Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Sotnia / 07.03.2022
Ula Idzikowska

„Po co komu pieniądze? Na razie radzimy sobie bez nich”. Reportaż ze Lwowa.

Mieszkańcy Lwowa stworzyli sieć pomocy dla rodaków ze Wschodu. Pracują za darmo. Bo tak trzeba. Lwowska kooperatywa wojenna.
Foto tytułowe
Mieszkańcy Lwowa w schronie, w piwnicy (fot. Twitter)

„Jaki dzisiaj dzień? Zlewa mi się już wszystko. W czwartek przyszliśmy normalnie do pracy, ale już oczywiście nie pracowaliśmy. A od piątku zaczęli zjeżdżać ze wschodu”. Po pierwszym dniu Oksana Zatorska wróciła do domu z bólem głowy. „Nie przez wojnę, tylko przez emocje tych ludzi. Płakali. Z tymi dziećmi, zwierzętami. No, serce się kraje”. Pani Oksana usiadła na chwilę w holu wejściowym studia fitness Differ w pobliżu lwowskiego dworca. „Żeby chwilę odsapnąć”. Odkąd fitness jest zamknięty, wciąż sprząta, ale nie jako jego pracownica, tylko wolontariuszka. Ma rodzinę we Wrocławiu. „Dzwonią codziennie. Proszą, żeby się trzymać”. Pani Oksana ma taki zamiar. Zaczyna codziennie o godzinie 10:00, zamienia buty na białe kapcie i robi to, co zwykle. Syn – „taki duży, z brodą” – przychodzi na nocną zmianę. Bo „przytul” dla uchodźców i uchodźczyń jest otwarty całą dobę.
Oksana Zatorska (fot. Marek Kowalczyk)

Dobry widok na wojnę

Rozmawiamy 2 marca, siódmego dnia rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Lilia, menedżerka, odebrała dzisiaj ponad dwieście telefonów. Pokazuje, skrolując ekran smartfona. Większość numerów niezapisana. „Nie wiem, skąd mają mój numer. Dzwonią i pytają, czy jest u nas miejsce”. Od stóp do głów na zielono, w spodniach i bluzie z kapturem, Lilia sięga po zimną frytkę z jednego z zestawów Happy Meal z McDonaldsa, które zamówiono dla dzieci. „Przepraszam, będę jeść, bo od kilku godzin nic nie przełknęłam”. Ubiegły czwartek zaczął się dla niej jak zwykle. Wstała o 6:00, napisała krótką notatkę dla radia. „O tym, że każdy może uprawiać sport. Żeby zachęcić”. Dopiero później przeczytała wiadomość o rozpoczęciu wojny. „Wysłałam tylko mail ze zmianą – z poradami, jak zachować spokój i oddychać – i popędziłam do fitnessu. Bo mieliśmy otwierać o 7:00”. Tam zastała nie tylko pracowników, ale też stałych klientów, którzy przyszli na poranny trening. „Szczęśliwcy, nie sprawdzili wiadomości”.

Naszą rozmowę przerywa wycie syreny. Wszyscy sprawnie ruszają do schronu – na podziemny parking w budynku, w którym mieści się studio fitness. Lilia macha ręką i stwierdza, że możemy spokojnie kontynuować rozmowę. „Minie chwila, zanim wszyscy zejdą”. Podczas alarmu Lilia zwykle zostaje na górze. „Wtedy w końcu mam chwilę spokoju i mogę trochę ogarnąć”, przyznaje. Od czwartku większość czasu spędza w tym zaimprowizowanym centrum dla uchodźców. Nie tylko ze względu na pracę. Tutaj czuje się bezpieczniej. „Mam dobry widok. Gdyby coś się zaczęło dziać, to bym od razu zauważyła”, tłumaczy Lilia, wskazując na panoramę Lwowa, która rozciąga się z sal fitnessu na szóstym, całkowicie przeszklonym piętrze.
Studio fitness Differ (fot Marek Kowalczyk)

