Nowa Europa Wschodnia (logo/link)

Jak Rosjanie bombardują Mikołajów. Niezwykły reportaż rosyjskiej dziennikarki

W lodówce ciała leżą w kilku warstwach. Dwie dziewczyny, jedna na drugiej. Były siostrami. Starsza miała 17 lat, w stosie ciał widzę tylko rękę z zadbanym różowym manicure, długie, cienkie palce. Młodsza – trzylatka – leży na niej. Ma blond włosy, dolną szczękę obwiązaną bandażem, ręce złożone na brzuchu. Na jej ciele widnieją czerwone kropki odłamków, otwory wlotowe. Wygląda na żywą.
Foto tytułowe
Mikołajów (foto. Elena Kostiuczenko / Nowaja Gazieta)

Miasto rozciąga się wzdłuż szerokiej, srebrnej wstęgi południowego Bugu. Most na rzece jest co jakiś czas podnoszony. Autobusy z kobietami i dziećmi jeżdżą codziennie z Mikołajewa do bezpiecznej do tej pory Odessy, ktoś jedzie dalej – do Mołdawii, ktoś podróżuje do tych części Ukrainy, które nie są jeszcze objęte wojną. Mikołajew znajduje się w półokręgu, jednostki rosyjskie stoją na północy i wschodzie w odległości 20 kilometrów.

Gubernator wojskowy miasta Witalij Kim jest gwiazdą. Jego kanał na Telegramie ma 650 tysięcy subskrybentów. Nagrywa się smartfonem i każdy filmik zaczyna od słów „My z Ukrainy!”. Jest rosyjskojęzycznym pół-Koreańczykiem, co stanowi niekończące się źródło lokalnych żartów o „nazistach, którzy przejęli władzę w Ukrainie” (rosyjska telewizja nigdy się nie męczy przypominaniem o nich).
Mikołajów był jednym z początkowych celów rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Elena Kostiuczenko, reporterka działu reporterskiego dziennika „Nowaja Gazieta” surowo, wręcz boleśnie opisała realia wojny w atakowanym mieście. Ukraińscy żołnierze odepchnęli agresorów od miasta, jednak realia opisane przez Kostiuczenko pozostają rzeczywistością mieszkańców wielu miejscowości na wschodzie Ukrainy i jedynie można mieć nadzieję, że nie wrócą do Mikołajowa. Ostatni ostrzał miasta miał miejsce 9 maja. Tak podaje portal EuromajdanPR. Dlatego trzeba o tych realiach mówić i nie redukować wojny do danych statystycznych czy strzałek rysowanych na mapach.

Niestety Rosjanie ich nie poznają. Reportaż, po ingerencji cenzury, został opublikowany w Rosji, lecz po dwóch tygodniach znikł z portalu dziennika. „Nowaja Gazieta” również musiała działalność przerwać.
Redakcja

W mieście panuje tryb czarnego nieba, po zachodzie słońca nie można zapalać światła. Rada miejska zapowiedziała, że z powodu naruszania zakazu nawet przez jedną osobę, wyłączy światło w całym budynku mieszkalnym. Wszystkie sklepy poza spożywczymi i aptekami są zamknięte. Szkoły i przedszkola mają wakacje od początku wojny. Dzieci starają się nie oddalać od dorosłych. Wiele tras komunikacji miejskiej zostało zlikwidowanych – część autobusów przejęło wojsko, inne biorą udział w ewakuacji.

Na skrzyżowaniu leżą góry opon. Zostaną podpalone, gdy do miasta wkroczą rosyjskie wojska. Na wielu widać ślady farby, były one używane do ogradzania kwietników. Gubernator miasta powiedział: – Z tej wojny wyniknie przynajmniej coś dobrego, pozbędziemy się gumowych łabędzi, które ludzie majstrowali z tych opon. Kolejki po pomoc humanitarną. Zboża, konserwy, masło.

Życie jest przecinane przez alarmy przeciwlotnicze. W szpitalu po operacjach i opatrzeniu ran ludzie są szybko wypisywani. Łóżka muszą pozostać wolne dla nowo przyjmowanych pacjentów. Personel szpitala mieszka w nim od początku wojny.

Z Odessy płynie pomoc humanitarna. Jej mieszkańcy uważają, że to właśnie Mikołajew jest powodem, dla którego ich miasto nie jest jeszcze szturmowane.

Jarosław Czepurnoj, oficer prasowy 79. brygady broniącej Mikołajew, mówi:

„Mikołajew jest częściowo okrążony. Wokół miasta skupionych jest 17 batalionowo-taktycznych grup wojsk rosyjskich. Przyjąwszy, że każda liczy około tysiąca ludzi, to łączna liczba żołnierzy wynosi 17 tysięcy. Oczywiście nie znamy planów rosyjskiego dowództwa, zakładamy, że część z tych grup batalionowo-taktycznych pójdzie na północ, może do Krzywego Rogu. Ale jakaś część zostanie i będzie szturmować miasto. Rozumiemy, że rosyjskie dowództwo ma za zadanie zająć Mikołajew, następnie Odessę i podobno przebić się lądowym korytarzem do Naddniestrza. Dlatego przygotowujemy obronę. A każdy dzień, który nam dają bez ataku, wzmacnia naszą obronę”.

„Są ze wschodu i północy. Wojska już próbują wylądować pod Mikołajewem i podobno organizują przeprawę przez południowy Bug. W rejonie Nowej Odessy rzeka jest węższa niż tutaj. A tutaj, w rejonie Mikołajowa, jest bardzo szeroka. Jeśli wysadzimy mosty, będzie im bardzo trudno przejść, mamy strome wybrzeże. Dlatego też uważamy, że najprawdopodobniej przeprawią się przez most pontonowy gdzieś na północy, w pobliżu Nowej Odessy. Co więcej, według naszego wywiadu już przewożą pontony i łodzie – sprzęt niezbędny do budowy przepraw pontonowo-mostowych”.

„Cztery razy wojska rosyjskie atakowały miasto – kontynuuje Czepurnoj. – Pierwsze trzy razy stanowiły rozpoznanie, podeszli w bardzo małej liczbie, odparliśmy te ataki, spaliliśmy ich sprzęt. 7 marca miał miejsce już silniejszy atak, najpierw rakiety, potem szturmowali nasze pozycje dwoma batalionowymi grupami taktycznymi”. „Mieli sporo sprzętu, ale zniszczyliśmy kilka czołgów i pojazdów opancerzonych. I to wystarczyło, by zawrócili i się wycofali. Nie spodziewaliśmy się tego, ponieważ gdy dochodzi do ofensywy czołgami, strata kilku pojazdów nie powinna być przeszkodą w jej rozwoju”.

„Miasto jest ostrzeliwane Smerchą, Uraganem, Gradem. A skoro Grad ma kaliber 122 mm, Uragan 240 mm, a Smerch 320 mm, to wszystko są systemy artyleryjskie o specjalnej mocy. Pierwsze ataki zostały obrały za cel obiekty wojskowe: 24 lutego ostrzelano nasze lotnisko wojskowe Kulbakino. Zostało trafione, ale naszych samolotów już tam nie było. 4 marca wieczorem uderzyli na stację kolejową, składy paliw, potem uderzyli w piekarnię. A potem, 6–7 marca, zaczęli ostrzeliwać jednostkę wojskową i dzielnice cywilne. Oczyszczalnie w pobliżu Mikołajewa były kilkakrotnie ostrzeliwane, zapewne aby wywołać problemy z zaopatrzeniem w wodę dla miejscowej ludności” – domyśla się Czepurnoj.

Dzieci czekają na ewakuację

W dzielnicy Korabelnej i najbardziej na południe wysuniętym przyczółku miasta, Bałabanówce, domy zostały zniszczone. Wyglądają na niedokończone. Łupki odleciały od ogrodzenia, zawaliły się dachy, na drodze między domami leżą resztki dobytku ich mieszkańców.

Rozkopany ogródek warzywny. Ucięte gałęzie wiśni leżą na ciepłej ziemi. Na poddaszu domu widnieją trzy otwory po pociskach. Sasza siedzi na drabinie i zdrapuje z dachu poobijany łupek. Płacze, ale nie zauważa tego, nie wyciera twarzy.

„Najpierw strzelili. Uderzyło w pszenicę, a nasze okna od razu wyleciały. Potem wydawało się, że jest cicho. Moja żona była na korytarzu, ja w kuchni. Ona usiadła, a ja wyglądam przez okno i nagle widzę dwa czarne samoloty, a potem – tra-ta-ta! Trochę białego dymu. Upadłem na żonę i się czołgaliśmy. Zebrałem wszystkie odłamki. Jeden może przeciąć człowieka na pół”.

Nadia, jego żona, siedzi z rękami na kolanach:

„Tu właśnie siedziałam. Nie było żadnego dźwięku, który mógłby mnie przestraszyć. Dwa samoloty, czarne, może ciemnoszare, a ja nawet nie ruszyłam się z miejsca. Myślałam, że nie strzelają do ludności. A potem serie zaczęły latać po suficie. To takie straszne… Spójrz na bramę, jakie dziury. Zdążyliby mnie zastrzelić. Jestem w takim szoku, że nie mogę się opamiętać. Boję się. Nawet wyjazd stąd jest przerażający. Boję się, że nie dojedziemy. Oglądałam wiadomości, pewna rodzina wyjeżdżała. Dostali się pod ostrzał. Zginęły i dzieci, i rodzice”.

Tuż po rozpoczęciu wojny ewakuowano Mikołajowski Ośrodek Rehabilitacji Społecznej i Psychologicznej dla Dzieci, będący miejskim sierocińcem. W placówce przebywa 93 pensjonariuszy w wieku od 3 do 18 lat. Są sierotami społecznymi – ich rodzice żyją, ale nie są w stanie się nimi opiekować. Dzieci zostały ewakuowane do Antonówki, wsi położonej 67 kilometrów od miasta. Pięć dni temu w pobliżu wsi stanęły wojska rosyjskie. 8 marca o godz. 9.20 samochód wiozący zmianę nauczycieli do sierocińca na autostradzie został ostrzelany przez rosyjskich żołnierzy. Zginęły trzy kobiety.

Kierowca, Anatolij Geraszczenko, przestępuje z nogi na nogę. W prawej ma drzazgę. Nie wyjęli jej – „Chirurg powiedział, że będą operować, jeśli zacznie gnić”. Masza stoi obok. Jedno oko ma niebieskie, drugie brązowe. Przytula się do ojca. „Mam trzech synów i dwie córki” – chwali się Anatolij. Zaczyna się trząść, narzeka na zimno.

Była to jego trzecia podróż do Antonówki. Pracował za zwrot kosztów paliwa. Na przedniej szybie przykleił czerwony krzyż z taśmy klejącej. Jego samochód, Mercedes Sprinter, spłonął wraz z ciałami w środku. Opowiada:

„Przeszliśmy wszystkie punkty kontrolne. Pokazywaliśmy paszporty. W mojej kabinie siedziało sześć kobiet. Z tyłu jeszcze dwie. W punkcie kontrolnym powiedzieli, że coś się stało w nocy. Myślę, że nie powinni byli nas tam wpuszczać! Nie było żadnych samochodów jadących w naszą stronę. Droga była pusta. Przejechaliśmy około 25 kilometrów. Mam trochę słaby wzrok, ale moje pasażerki coś zobaczyły i powiedziały: «Coś jest z przodu, jakaś maszyna». Mówię: «Dziewczyny, co zrobimy?». Zwolniłem. Najpierw padł strzał z automatu. Ale ja tego nie słyszałem i nie widziałem. Zobaczyłem żwir skaczący na poboczu. Dopiero teraz rozumiem, co to było”.

„Albo ja już się zatrzymałem, albo samochód jeszcze trochę się toczył. Nie widziałem eksplozji. Poczułem ból w nodze. Wybiegłem z samochodu, a ktoś podbiegł do mnie z karabinem. Po chwili leżałem twarzą do ziemi na asfalcie i krzyczałem: «Tam są kobiety! Tam są kobiety! Tam są kobiety!». Rosjanie otworzyli tylne drzwi, w których siedziały jeszcze cztery osoby. Kobiety wyszły na pole, Rosjanie podbiegli do nich i krzyknęli: «Rzućcie telefony!». Rzuciły im je pod nogi. Też rzuciłem swój w trawę. W kieszeni miałem mały telefon, ale smartfon został w samochodzie”.

„Potem wróciłem do samochodu, ale smartfona nie było. Zacząłem go szukać. Twarz kobiety siedzącej przy drzwiach całkowicie zniknęła. Widać było wnętrze głowy. Na moim schodku leżał jej palec. Nie było twarzy, nie było! Za mną też zginęła kobieta, ale jej nie widziałem. Rosjanie mówią: «Ostrzegaliśmy! Posłaliśmy serię ostrzegawczą». Ale ja nigdy nie walczyłem! Nie co dzień dostaję strzał ostrzegawczy”.

„Jedna kobieta została ranna w ramię – ciągnie swą opowieść Geraszczenko. – Podnieśli ją. Jeden, Jakut lub Buriat, zabandażował ją. A drugi to był młody chłopak, miał czarne okulary, takie jak moje. Zapamiętałem jego twarz. Zapytałem go: «Jak się stąd wydostaniemy?». Powiedział: «Idźcie przez pola. Zdemontowali znaki na całej drodze». Powiedziałem: «Pójdziemy wzdłuż drogi. Poinformujesz swoich ludzi, że ktoś jest na drodze?». «Już poinformowaliśmy»”.

„Rosjanie było obojętni. Nie interesowało ich nawet to, że samochód się pali, że ktoś w nim został. Powiedziałem: «Przynajmniej pomóżcie go ugasić!». Oni stoją. Wszedłem do kabiny. Leżała w niej kobieta. Pamiętam, kiedy mąż odprowadzał ją, to na koniec pocałował. Wyciągnąłem ją z tyłu, pomogła mi inna pasażerka. Położyliśmy ją na asfalcie. Ciągnąłem ją za kurtkę, miała gołe plecy, całe podziurawione odłamkami. Nie sprawdzałem jej pulsu ani nic takiego. Dziś zadzwonił jej mąż. Powiedziałem: «Ona nie jest spalona, wyciągnąłem ją… Nadal tam leży».

W samochodzie pozostały dwa ciała. Przez pożar ich nie wyciągnąłem. A moje urodziny są 11 listopada. I 8 marca”.

Nazwiska zamordowanych kobiet to Natalia Jewgieniewna Michajłowa, Elena Aleksandrowna Batygina i Walentyna Anatoliewna Widiuszenko.

Swietłana Nikołajewna Klujko, dyrektor Ośrodka, opowiada o każdej z nich:

„Natalia Jewgieniewna Michajłowa była z nami od 2014 roku, pracowała jako nauczycielka. Miała duże doświadczenie, pracowała kiedyś w szkole specjalnej. Była osobą obdarowaną przez Boga i o dobrym sercu. Bardzo kochała dzieci, była taką mądrą osobą i pomocną. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy moi pracownicy są dobrzy, ale ona mogła znaleźć słowo dla każdego. Pracowała tylko z dorosłymi chłopcami. 4 maja skończyłaby 50 lat, przygotowywaliśmy się do świętowania jej jubileuszu”.

„Elena Aleksandrowna Batygina opiekowała się dziećmi, zmieniała im ubrania. Nasze dzieci były zawsze bardzo ładnie ubrane. Zawsze miała dużo garniturów i eleganckich sukienek, dzieci bardzo ją kochały. Najżyczliwsza. Pracowała przez 20 lat. Miała 64 lata”.

„Walentyna Anatoliewna Widiuszenko pracowała u nas drugi rok jako asystentka nauczyciela w grupie, w której były nowo przybyłe dzieci. To jeden z najtrudniejszych obszarów. Dzieci płaczą, są zaniepokojone, nie rozumieją, dokąd je przywieziono. Myła je, ubierała, zmieniała ubrania, uspokajała je”.

„Dzieci wpadły w histerię. Czekały a nie, bo wcześniej powiedzieliśmy, że przyjadą. Dzieci krzyczały i krzyczały. Ciał, tego, co z nich zostało, nie można było zabrać. Dotarcie tam jest niemożliwe. Nadal leżą 25 kilometrów od najbliższego ukraińskiego punktu kontrolnego. Ranne, Anna Nikołajewna Smetana, asystentka nauczyciela, i Elena Fiodorowna Belanowa, psycholog, przebywają w szpitalach w Mikołajowie. Ocalałe z katastrofy nauczycielki Galina Iliniszna Łytkina i Natalia Jewgieniewna Wedeniejewa są w stanie szoku”.

„93 dzieci i 10 nauczycieli w Antonowce, otoczone przez wojsko, czeka na ewakuację dalej”.

Niewypał w brzuchu

Wszystkie ciała zmarłych przechodzą przez biuro regionalne w celu przeprowadzenia badań sądowo-lekarskich. Według szefowej biura Olgi Deryuginowej, od początku wojny przyjęła ponad 60 ciał ukraińskich żołnierzy i ponad 30 ciał osób cywilnych. Kiedy pytam o dokładne liczby, odpowiada: „Jaki jest w tym sens? Cały czas przybywają do nas nowe”.

Każde ciało jest badane przez pracowników wydziału śledczego, którzy przygotowują dokumenty dla Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze.


„Nigdy nie mieliśmy tylu ciał. Rany odłamkami, rany postrzałowe, po wybuchach. Większość z nich to odłamki. Mieliśmy ciała z niewybuchami, przyjeżdżali saperzy i zneutralizowali ładunki znajdujące się wewnątrz ciał. Były dwa takie przypadki”.

„Tak, trafiło mi się ciało z pociskiem, który nie wybuchł, wyciągnąłem go – mówi ekspert medycyny sądowej Jurij Aleksandrowicz Zołotarew. – Głowica była uszkodzona, więc nie wybuchła. Wyciągnąłem mechanizm i przekazałem go saperom, bo trzeba było go zbadać. Powiedziałem kobietom, żeby się odsunęły… W klatce piersiowej mężczyzny tkwiło upierzenie, a głowica w jego brzuchu. Dlatego nie wybuchła, bo brzuch jest miękki. Ostrożnie wyjąłem niewypał i podałem saperowi. To było wtedy, kiedy ostrzelano Oczaków, wszystkie ciała pochodziły głównie stamtąd”.

„Kiedy wczoraj żony identyfikowały ciała, krzyczały na całą ulice. Czegoś takiego nie słyszałem od 20 lat. Byłem na wojnie w Bośni, ale tam nie było takich okrucieństw. 6 marca dwóch młodych chłopaków poszło na teren zakładu naprawy samolotów, próbowali podpalić maszyny Rosjan koktajlami Mołotowa. Złapali ich, związali, strzelili im w głowę, a potem dobijali ciosami noża w plecy…”.

Przerywam: „Najpierw do nich strzelali, a potem ich dobili nożem?”.

„Jestem lekarzem sądowym od 20 lat! Wiem, która rana była zadana wcześniej, a która później!”.

Ciała są układane w dwóch częściach „lodówki”, czyli pomieszczenia o kontrolowanej temperaturze. Ale nie mieszczą się tam.

Na ulicy pod ścianą w czarnych plastikowych workach leżą ci, których już przebadano – osiem ciał. W budynku, który przed wojną służył za stodołę, w dwóch pomieszczeniach po 20 metrów kwadratowych każde leżą ciała, przykrywają podłogę. W rogu leżą ciała pięciu rosyjskich żołnierzy. „Dopóki jest zimno, przechowujemy je. Nie wiadomo, komu i w jaki sposób je przekazać”.

„Potem, jak już ich opracujemy – opowiada Zołotarew, – pakujemy je odpowiednio w worki sanitarne i kładziemy do dołów, bo szczerze mówiąc nie mamy gdzie położyć ciał, sami widzieliście hale…”.

Bose stopy, ktoś w butach. Spalony chłopak leży z wyciągniętymi rękami, czarna bryła zamiast twarzy. Połowa ludzkiego ciała, mięso zmieszane z trawą, głowa nakryta kurtką, spod kurtki wystaje męska ręka. Nagi mężczyzna owinięty w kolorowe prześcieradło. Żołnierz rosyjski, ręce za głową, kamuflaż, czysta kamizelka wystająca żółtym paskiem na brzuchu.

W lodówce ciała leżą w kilku warstwach. Dwie dziewczyny, jedna na drugiej. Były siostrami. Starsza miała 17 lat, w stosie ciał widzę tylko rękę z zadbanym różowym manicure, długie, cienkie palce. Młodsza – trzylatka – leży na niej. Ma blond włosy, dolną szczękę obwiązaną bandażem, ręce złożone na brzuchu. Na jej ciele widnieją czerwone kropki odłamków, otwory wlotowe. Wygląda na żywą.

„Arina Dmitriewna Butym i Weronika Aleksandrowna Biriukowa. Mają tę samą matkę, różnych ojców. Zostały przywiezione 5 marca o godzinie 17.00. Mieszkały we wsi Mieszkowo-Pogorelowo na ulicy Szewczenki – mówi pielęgniarz imieniem Nikołaj i odwraca wzrok. – Jestem kumem. Ich rodzice ochrzcili moje dzieci. Jesteśmy przyjaciółmi. Dziewczyny zostały przywiezione na moją zmianę. Oczywiście je rozpoznałem. Nie potrafię powiedzieć, co w tamtym momencie przeżywałem”.

Za ogrodzeniem stoi ojciec jednej z dziewcząt Dmitrij Butym. Czeka na przekazanie ciał. Oczy ma ukryte w wałkach czerwonej skóry.

„Wiera podgrzewała jedzenie w kuchni, Arina wyszła na podwórko. Zarówno młodsza, jak i starsza nie miały szans. Młodsza umarła od razu, odłamek trafił ją w serce. Starszej ożywili serce na dwie minuty, ale nie poszło. Ich matka jest w szpitalu w Dubkach, odłamek przeszedł przez jej biodro, raniąc ją od środka. Przepraszam. Teraz najważniejsze jest dla mnie pochowanie dzieci”.

Przywieźli nowe ciało, rozłożyli pasiaste prześcieradło. Mężczyzna z rurką tlenową w ustach, ciało pocięte odłamkami – próbowano go ratować. Zostawiają go leżącego na podwórku. W rogu stoi czterech mężczyzn z ciemnymi różami w rękach. Czekają na wydanie kolegi ochroniarza, spokojnego Igora. „Uderzył krwawy Smerch i tyle”.

Ciało w spodniach moro trafia na podwórko. Jest fioletowe, zamiast twarzy ma szeroką szczelinę. Pochyla się nad nim dwóch mężczyzn z wydziału śledczego. Opisują ubrania, ściągają spodnie, pobierają próbkę DNA, zanurzają bandaż we krwi, a następnie jeden z nich wkłada palce w miejsce, w którym powinny znajdować się usta – aby się dowiedzieć, które kości czaszki są złamane, a które nie.

Jasnowłosa kobieta w ciemnej chuście zawiązanej na głowie mówi:

„Moja matka mieszkała na piątym piętrze. Nie mogła zejść do schronu, do piwnicy. Pomagali jej sąsiedzi. Zmarła nad ranem, spokojnie, o ile można tak powiedzieć. W łazience na podłodze, chowając się przed strzałami. Następnego dnia, dokładnie o tej samej porze, w sąsiedni dom uderzyła rakieta i wszystkie okna jej mieszkania zostały wybite. Ale już mamy tam nie było. Mam zdjęcie mieszkania, tego, co z niego zostało, sąsiedzi je przysłali. To byłoby dla niej nieznośnie przerażające. Skoro tak miało się stać, to dobrze, że w tej kolejności. Moja matka miała na imię Swietłana Nikołajewna. Miała 77 lat. Pół-Rosjanka. Jej mąż, mój tata, urodził się w Krasnojarsku. Poznali się, gdy tu był. Mój dziadek, ojciec mojej matki, pochodzi z Kurska. Nasza rodzina była rosyjskojęzyczna. Jedziemy na cmentarz. Mój syn jest w Kijowie. Ja mam na imię Oksana”.

Nikogo mi nie żal

Jednostka wojskowa A0224 jest jednym z dwóch wojskowych obiektów w Mikołajewie, w które trafiła artyleria. 7 marca o godzinie 5:15 w koszary uderzył pocisk Kalibr. Dziewięciu zabitych, w tym pięciu poborowych, którzy jeszcze nie brali udziału w działaniach wojennych. 14 rannych. Dwóch poborowych, którzy zostali uznani za zaginionych, odnaleziono kilka godzin później. Ukryli się.

Część trzypiętrowego budynku została zredukowana do gruzu. Na zachowanym fragmencie podłogi stoi dwupoziomowe łóżko.
Budynek administracji lokalnej w Mikołajowie po bombardowaniu w marcu. Zginęło 7 osób a 22 zostały ranne (fot. Twitter, za Kateryna Malofieieva)

Jarosław mruży oczy w słońcu, z rękami opartymi na broni.

„Alarm został ogłoszony o godzinie 5:15. Wstałem, krzycząc: «Chłopaki, wybiegnijmy wszyscy!». Pierwsi wybiegli z budynku, nie włożywszy nawet butów. Na zewnątrz chłopaki stali, krzyczałem, żeby weszli jednak do środka. I sam zacząłem wracać. Pobiegłem z powrotem i na pierwszym piętrze, siedem metrów dalej, zobaczyłem następujący obraz: płyty chodnikowe zostały wyrzucone w górę i nastąpił błysk, ogień. O 5:17 zostaliśmy trafieni”.

„Odrzuciło mnie do tyłu, upadłem, zakryłem głowę i poczułem, że spada na mnie szkło. Minęło piętnaście sekund, włączyłem latarkę i się przeczołgałem. Słyszałem krzyki ludzi, krzyczała jakaś kobieta. Czołgałem się i czołgałem, aż usłyszałem, jak sierżant krzyczy: «Wszyscy na zewnątrz!». Udało mi się cofnąć, wybiegłem na ulicę. Chwyciłem za karabin. I krzyknąłem do wszystkich: «Chłopaki, wszyscy uciekajcie do schronu». Więc pobiegliśmy. Taras, Danila, kilku innych chłopaków zostało pod gruzami. Było nas 29 osób. Nie chcę przeklinać. Ale nie będę brać jeńców. I nie jest mi żal, że gdzieś tam są ich rodzice i żony. Nie żal mi ich. Mam 20 lat, studiowałem weterynarię i teraz nie jest mi nikogo żal”.

Obok niego stoi ciemnoskóry Antoni. Urodził się w Moskwie, potem przez 11 lat mieszkał z babcią w Ługańsku, a przed wojną przyjechał z Ameryki.

„Osiem miesięcy temu przyjechałem do Ukrainy, chciałem rozpocząć nowe życie. Wiedziałem, że wezmą mnie do wojska, myślałem, że skoro mam 23 lata, to teraz odsłużę kadencję i zacznę nowe życie, a potem bam! Zaczęła się wojna. Skończę służbę, zarobię trochę pieniędzy w Ameryce, kupię mieszkanie w Ukrainie, znajdę żonę. Teraz wiem dokładnie, czego chcę; będę żył w tym kraju”.

Na linii frontu został trafiony pojazd opancerzony typu Tygrys. Załoga – czterech Rosjan – poddali się. Ukraińcy uważają, że Rosjanie prowadzili rozpoznanie w walce, ale ci, którzy byli na pozycjach, mówią, że „prawdopodobnie się zgubili”.

Artur, w cywilu jest ekonomistą. Opowiada mi z twarzą pokrytą czarnym bandażem:

„Od strony Chersonia jechał samochód. Podjechał, okazało się, że jest opancerzony. Otworzyli okno. Zajrzałem do środka, tam Rosjanie w mundurach. Mówię im, żeby się poddali, no i jeszcze przeklinałem. Kierowca zamknął okno. Chciałem strzelić przez nie, ale nie miałem czasu, zacząłem strzelać w koła, koła zostały przebite. Samochód jechał około 20 sekund. Rzucili granat, samochód się zapalił. Początkowo nie wysiadali z samochodu. Wybiliśmy im szybę – zaczęli się poddawać”.

„Czy rozmawiałeś z nimi?” – drążę.

„Staraliśmy się nie rozmawiać. To są straszni wojownicy – żołnierze w sali się roześmiali. – Jak zwykle opowiadali różne bzdury, że są na ćwiczeniach, te wszystkie żarty: «Nie wiem, dokąd dotarłem». To wszystko bzdury. Wszyscy wiedzą”.

Więźniowie zostali przekazani Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy.

Żołnierze grzeją się przy piecu, opalają drewnem.

„Powiedzieli mi, że to z tamtych wież. Czy to snajper, czy strzelec maszynowy, nie mogę powiedzieć na pewno. Moja kula wypadła 40 centymetrów od nogi. Po trzeciej kuli zrozumiałem, że strzelają do mnie” – mówi żołnierz o pseudonimie Artist.

„Czy czekasz na szturm miasta?” – pytam.

„Oczekuję tylko jednego: żeby to całe gówno zniknęło wiadomo gdzie. Chciałbym też życzyć mieszkańcom terytoriów okupowanych, aby przygotowywali koktajle Mołotowa. I jeszcze życzę szczęścia mojej córce. Ma trzy lata. