Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Jedwabny Szlak / 11.10.2021
Ula Idzikowska
„Wolę umrzeć, niż tam wylądować”. Nowy obóz dla uchodźców na wyspie Samos przypomina więzienie
We wrześniu mieszkańcy obozu dla uchodźców na greckiej wyspie Samos trafili do nowego ośrodka. Brakuje informacji o tym, jak długo będą tam czekać na decyzję o przyznaniu statusu uchodźcy, i co w rzeczywistości oznacza obóz „zamknięty i kontrolowany”.
Uchodźcy na Samos w 2019 roku (fot. Shutterstock)
Odgłosy bębnów słychać już z daleka. Po chwili dochodzi śpiew. Wydaje mi się, że to impreza. Mylę się, to w jednym z afrykańskich kościołów trwa nabożeństwo, wyjaśnia mi Alpha z Sierra Leone, który siedzi na murku przed „Dżunglą”. Ta nieoficjalna część starego obozu dla uchodźców na Samos już nie istnieje – pod koniec września buldożery zrównały z ziemią dziesiątki schronień, które postawiły osoby ubiegające się o ochronę międzynarodową po przybyciu na wyspę.
W czerwcu, kiedy poznaję Alphę, nikt jeszcze nie wie, kiedy nowy obóz zostanie otwarty. Nie wiadomo też, czy ośrodek będzie otwarty, czy zamknięty. Zarząd obozu milczy. Ta niepewność budzi lęk. Czuć go w powietrzu.
Niepokój mieszkańców obozu udziela się pracownikom organizacji pozarządowych – powoli tracą poczucie, że ich działanie ma sens.
– Został nam tylko Bóg – stwierdza Alpha. Sam dawno przestał się modlić. Na greckiej wyspie Samos nie tylko łatwo stracić wiarę, ale też nadzieję na opuszczenie tego miejsca. Niektóre osoby ubiegające się o ochronę międzynarodową utknęły tu na lata z powodu przedłużających się procedur azylowych, chociaż hotspoty, stworzone przez Unię Europejską w 2015 i 2016 roku w odpowiedzi na zwiększoną migrację Syryjczyków, Afgańczyków i Irakijczyków, miały na celu szybkie ustalenie, czy osoby ubiegające się o ochronę międzynarodową powinny zostać przesiedlone po przyznaniu im statusu uchodźcy, czy deportowane po odrzuceniu wniosku.
Ta szybka procedura to iluzja. Mieszkańcy obozu dla uchodźców na Samos czekali miesiącami, często latami „wśród węży, karaluchów i szczurów”, jak słyszę kilkakrotnie. Życie pozbawione godności i wieczna niepewność zbiera swoje żniwo. Prawie każda osoba ubiegająca się o ochronę międzynarodową, a także uchodźcy z już przyznanym statusem, którzy nie mogą wyjechać, bo czekają na dokumenty, borykają się na Samos (i w innych obozach w Grecji) z problemami psychicznymi.
Międzynarodowa organizacja pozarządowa Lekarze bez Granic stwierdziła w czerwcowym raporcie, że europejska polityka hotspotów doprowadziła do „całkowicie przewidywalnego i możliwego do uniknięcia kryzysu humanitarnego”. Również raport Międzynarodowego Komitetu Ratunkowego z grudnia zeszłego roku podkreśla negatywny wpływ polityki azylowej na dobrostan „osób poszukujących bezpieczeństwa”, którzy nie dość, że go nie znajdują, to są „przerażeni teraźniejszością i sparaliżowani niepokojem o swoją przyszłość”.
Według statystyk Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców (UNHCR) pod koniec sierpnia w hotspotach położonych na greckich wyspach przebywało 6650 osób, z czego niemal połowę stanowili Afgańczycy.
Dryfujące więzienie
– Zwariowałem – mówi mi Al Hussein, kolega Alphy, który spędził na Samos prawie trzy lata. – Bez powodu tracę nad sobą panowanie. Raz obudziłem się w namiocie przyjaciela i zacząłem go okładać. Potrzeba było kilku mężczyzn, żeby mnie opanować. – Al Hussein zapewnia, że wcześniej był spokojną osobą. Prowadził własną firmę w Sierra Leone. Dostosowywał oprogramowanie zagranicznych telefonów komórkowych do sieci afrykańskiej. Teraz nie wie, co dalej. Już dwukrotnie odrzucono jego wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej. Według prawa powinien opuścić wyspę, ale jak i gdzie? W kraju był prześladowany ze względu na przekonania polityczne. Postanowił zostać. Przez rok ukrywał się przed policją. – Spałem w namiotach znajomych w „Dżungli”. Dawali mi jedzenie. Musiałem być cały czas czujny z powodu ciągłych kontroli.
