Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Rosja / 11.12.2021
Agnieszka Bryc
Rosja gra ostro i tresuje Zachód. To sprawdzona metoda Putina
Nic bardziej nie skłania Zachodu do rozmowy z Kremlem jak groźba wojny. A sto tysięcy żołnierzy rosyjskich na granicy z Ukrainą – do kalkulacji, ile kosztuje święty spokój. Taka gra w cykora jest niebezpieczna, zwłaszcza żeby wymaga wiarygodnej groźby użycia siły, ale rosyjskie doświadczenia pokazują, że potrafi być bardzo skuteczna.
(foto. mil.ru)
7 grudnia 2021 roku. Ulubiona rezydencja prezydenta Putina, Boczarow Ruczaj w Soczi nad Morzem Czarnym. A w niej gabinet, w którym zwyczajowo spotykają się członkowie Rady Bezpieczeństwa Rosji. Tym razem urzędował w nim jedynie Władimir Putin. To stąd łączył się z prezydentem USA Joe’em Bidenem, któremu w Białym Domu towarzyszyli m.in. sekretarz stanu Antony Blinken, doradca ds. bezpieczeństwa Jake Sullivan oraz Eric Green odpowiedzialny za kierunek rosyjski i środkowoazjatycki w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa.
Rosjanie spodziewali się, że dialog prezydentów potrwa długo, bo z Xi Jinpingiem gospodarz Białego Domu rozmawiał kilka godzin. Tymczasem spotkanie z Putinem trwało „tylko” dwie godziny. Tuż po jego rozpoczęciu o godz. 18 czasu moskiewskiego świat obiegły pierwsze zdjęcia. A na nich Władimir Władimirowicz, wyraźnie zadowolony, choć spięty.
Miał powód do uśmiechu, osiągnął przecież swój pierwszy cel: prezydent USA zaprosił go do rozmowy. Nie szkodzi, że w formie wideokonferencji, ważne, że jeden na jeden. Gdyby nie zagrożenie wojną z Ukrainą, Putin musiałby jeszcze długo czekać. Tymczasem świat komentowałby wielkiego nieobecnego na „szczycie demokratycznym”, zorganizowanym przez administrację amerykańską 9–10 grudnia, a na który Rosja nie została przecież zaproszona. Szczyt z udziałem przedstawicieli 110 państw ma pomóc przywrócić siłę demokracji, której kondycja staje się coraz słabsza. Freedom House nie od dziś alarmuje o kurczeniu się liczby państw demokratycznych oraz spadku standardów rządów prawa w tych krajach, jak od 2015 roku się to dzieje w Polsce.
Czy to blef?
Groźba wojny już drugi raz pozwoliła Rosji wymusić na USA podjęcie dialogu z Kremlem. Najpierw w Genewie w połowie czerwca, po wiosennych manewrach ponad 100 tysięcy żołnierzy rosyjskich wzdłuż granicy z Ukrainą. W odpowiedzi władze w Kijowie przerzucały swoje siły na wschód kraju. Ryzyko wojny szacowano wówczas na 50:50. Wystarczył jednak jeden telefon z Waszyngtonu, by Siergiej Szojgu wydał rozkaz „Powrót do baz!”, a w niecałe dwa miesiące później dwaj prezydenci rozmawiali ze sobą w Szwajcarii.
Tym razem Rosjanie ponownie postawili na sprawdzony scenariusz. Presja była jeszcze silniejsza i rozciągnięta na szerszą skalę. Europę dotknął kryzys gazowy, a kraje graniczące z Białorusią – humanitarny. Kropką nad „i” była jednak ponowna prowokacja wymierzona w Ukrainę. Według doniesień amerykańskiego wywiadu Rosjanie zgromadzili przy jej granicy ok. 100 tysięcy żołnierzy, a także rozmieścili Iskandery, czyli systemy rakietowe ziemia-ziemia. Moskwa twierdzi jednak, że to nie ona wywiera niebezpieczną presję, a NATO. „Waszyngton wykorzystuje doniesienia o przygotowaniach Rosji do inwazji na Ukrainę, żeby pchnąć Kijów do napaści na Donbas – tłumaczył agencji TASS Siergiej Naryszkin, szef Służby Wywiadu Zagranicznego Rosji. – Żadnej inwazji rosyjskiej nie będzie. Wszystko, co dzieje się wokół tego tematu, jest propagandową akcją Departamentu Stanu USA”. Cel Waszyngtonu jest dla Moskwy jasny: zmienić Ukrainę w „anty-Rosję”.
