Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Pocztówka z Przemyśla, gdzie wszyscy mówią o wojnie
Co się teraz dzieje na Ukrainie? „Specjalna operacja wojskowa”, zadaniem której jest udzielenie „wsparcia” „ludowym republikom”, Donieckiej i Ługańskiej? Witajcie w świecie fantazji, ułudy i kłamstw tworzonych przez współczesne państwo fejków – Rosję, która sama stała się państwem-fejkiem.
Plakat z protestu w Londynie przeciwko rosyjskiej wojnie na Ukrainie. Gra słów oddaje kłamstwa propagandy Kremla (fot. Shutterstock)
Piszę te słowa z Przemyśla – starego austro-węgierskiego miasta, ważnego ośrodka kolejowego położonego zaledwie 12 kilometrów od granicy z Ukrainą, a 96 kilometrów od Lwowa. Jestem tu od soboty 26 lutego. W drodze mijałem stare dworce zbudowane przed pierwszą wojną światową (tak, w pełniej zgodzie z Hrabalem jest tu całkowita Europa Środkowa) i myślałem o tym, że im bliżej do Przemyśla, tym bardziej czuć wojnę.
Powietrze stopniowo gęstnieje – wisi w nim więcej rozmów o wojnie, widać też więcej podróżnych jadących na zachód, a mniej – na wschód. W oczach wielu z nich łatwo dostrzec zagubienie i strach.
W Przemyślu na dworcu głównym atmosfera ta osiąga kulminację. W starej hali dworcowej, która we wrześniu 1880 roku gościła zapewne Franciszka Józefa podczas jego podróży po Galicji. Linia kolejowa im. Karola Ludwika była w tym czasie już ukończona, z tej okazji też uroczyście otwarto nowy gmach Dworca Głównego, który bliźniaczo przypomina ten w odległym o ponad 1100 kilometrów Trieście. Przypominam sobie, jak widziałem kiedyś na internetowym forum starą pocztówkę z Przemyśla, bodajże z 1901 roku. „Grüße aus Przemyśl. Neuer Bahnhof. Pozdrowienia z Przemyśla. Nowy dworzec kolejowy. Вітання з Перемишля. Новий залiзничний двiрець”.
Dziś przez dworzec przewijają się tłumy. Część ludzi dopiero co przyjechała zza granicy, część pragnie wyjechać dalej, część czeka na możliwość powrotu na Ukrainę (przeważnie mężczyźni, ale też kobiety), część po prostu apatycznie siedzi.
Wojna
Wojna, która wybuchła w sąsiednim kraju 24 lutego, to słowo klucz. O wojnie w Przemyślu mówią niemal wszyscy – nie tylko wolontariusze na dworcu, którzy pomagają, jak mogą, i wprowadzają trochę ładu w ten chaos, który po trzecim dniu pobytu zaczynasz rozumieć, ogarniać, oswajać, który rządzi się osobliwymi prawami. Mówią o niej kolejarze w pociągach i na peronach, kasjerki na dworcu, gdzie zaangażowano dodatkowych pracowników z przenośnymi terminalami, sprawnie poruszających się w tłumie i wystawiających obywatelom Ukrainy darmowe bilety na przejazd do wszystkich miast Polski. Mówią o niej taksówkarze, którzy do słów pożegnania dodają niemal jednogłośnie, że Putin to „jebnięty skurwysyn” i „chujło”, jak go nazywają Ukraińcy. Mówią ekspedientki w sklepach spożywczych, które wywieszają na drzwiach ogłoszenia po ukraińsku o darmowych bułkach, jogurtach i zupkach dla Ukraińców. Mówi pani Gosia – pracownica salonu telefonii komórkowej w pobliżu dworca, a na jej twarzy widać zmęczenie, kiedy opowiada o tym, ile setek osób zgłosiło się do nich w ciągu ostatnich dni po darmowe karty SIM, które też są udostępniane dla Ukraińców. Mówi pani Agnieszka w jednej z kawiarni na starym mieście, kiedy na wstępie zaznacza, że nie oferują teraz żadnych posiłków, gdyż kuchnia w całości pracuje na potrzeby uchodźców – „wszystko oddajemy na granicę” – precyzuje. Mówią mieszkańcy różnych polskich miast, którzy przyjeżdżają tu z najdalszych zakątków Polski – takich jak Szczecin czy Zielona Góra – z odległego o niecałe trzy godziny jazdy Krakowa i dalekiego Gdańska, ze Śląska i Pomorza, po to, aby zaoferować swoją pomoc Ukraińcom i zabrać ludzi do siebie, nakarmić, przenocować, pomóc, ochronić.