Uniknięcie patroli na Samos graniczy z niemożliwością. Wyspa leży w obrębie zmilitaryzowanego obszaru przygranicznego. Turcja znajduje się na wyciągnięcie ręki, zaledwie dwa kilometry od południowo-wschodniego krańca wyspy. Niektórzy przepływają Cieśninę Mycale wpław, aby dotrzeć do Grecji. Lądują w dryfującym więzieniu, jak często nazywane jest Samos ze względu na obecność licznych strażników – od greckiej policji, przez personel Europejskiej Agencji Straży Granicznej i Przybrzeżnej Frontex, po służby bezpieczeństwa i wojsko.
Al Hussein został ostatecznie zatrzymany. Spędził sześć miesięcy w więzieniu. Ostatnio przydzielono mu prawnika, który pomoże mu przygotować subsequent application, czyli kolejny wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej, który składa się w przypadku wystąpienia lub ujawnienia nowych dowodów, np. w sytuacji, gdy wnioskujący nie wspomniał wcześniej, że jest osobą nieheteronormatywną, prześladowaną w swoim kraju.
W rzeczywistości osoby ubiegające się o ochronę międzynarodową składają te wnioski nawet w przypadku braku nowych elementów. – W ten sposób przedłużają procedurę azylową w nadziei, że pewnego dnia zostanie im przyznany status uchodźcy. Odnosimy wrażenie, że są do tego zachęcani przez służby azylowe – mówi mi Mara Kessler z prawniczej organizacji pozarządowej Refugee Law Clinic. Niektórzy z jej klientów składają już trzeci wniosek. – Ale jeśli brakuje nowego elementu, nie zostaje on przyjęty do rozpatrzenia. Wtedy wszystko zaczyna się od nowa. – W ubiegłym roku w całej Grecji wpłynęło 2700 subsequent applications, które składali głównie Pakistańczycy i Afgańczycy. Zdecydowana większość tych wniosków, bo 2372, nie została przyjęta do rozpatrzenia.
Al Hussein nie czekał na kolejne odrzucenie wniosku. Gdy ostatniego wieczoru mojego pobytu na Samos chcę się z nim pożegnać, dostaję wiadomość, że jest już w Salonikach. Stwierdził, że będzie kontynuował proces tam – musiał w końcu opuścić „miejsce, gdzie wszyscy mają PTSD” (zespół stresu pourazowego).
Strach przed „więzieniem”
Nie jest jedyny. Od kiedy rozluźniono covidowe obostrzenia, mieszkańcy obozu starają się za wszelką cenę opuścić wyspę, aby tylko nie trafić do „więzienia”, jak nazywany jest nowy ośrodek, położony pośród niczego: 15 km od Vathy (stolicy Samos) i 40 minut pieszo do najbliższej wsi. – To logiczne, że wszyscy obawiają się wylądować na tej ziemi niczyjej bez grama cienia, z dala od organizacji pozarządowych – stwierdza koordynatorka jadłodajni dla najbardziej potrzebujących uchodźców, Margherita Momigliano. Włoszka opuściła wyspę po otwarciu nowego obozu – twórcy jadłodajni przenieśli działalność do Aten. Nie zamierzali być częścią systemu izolującego osoby ubiegające się o ochronę międzynarodową.
W czerwcu klienci psycholożki klinicznej Evy Petraki błagali o zaświadczenia o (opłakanym) stanie zdrowia psychicznego, mając nadzieję, że będą wtedy mogli wyjechać. Petraki wydaje takie dokumenty, ale nie są one akceptowane, bo wystawia je organizacja pozarządowa (w jej przypadku Lekarze bez Granic), a nie państwowy psychiatra. – Uzyskanie wizyty w szpitalu jest niezwykle trudne. Sytuacja musi być naprawdę beznadziejna – komentuje psycholożka.