Podobnie więc jak wiosną świat zadawał pytanie, czy to blef, czy ostateczna próba dokończenia przez Rosję tego, czego nie udało się jej osiągnąć w 2014 roku. Nie zdołała wówczas odciąć Ukrainy od wybrzeża Morza Czarnego i stworzyć „Noworosji”, pasa lądowego łączącego ją z Naddniestrzem w Mołdawii. Za opcją wojenną przemawiała historia. Moskwa niejednokrotnie udowodniła – chociażby w 2008 roku w wojnie z Gruzją oraz sześć lat później, anektując Krym i inicjując wojnę w Donbasie – że ma nie tylko możliwość, ale też wolę obrony swoich wpływów w byłych republikach radzieckich, nawet przy użyciu siły. Agresja militarna jest więc rozwiązaniem stale leżącym na stole. Reszta to kwestia czasu i skali agresji.
Czy nie blef?
„The Washington Post”, Bloomberg oraz Politico opublikowały w listopadzie bardzo precyzyjny scenariusz wojenny Moskwy. Odwoływali się przy tym do doniesień wywiadu amerykańskiego i konkretnych liczb, szacowanych dat oraz opcji operacyjnych. 175 tysięcy ludzi – tak liczne siły miałyby zostać użyte w operacji militarnej Rosji (zresztą połowa z nich już była zgromadzona w pobliżu granicy z Ukrainą). Krym i Białoruś – stąd miałoby nastąpić wtargnięcie na terytorium Ukrainy. Nasilone działania propagandowe i dezinformacyjne na Ukrainie – to z kolei tzw. maskirowka, czyli zaciemnianie obrazu planowanej agresji. Kreml dementował, a jego rzecznik Dmitrij Pieskow na przemian określał je „histerią zachodnich mediów” i zapewniał, że „Rosja nie stanowi zagrożenia dla żadnego ze swoich sąsiadów”. Wzmagało to jedynie niepokój i obawy, że wierzyć należy tylko w zdementowane przez Kreml informacje.
Putin podsuwał też partnerom na Zachodzie bardzo konkretne propozycje rozwiązania problemu. Powtórzył je zresztą podczas rozmowy z prezydentem USA. Aby powrócić do stanu spokoju w Europie, wystarczy zapewnić Rosji silne – najlepiej prawne – gwarancje bezpieczeństwa. Po pierwsze, zapewnić, że NATO nie będzie się rozszerzać na Wschód. Innymi słowy, Ukraina musiałaby trafić do rosyjskiej strefy wpływów. Po drugie, zaprzestać rozmieszczania w państwach sąsiadujących z Rosją instalacji militarnych NATO, w tym systemów ofensywnych. Oznaczałoby to przekształcenie państw bałtyckich oraz Polski de facto w strefę buforową, choć de iure wciąż pozostawałyby członkami Sojuszu.
Żądania te stanowią rzeczywisty cel Putina. Stawianie Ukrainy na progu wojny, straszenie Zachodu oraz przymuszanie Waszyngtonu do podjęcia rozmów z Moskwą są tu jedynie środkami. To brinkmanship, czyli ostra zagrywka taktyczna, w której jedna ze stron tworzy realne ryzyko wojny. Sam termin spopularyzował sekretarz stanu John Foster Dulles, który w połowie lat 50. ubiegłego stulecia, czyli w gorącym okresie zimnej wojny, określił dyplomację jako sztukę operowania na krawędzi konfliktu zbrojnego. „Jeśli się tego boisz, jesteś stracony” – mówił w 1956 roku w wywiadzie dla magazynu „Life”. Najbardziej klasycznym przykładem brinkmanshipu jest kryzys rakietowy na Kubie w 1962 roku. Zadziałał wówczas mechanizm zwany grą w cykora, w którym ustępuje nie słabszy, lecz rozsądniejszy. Ten, który pokój i bezpieczeństwo ceni ponad wszystko.
Jak psy Pawłowa
Moskwa gra ostro, lecz kalkuluje na zimno. Przynajmniej od 2007 roku, kiedy podczas słynnego wystąpienia na konferencji bezpieczeństwa w Monachium prezydent Putin zaskoczył zapowiedzią zerwania z „polityką miłości” w relacjach z Zachodem. Już wcześniej doszedł bowiem do wniosku, że poprzez współpracę z nim nie jest w stanie zapewnić Rosji odpowiedniego dla niej miejsca w gronie mocarstw. Może sobie tę drogę jedynie wyrąbać przemocą, szantażem oraz militarną presją. Odtąd działa według schematu: eskalacja – deeskalacja – oczekiwanie na reakcję Zachodu. Jeśli ta nie następuje lub jest słaba, przesuwa granicę bezprawnych działań o kolejną agresję. W ten sposób tresuje Zachód, wyuczając go pasywnej reakcji na swoje agresywne zachowanie, podobnie jak na początku XX wieku Iwan Pawłow warunkował swoje psy.