Początkowy zamysł był inny. „Ogłosiliśmy, że pozostajemy otwarci, ale w zmienionym reżimie – aby ludzie mogli przyjść, odstresować się i pobyć razem. Nie żeby ćwiczyć. Myśleliśmy, że wojna nie będzie się różnić od tej, która toczy się od 2014 roku”. Ale po południu do pracowników i Lilii dotarło, że rozgorzała regularna wojna. O 18:00 wszyscy pobiegli do domów. „Przygotowałyśmy z mamą plecaki z podstawowym prowiantem do schronu, zatankowałyśmy do pełna i zastanawiałyśmy się, co robić dalej – mieszkamy blisko lotniska”. Tej pierwszej nocy Lilia nie zmrużyła oka. Bała się nalotów i bombardowania. Nad ranem usłyszała pierwszą syrenę.

Psycholożka undercover

Dzieciaki skaczą na srebrnych piłkach gimnastycznych, dziewczynka robi szpagat na macie, młoda kobieta piłuje paznokcie. Na wykładzinie leżą materace i koce. Wzdłuż ściany ktoś ułożył karimaty w zgrabnym szeregu. Między sprzętami z siłowni a stołem zastawionym ciastem i owocami siedzą uchodźcy i uchodźczynie.

„Był taki moment, że mieszkało tu 200 ludzi. Teraz się przerzedziło – teraz mamy 40 osób. Niektórzy spędzają tu jedną noc i jadą za granicę, inni zostają we Lwowie. Ale jest też kilka osób, które są od początku”, wyjaśnia Nazarij, który pracuje jako wolontariusz. Trafił tam przez swoją partnerkę – pracowniczkę fitnessu. „Dobrze jest się czymś zająć. Na początku nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Zastanawialiśmy się, czy nie jechać do rodziców na południe od Lwowa. No ale co byśmy tam robili? Siedzieli z założonymi rękami, dopóki wojna się nie skończy?”. Wcześniej Nazarij pracował jako kelner, ale od czwartku restauracja jest zamknięta. Do armii go nie ciągnie – w 2014 roku wyjechał z kraju do Portugalii i Niemiec, gdzie starał się o ochronę międzynarodową. „Nie przyznali mi, bo uniknięcie służby wojskowej to niedostateczny powód”. Teraz gra na gitarze w czasie trwogi – w schronie i w drodze do podziemi. „To umiem najlepiej – wolę angażować się artystycznie i w ten sposób pomagać uchodźcom i uchodźczyniom, niż biegać z karabinem, którego i tak nie potrafię obsługiwać”.

Opowieść Nazarija przerywa jego partnerka, Lidia. Chce nakarmić ich kotkę Ksenię. Zaprasza na kawę. Gdy po dziesięciominutowym spacerze stajemy pod bramą, Nazarij wyjaśnia, że to budynek z czasów ZSRR. „Cienkie ściany, więc wszystko słychać”. W malutkiej kuchni Lidia sadowi się na taborecie i chwyta za telefon, by w końcu sprawdzić wiadomości. Przeprasza, że wyłącza się z rozmowy, ale musi wiedzieć, co się dzieje. „W fitnessie nie ma chwili spokoju. Co chwilę ktoś dzwoni”. Nazarij nalewa kawy i przynosi z lodówki w korytarzu pastę sezamową tahini – idealną do daktyli. Rozmawiamy o ich związku oraz życiu i zarobkach we Lwowie. Przed wojną Nazarij zarabiał euro na godzinę. „Z napiwkami 16 euro na dzień, a za mieszkanie płacimy 180 euro”. W pokoju obok kuchni stoi rozłożona, zaścielona kanapa – czeka na koleżankę psycholożkę, która przyjedzie wieczorem z Kijowa. Jeździ tam regularnie do partnera, który walczy o stolicę. Jutro przyjdzie do centrum, żeby porozmawiać ze straumatyzowanymi uchodźcami i uchodźczyniami.