Zaczęła pracę na Samos jesienią 2019 roku. Była świadkiem znacznego pogorszenia się stanu mieszkańców obozu wskutek lockdownu. – Ludzie nie mieli co ze sobą zrobić. Czasu było mnóstwo, więc rozmyślali nad swoją sytuacją: gdzie wylądowali i przez co przeszli – opowiada. – Nasiliły się flashbacki [nawroty przebytych doznań psychotycznych – przyp. U.I.]; wspomnienia i myśli wracały ze zdwojoną siłą. Ludzie zastanawiali się też nad swoją przyszłością, która jawiła im się wyłącznie w czarnych barwach. Wiele osób przestało widzieć sens w tym, co robili przed lockdownem. Wtedy starali się myśleć pozytywnie, pracowali jako wolontariusze, uczęszczali na sesje z psychologami i inne zajęcia. Ale to wszystko okazało się zupełnie bezcelowe. Zostali całkowicie sami.
Wiele osób się poddało. Petraki: – „Dłużej nie dam rady”, ta myśl była dominująca. Stany depresyjne przejawiały się zaburzeniami snu, zmęczeniem, wyczerpaniem przy braku jakiejkolwiek aktywności. Znacznie wzrosła liczba prób samobójczych. To wszystko przez niekończące się czekanie na zmianę sytuacji, niepewność jutra i perspektywę zamknięcia w nowym obozie. – Europa nie wie, co robi. Co chcą przez to wszystko osiągnąć? Że w końcu wszyscy popełnimy samobójstwo? – zastanawiał się Alpha, gdy siedzieliśmy na spróchniałej ławce przed jego przypominającym szałas domem.
Dwa dni później mężczyzna z Konga przedawkował leki po nieudanej próbie opuszczenia wyspy. – Jeśli ten człowiek umrze, Kongijczycy wpadną w szał. Mogą wzniecić pożar. Boję się – mówiła mi Hermine z Kamerunu, którą odwiedziłam w „Dżungli”. Gdy opuszczałam wyspę, mężczyzna był jeszcze na obserwacji w szpitalu. Nikt pożaru nie wzniecił.
Dziś, po dwóch latach czekania na decyzję, Hermine jest w Atenach, gdzie dołączyła do swojego męża, któremu już kilka lat wcześniej przydzielono status uchodźcy. Alpha otrzymał w końcu potrzebne dokumenty i znalazł pracę w hotelu na wyspie Paros. Ale według nieoficjalnych statystyk organizacji pozarządowych około 500 osób (636 według danych UNHCR) wciąż przebywa na Samos. W ciągu lata ich stan znacznie się pogorszył. „Nie chcę iść do więzienia, nie jestem przestępcą, szukam tylko bezpiecznego miejsca, spędziłem dwa lata w tym piekle – nie chcę, żeby mnie znowu zamknęli na nie wiadomo jak długo. Dla mnie to równoznaczne ze śmiercią, wolę umrzeć niż tam wylądować” – to Petraki słyszała podczas sesji terapeutycznych.
Simone Innico z organizacji Samos Volunteers, która oferuje mieszkańcom obozu wsparcie psychospołeczne i zajęcia rekreacyjne oraz edukacyjne, potwierdzał pod koniec sierpnia, że atmosfera w obozie jest niezwykle napięta. – Nie przenoszą już nikogo na kontynent. Do ludzi, którzy zostali, zaczyna docierać, że zostaną zamknięci pośrodku niczego.
Wielka niewiadoma
Przy wejściu do nowego obozu wisi tabliczka z napisem Closed Controlled Access Centre („Zamknięte Centrum z Kontrolowanym Dostępem”). Osoby, które tam przebywają, opisują je jako „więzienie”. – Komisja Europejska zapewniała organizacje pozarządowe, że „nie finansuje żadnego zamkniętego obiektu”. Rzeczywistość jest inna. Grecki rząd powtarzał jak mantrę, że to będzie zamknięty i kontrolowany ośrodek. Wystarczy zresztą spojrzeć na to miejsce otoczone podwójnym, dwumetrowym płotem z drutem kolczastym i budkami strażników. Wygląda jak więzienie – opowiadał mi Innico.