Słuchając wszystkich tych historii, nie mogę się odpędzić od myśli o innej wojnie, która rozgrywała się na tych terenach ponad 100 lat temu, kiedy w Przemyślu stacjonował garnizon austro-węgierski, a jedna z największych fortecy ówczesnej Europy była atakowana przez rosyjskie wojska. Myślę o oblężeniu twierdzy Przemyśl, które trwało 153 dni – najdłużej w Europie podczas pierwszej wojny światowej. Myślę o tym, czy wówczas, w 1915 roku, przez tę samą halę dworcową również przewijały się tłumy ludzi uciekających przed wojną. Teraz, w XXI wieku wojna znów zawitała do Galicji. Do tej wschodniej – gdzie we Lwowie czy Iwano-Frankiwsku (dawnym Stanisławowie) mieszkańcy codziennie schodzą do schronów, słysząc alarmy przeciwlotnicze i uczą się nawyków niezbędnych do walk w mieście i udzieleniu pierwszej pomocy medycznej. I do tej zachodniej – gdzie dworce kolejowe już nie tylko w Przemyślu, ale również w Krakowie wypełniają tłumy ludzi – w większości kobiet i dzieci, wygnanych ze swoich domów przez wojnę w Ukrainie.
W wypełnionym po brzegi pociągu z Przemyśla do Krakowa wysłuchałem opowieści kobiety w średnim wieku jadącej do siostry w Łodzi z ośmioletnią córką. „Prawie trzy dni jechałyśmy z naszego miasta Smiła w obwodzie czerkaskim do Lwowa. Pociąg był kilka razy ostrzeliwany, staliśmy w szczerym polu i czekaliśmy. Powiedzieć, że podróż odbywała się na stojąco, to zbyt mało, żeby opisać, jak odbywała się ta podróż”. Dodaje, że kolejny etap podróży – ze Lwowa do Przemyśla – trwał prawie 16 godzin, w większości z powodu czekania na granicy i wydłużających się kontroli.
Matka z córką mają ze sobą tylko niewielki bagaż podręczny. Dziewczynka przytula pluszową zabawkę i trzyma w ręku ulubioną książkę o Harrym Potterze.
Zdrada ojczyzny w teatrze
Mała, ludzka tragedia tej rodziny ze Smiły jest również tragedią Europy, całej, nie tylko tej naszej „małej” – środkowej czy też wschodniej – lecz całej, nawet jeśli jej pozostała część wciąż czasami woli myśleć, że jest to problem „Wschodu”.
Wschodu, czyli nas – krajów położonych w wiecznym cieniu Rosji, które cechuje chorobliwy (zdaniem „Zachodu”) stosunek do historii i ułomność (jak pokazały zwłaszcza ostatnie lata) demokracji. No bo cóż z tej perspektywy ma da zaoferowania Europie taka wiecznie z czegoś niezadowolona Polska czy równie jak ona przewrażliwiona na punkcie swojej historii Litwa? Bynajmniej nie tyle, co taka Rosja – myśli zapewnie wielu na Zachodzie. Przecież Rosja to „wielka kultura” – literatura, balet, teatr Bolszoj, humanizm itd.
