu nie oczekiwał wiele. Ale w obliczu kompromisów, jakie będą wymagane przy tworzeniu nowego rządu Niemiec, i tak może się solidnie rozczarować.