Również inni pracownicy organizacji pozarządowych obawiają się, że obóz zostanie całkowicie odizolowany od świata zewnętrznego, podobnie jak na wyspie Lesbos. Tam mieszkańcy „tymczasowego” ośrodka, który powstał po pożarach Morii we wrześniu zeszłego roku, mogli opuszczać teren tylko na trzy godziny tygodniowo, chyba że mieli ku temu ważny powód, jak np. konsultacja psychologiczna. W ciągu ostatnich tygodni mobilność mieszkańców została jeszcze bardziej ograniczona. Nawet osoby z umówionym spotkaniem i tłumacze pracujący dla organizacji pozarządowych mają problemy z wyjściem na zewnątrz. Nowe zasady zostały wprowadzone pod przykrywką pandemii, chociaż ograniczenia nie dotyczą turystów, którzy nadal mogą bez problemu przylecieć na wyspy Morza Egejskiego. Mieszkańcy obozu na Lesbos informują, że są w dużej mierze zależni od dobrej woli funkcjonariuszy. Mieszkająca na wyspie dziennikarka Franziska Grillmeier podkreślała na Twitterze, że „mylące historie władz na temat bieżących wydarzeń i przepisów pogłębiają lęk wśród mieszkańców i pracowników organizacji humanitarnych na wyspie”.
Nowe ośrodki na wyspach oraz budowa trzymetrowych murów wokół obozów na kontynencie spotykają się z krytyką. Między innymi holenderska eurodeputowana Tineke Strik podkreślała w maju w wywiadzie dla kanału Al Jazeera, że „nie powinno się więzić osób za bycie uchodźcą: „Nie możemy zaakceptować faktu, że pieniądze UE są wykorzystywane do budowy betonowych murów wokół obozów dla uchodźców. Powinniśmy raczej inwestować w lepszą przyszłość dla tych ludzi”. Strik ostrzegała, że mury wokół obozów staną na drodze integracji ich mieszkańców z lokalną społecznością, uniemożliwią kontrolę ze strony organizacji pozarządowych i dziennikarzy oraz pogorszą warunki w obozach.
Psychologowie, z którymi rozmawiałam, przewidują, że izolacja doprowadzi do dalszego pogorszenia się stanu uchodźców na Samos. – Warunki w starym obozie były fatalne, ale ludzie mogli przynajmniej trochę odetchnąć: wyjść na spacer w Vathy, wykąpać się w morzu. W nowym obozie to już nie będzie możliwe – mówi psycholożka Sissy Vazirgiantziki, wspierająca osoby, które doświadczyły przemocy na tle seksualnej. Podkreśla, że stan uchodźców, którzy zostali przeniesieni z Samos do odległych obozów na kontynencie, ulega znacznemu pogorszeniu z powodu braku kontaktu ze światem zewnętrznym.
Potwierdza to Ezekiel, którego spotykam na promie z Samos na Lesbos. Opowiada mi o swoim przyjacielu, który z Samos trafił do obozu Serres w Macedonii. – Nic tam nie ma. Chłopak przez to zwariował. Histerycznie się śmieje i gada od rzeczy do siebie, albo wali głową w ścianę.
Pierwszego października, podczas wizyty greckiego premiera i ministra ds. migracji w nowym ośrodku, grupa Syryjczyków przekazała zarządowi obozu list. „Przebywamy na Samos od ponad dwóch lat. Od naszego przybycia wywierana jest na nas presja psychologiczna. Nie wiemy, co nas czeka, ani dlaczego jesteśmy traktowani jak przestępcy, mimo że jesteśmy niewinni.
Ula Idzikowska - dziennikarka, reporterka. Pisze o migracji i tematyce społecznej; publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, Oko.press i „non/fiction”. Przez wiele lat mieszkała w Holandii i Belgii, obecnie mieszka w czeskiej Pradze.
Po prostu uciekliśmy z kraju, bo nie zgadzaliśmy się na śmierć. Chcemy tylko bezpieczeństwa i godności, jak każdy człowiek. Dlatego pytamy władze o szybkie zadecydowanie o naszej przyszłości. Nie mamy siły, aby dłużej znosić presję. Jeżeli naprawdę chcecie nam pomóc, to pozwólcie nam opuścić wyspę i pracować. Prosimy, nie ignorujcie nas!”.