Ryzykiem dla Putina jest wyłącznie otrzeźwienie Zachodu, odrzucenie przezeń nawyku kupowania spokoju na Kremlu, przede wszystkim jednak odstąpienie od biernej obrony. To dzięki niej inicjatywa jest po stronie rosyjskiej. To Moskwa kreuje zagrożenie, by następnie proponować sposób jego rozwiązania. Zachód pozostaje wyłącznie reaktywny. Nie jest też – jak od dawna ocenia Kreml – gotowy na konfrontację zbrojną z Moskwą. Co w logice ludzi służb, jakim jest przecież Władimir Putin, stanowi przejaw syndromu frajera. Mechanizm ten, znany w teorii gier, dzieli graczy na zdrajców i frajerów. Frajerami są ci, którzy „zdradzeni sami nie zdradzają”, czyli na przemoc nie odpowiadają tym samym.
Taką logiką kieruje się elita rządząca w Rosji, taki język pojmuje też gospodarz Kremla. Jedyną więc odpowiedzią, która powstrzymałaby go przed kolejną agresją, jest zdecydowana reakcja i demonstracja siły. Uwiarygodniłaby ona Zachód w oczach Kremla, pozwoliłaby przejąć inicjatywę, a także wyznaczałaby Rosji nieprzekraczalne czerwone linie, np. integralność terytorialną i niezależność Ukrainy. Nie wystarczy więc zadeklarować jak sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg, że Sojusz będzie wspierał Ukrainę, czy jak Joe Biden, że USA nie akceptują rosyjskich czerwonych linii, a NATO samo będzie decydować o swoim rozszerzeniu. Należy to jeszcze udowodnić.
Co się Rosji należy
Jeśli Putin nie osiągnie swoich celów, możemy być pewni, że nastąpi wyraźna deeskalacja. Jasne jest, że Rosja nie zrezygnuje z planów, a jedynie będzie grać na czas. Wykorzysta go na dalsze rozbijanie spójności Zachodu przez korumpowanie wybranych partnerów intratnymi projektami biznesowymi, tanim gazem, dostępem do wielkiego rynku zbytu oraz możliwościami inwestycji w Rosji. Niemcy już się skusiły na Nord Stream 2, a Brytyjczycy na rosyjski kapitał w London City. Będzie również wspierać obronę tradycyjnych wartości, zwłaszcza w krajach sceptycznych wobec progresywizmu Brukseli. Przyklaśnie tym, którzy dołączą do funkcjonujących dzięki pożyczkom z Kremla partiom antyeuropejskim, jak Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen. Będzie też wspierać tych, którzy za Aleksandrem Duginem będą głosić hasła „spisku globalnych elit” oraz potrzeby zrównoważenia dominacji USA. Pomogą narodowcom oraz skrajnej prawicy, którzy z „odzyskania suwerenności” – w domyśle: od Waszyngtonu i Brukseli – czynią nie tylko hasło geopolityczne, lecz wręcz misję dziejową.
Kwestią czasu będą też kolejne okazje do wykorzystania. Każda zima będzie dawać szansę przypomnienia Europejczykom, dlaczego nie warto marznąć po ograniczeniach w dostawach gazu z Rosji. Alaksandr Łukaszenka może też ponownie „zaprosić turystów” z Bliskiego Wschodu, co natychmiast odczują Polska, Litwa oraz Łotwa. Ponadto w państwach demokratycznych regularnie odbywają się wybory, a Kreml zdążył udowodnić, że potrafi skutecznie wpływać na ich wyniki. Przekonali się o tym Amerykanie w wyborach prezydenckich w 2016 i 2020 roku, a także Brytyjczycy podczas referendum w sprawie brexitu. Nie wspominając o zdolnościach siania dezinformacji, fake newsów i manipulacji, które w najlepszym razie wzmacniają populistów, a w gorszym – niszczą zaufanie do władz. Czy to za sprawą haseł antyszczepionkowych, antyimigranckich, homofobicznych, czy też wszelkich teorii spiskowych.
Dr Agnieszka Bryc - adiunktka na Wydziale Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie UMK w Toruniu. Była członkini Rady Ośrodka Studiów Wschodnich. Specjalizuje się w problematyce międzynarodowej aktywności Rosji.
Kreml liczy więc, że Zachód sobie to wszystko przekalkuluje i zareaguje w wyuczony przez Moskwę sposób. A jeśli nie, to po prostu straci zapał do nierozwiązywalnego konfliktu na Ukrainie bądź też będzie mieć dosyć regularnej groźby uwikłania się w konflikt zbrojny z Rosją. Ma nadzieję, że zwycięży instynkt pokojowy. Święty spokój Zachodu to przecież zaledwie kwestia uszanowania „tego, co się Rosji po prostu należy”.