Myśląc o teatrze, przewijam ostatnie wiadomości o tym, jak 25 lutego dyrektor każdego rosyjskiego teatru dostał oficjalny mail z ministerstwa kultury z zakazem publicznego wypowiadania się dyrekcji i aktorów na temat sytuacji na Ukrainie. W razie złamania zakazu zostanie to potraktowane jako „zdrada ojczyzny”. Zaiste, wielka rosyjska kultura w praktyce. Myśląc o humanizmie, zastanawiam się nad tym, jak 27 lutego w jednym z kijowskim szpitali, który znalazł pod ostrzałem rosyjskich rakiet, zginęły dzieci, w tym sześcioletni chłopiec i siedmioletnia dziewczynka. O tym, że w jednej z dzielnic na przedmieściach Kijowa, gdzie grasują rosyjskie oddziały specjalne, zamordowano Polinę – czternastolatkę, uczennicę czwartej klasy jednej z kijowskich szkół, które obecnie są wykorzystywane w większości jako schrony podczas ataków bombowych.
Carstwo kłamstw
Myślę o kłamstwie, które jest podstawą funkcjonowania reżimu Putina w Rosji. Kłamstwie, które nie ma nic wspólnego ani z kulturą, ani z humanizmem. Ani w ogóle czymkolwiek realnym. Mamy do czynienia z osobliwym przypadkiem zaklinania rzeczywistości, która staje się realna w myśl działań tych, którzy uwierzyli we własne kłamstwa. Kłamstw, zgodnie z którymi żadna Ukraina „nie istnieje”, nie ma też żadnej kultury ani języka ukraińskiego. Przecież zgodnie z ideologią reżimu kłamstw wszystko to zostało wymyślone ponad 100 lat temu w Wiedniu przez habsburskich intrygantów jedynie po to, aby „zaszkodzić odwiecznym interesom Rosji”. Brnąc w te swoje kłamstwa, Rosjanie nawet nie zadają sobie pytania, że w myśl tej pokręconej logiki nie walczą teraz z (nieistniejącymi przecież) Ukraińcami, lecz sami ze sobą – przecież zgodnie ze słowami Putina to „ten sam naród”. Co wobec tego dzieje się teraz na Ukrainie? Rosyjska wojna domowa? A może „specjalnia operacja wojskowa”, zadaniem której jest udzielenie „wsparcia” „ludowym republikom”, Donieckiej i Ługańskiej? Brzmi jak schizofrenia? Bynajmniej. Witajcie w świecie fantazji, ułudy i kłamstw tworzonych przez współczesne państwo fejków – Rosję, która de facto sama się stała państwem-fejkiem. W tym świecie Ukrainę zgodnie ze słowami Putina „stworzył Lenin” po pierwszej wojnie światowej (czyli już po tym, jak stworzyli ją Austriacy). Natomiast Putin stworzył fejkowe republiki Donbasu, zamieszkałe przez nieistniejące „narody”, których „praw” rzekomo trzeba „bronić”, gdyż podobno zagraża im „genocyd”, który szykuje im „nazistowski reżim” nieistniejącej przecież Ukrainy.
Kłamstwo jest prawdą, a prawda kłamstwem. I w celu udowodnienia tego przede wszystkim samemu sobie i narodowi rosyjskiemu Putin każe swoim wojskom bombardować bloki mieszkalne w Kijowie i Żytomierzu, atakować w dzień i w nocy Charków (w którym większość mieszkańców mówi po rosyjsku, czyli w myśl doktryny Putina są „Rosjanami”, widocznie dlatego właśnie trzeba do nich strzelać), bezustannie próbować zdobyć Mariupol nad Morzem Azowskim, grozić ostrzałem rakietowym miastom praktycznie w całym kraju – od Dniepru po Karpaty, ostrzeliwać pociągi, które ewakuują ludność z terenów działań wojennych na w miarę „bezpieczny” Zachód Ukrainy – do Galicji, Wołynia, Zakarpacia, Bukowiny. Zabijać dzieci i staruszków. Szerzyć ogromne ludzkie nieszczęście, które nie wzbudza żadnej innej reakcji niż wzrastająca z każdym dniem nienawiść i determinacja wobec agresora. Wszystko to w imię udowodnieniu całemu światu i sobie, że fantazja fantazją nie jest.