„Zobaczymy, co z tego wyjdzie”, mówi mi później Lilia, gdy pytam, czy i jak organizują pomoc psychologiczną. „Ukraińcy i Ukrainki raczej stronią od psychologów. Osoby z problemami psychicznymi są stygmatyzowane. Powoli się to zmienia, ale nie jesteśmy jeszcze na tym etapie, że terapia jest postrzegana jako coś oczywistego”. Dlatego zaproponowała, by psycholożka działała undercover. „Niech po prostu porozmawia z ludźmi. Nie musimy tego nazywać terapią ani poradą. Chodzi po prostu o wsparcie psychologiczne i zaopiekowanie się traumami”. Lilia najbardziej obawia się o zdrowie psychiczne dzieci. „Mam nadzieję, że wyjdą z tego bez szwanku. Większość tutaj nie zdaje sobie sprawy z tego, co się dzieje. Są raczej pogodne, ale kto wie, jak to będzie, gdy wojna się przeciągnie”.

Co dała nam wojna

Po sali fitnessu biegają psy i koty. Podobno ze wschodu przyjechał też gołąb. „Taki jeden starszy pan go zabrał. Trochę dziwny typ. Jest tu od początku”. Podobnie jak Kola – tak go nazywają. Prosi o niepodawanie prawdziwego imienia. Podobno jest osobą publiczną w Kamerunie, skąd pochodzi. W Ukrainie mieszka od 20 lat, ma obywatelstwo. I dlatego nie może wyjechać – jest w wieku poborowym. Zrezygnowany leży na pomarańczowej pufie i patrzy na panoramę Lwowa. Żona Ukrainka wyjechała z dziećmi do Polski. Co będzie z Kolą? Nie wiadomo. Teoretycznie mogą go powołać do wojska. Ale szansa jest zdaniem Nazarija znikoma. „Teraz służą doświadczeni wojacy. Na drugi rzut pójdzie rezerwa. A my – osoby, które nie odbyły służby – prawdopodobnie nie pójdą na wojnę. Dopiero w ostateczności”.

28-letni Nazarij twierdzi, że chętnych do obrony Lwowa nie brakuje. „Mamy tu ochotniczą obronę terytorialną. Gdy ogłosili nabór, po godzinie mieli już komplet”.

Wszyscy mieszkańcy i mieszkanki Lwowa, z którymi rozmawiałam przez ostatnie dni, nie zamierzają wyjeżdżać – ani Lilia, ani jej matka, ani menedżerka kuchni w restauracji obok fitnessu, gdzie stołują się uchodźcy, uchodźczynie, wolontariusze i wolontariuszki. „W sumie po co komu pieniądze? Może zostaliśmy bez pracy, ale sama widzisz – dostajemy jeść, za czynsz zapłacimy później – tak umówiliśmy się z właścicielem. Dajemy radę”, stwierdza Nazarij. Marzy mu się, żeby ten system lwowskiej kooperatywy utrzymał się po wojnie. „Chciałbym, żeby społeczeństwa zmierzały w tym kierunku: zacieśnionej współpracy i współzależności. Chodzi też o solidarność i świadomość, że nie zostaniesz sam w potrzebie. Wcześniej Ukraina była podzielona, a tragedia nas zjednoczyła”.

I pokazała, na co stać Ukraińców i Ukrainki, mówi Lilia. „Państwa na całym świecie to zauważyły. Jesteśmy w centrum uwagi.
Ula Idzikowska - dziennikarka, reporterka. Pisze o migracji i tematyce społecznej, publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, Oko.press i „non/fiction”. Teraz we Lwowie.

Jak odbudujemy kraj, zacznie się nowy etap w historii. Ukraińcy i Ukrainki sami uwierzyli we własną wartość i siłę”. Lilia ma nadzieję, że ten zapał i energia szybko nie wygasną. „To zależy głównie od tego, jak długo to jeszcze potrwa”.

Póki co morale jest wysokie. A przekaz jasny – po drodze do „przytulu” mijamy biały billboard z czarnym napisem: „Rosyjska armio, idź w chuj”.