„Bochenki chleba” i „koktajle” Mołotowa
Kiedy zaczęła się wojna, byłem w Tampere, w Finlandii. Nocą temperatura w mieście spadła do prawie -20 stopni Celsjusza, w siarczystym mrozie północnego bladego świtu naprzeciwko hotelu powiewały fińskie białe flagi z niebieskim błękitnym nordyckim krzyżem. Padał śnieg, którego zaspy zalegały ciche ulice miasta, które dopiero budziło się ze snu. W tym czasie bombardowano Kijów.
Kiedy zimą 1939/1940 roku ZSRR bombardował Helsinki, zaserwował światu osobliwy koktajl kłamstw, bezczelności, pokazu siły i wojny. Wszystko w celu udowodnienia, że fantazja – w imię której wszczął wojnę i zaatakował niepodległy sąsiedni kraj – nią rzekomo nie jest. Zdaniem sowietów granica państwowa przebiegała „zbyt blisko Leningradu”, co rzekomo „stanowiło zagrożenie” dla bezpieczeństwa narodowego Związku Radzieckiego, wobec tego żądali, by Finowie dobrowolnie zgodzili się przesunąć ją nieco na zachód, oddać polubownie Przesmyk Karelski i pozwolić na założenie sowieckich baz na wyspach w Zatoce Fińskiej (znajomy scenariusz, prawda?).
Ponieważ Finowie się nie zgodzili, sowieci oskarżyli ich „burżuazyjny reżim” o agresję przeciwko Związkowi Radzieckiemu i stworzyli „precedens”, tzn. ostrzelali własny posterunek graniczny i oskarżyli o to „agresywnych” Finów. Następnie natychmiast rozpoczęli inwazję lądową oraz zbombardowali Helsinki z powietrza. Za te działania Liga Narodów (ówczesna poprzedniczka ONZ) wydaliła ZSRR ze swoich szeregów i nałożyła na Sowietów embargo handlowe. Wiaczesław Mołotow, przemawiając w siedzibie Ligi Narodów w Genewie, zaprzeczył wszelkim oskarżeniom o sowiecką agresję, a w odpowiedzi na pytanie o bombardowanie fińskiej stolicy stwierdził, że radzieccy piloci nie tylko tego nie zrobili, ale wręcz „nieśli braterską pomoc”, gdyż „zrzucali bochenki chleba głodującym, cięmiężonym przez burżuazyjny reżim fińskim proletariuszom”.
Finowie, którzy szybko zorganizowali obronę terytorialną w obliczu odczuwalnego w początkowej fazie konfliktu braku amunicji, zaczęli produkować chałupnicze środki walki – łatwopalny płyn rozlewany w szklane butelki – i wykorzystywać je w walce z radzieckimi czołgami zamiast granatów ręcznych, mówiąc, że to jedynie rodzaj podziękowania za „bochenki chleba Mołotowa”. Stąd nazwa „koktajl Mołotowa”.
Wojna zimowa zakończyła się 13 marca 1940 roku. Finlandia obroniła się, ale straciła część terytorium, w tym Karelię Wschodnią i czwarte co do wielkości miasto Viipuri (Wyborg). Ponad 400 tysięcy mieszkańców było zmuszonych do ucieczki. Ponad 25 tysięcy fińskich żołnierzy straciło życie, podczas gdy straty po stronie radzieckiej wyniosły od 120 do 170 tysięcy – dokładna liczba nie jest znana. Większość z nich po prostu zamarzła na śmierć, ponieważ dowództwo nie zapewniło im odpowiedniej odzieży zimowej, ekwipunku, transportu i właściwych warunków, mimo że wojna toczyła się w środku fińskiej zimy z temperaturami sięgającymi -40 stopni Celsjusza. Fantazja weszła w kolizję z rzeczywistością.
Kiedy w ekspresowym tempie pokonowyłem odległość między Tampere a Przemyślem – samolotem do Rygi, a następnie do Wilna, autobusem do Warszawy, pociągami do Krakowa i Przemyśla – wszędzie na swojej drodze spotykałem Ukraińców, mężczyzn, którzy wracali do kraju, aby walczyć. Nie o fantazję, tylko o rzeczywistość, którą tworzy wolność, a nie kłamstwa.
Dze že tota prosta draška, z Peremišlja ta do Lvova…
Wojna trwa już prawie tydzień. Codziennie myślę o pobliskiej granicy, która obecnie dzieli świat wciąż od wojny wolny od świata ogromu ludzkiego nieszczęścia. Myślę o Lwowie, o walczącym Kijowie i o wszystkich miastach na Ukrainie, których bronią tacy zwykli faceci, jak chociażby Wasyl, który jechał razem ze mną z Wilna do Warszawy, który rzucił pracę w Norwegii i pociągami, samolotami i autobusami wracał do domu, co jakiś dzwoniąc do chłopaków, którzy mieli go odebrać z polskiej granicy niedaleko Lublina.
Obserwuję tłum na dworcu, który czeka na niewiadomo kiedy mający nadjechać (lub nie) pociąg do Lwowa. Julia – szczupła, na oko trzydziestoletnia blondynka – wraca z Hiszpanii, w drodze od trzech dni. Po co wraca? Robi wielkie oczy, słysząc to pytanie. „Tam jest moja rodzina, mój kraj, muszę tam być. Jeśli zajdzie taka potrzeba, zapiszę się do obrony terytorialnej lub do pomocy medycznej”. Jej słowa, jak słowa wielu innych potwierdzają to, że w starciu rzeczywistości z ideą ta pierwsza powinna zwyciężyć.
Ulicą Franciszkańską idę z dworca w kierunku Rynku, w narożniku którego stoi pomnik dobrego wojaka Szwejka, który na kartach powieści Haška podobno był w mieście i nawet siedział tu w K.u.K. areszcie wojskowym. Przechodzę przez most przerzucony nad rzeką San, idąc do dzielnicy na drugim brzegu zwaną Zasanie.
W głowie mi pobrzmiewają słowa piosenki rusińskiej, o której mi kiedyś wspominał Nikola Šanta – rusiński pisarz z Wojwodiny. Dze že tota prosta draška, z Peremišlja ta do Lvova… „Gdzież ta prosta dróżka z Przemyśla do Lwowa…”. Jedna z najdłuższych ulic w mieście, która prowadzi w kierunku przejścia granicznego w Medyce, nosi nazwę Lwowska.
Nad Sanem
Z drugiego brzegu obserwuję panoramę starego miasta – wzgórze zamkowe, wieże katedry rzymskokatolickiej i greckokatolickej, kościołu św. Marii Magdaleny, fasady starych austriackich kamienic nad rzeką. Myślę o niełatwych dziejach sąsiedztwa polsko-ukraińskiego w tym mieście, zarówno tych dawnych, jak całkiem współczesnych. Przypominam sobie też, że jesienią 1939 roku, kiedy ZSRR napadł na Polskę dwa tygodnie po ataku Niemiec, Przemyśl był jedynym miastem, które przecięła wówczas granica pomiędzy dwoma (wówczas jeszcze zaprzyjaźnionymi i sojuszniczymi) państwami.
Nikodem Szczygłowski - podróżnik, pisarz, eseista, reporter. Absolwent Archeologii śródziemnomorskiej Uniwersytetu Łódzkiego i CEMI - Central European Management Institute w Pradze. Biegle włada językiem litewskim i słoweńskim, znawca kultury słoweńskiej. Obecnie mieszka w Wilnie, laureat nagrody za osiągnięcia w publicystyce Ministerstwa Kultury Republiki Litewskiej (2020).
Linia pomiędzy sektorem radzieckim i niemieckim w podzielonym wówczas mieście przebiegała wzdłuż nurtu rzeki San. Spoglądam z Zasania dawnego brzegu Rzeszy na secesyjne kamienice po stronie sowieckiej w centrum.
Myślę o tym, jak iluzoryczna i krótkotrwała okazała się ta granica, powstała w wyniku „wieczystej” przyjaźni pomiędzy nazistowskimi Niemcami i Związkiem Radzieckim w oparciu na słynny pakt Ribbentrop-Mołotow. Tak, ten, od „bochenków chleba” i „koktajli”, które właśnie dziś uczą się mieszać mieszkańcy ukraińskich miast, podobnie jak zimą 1940 roku robili to Finowie.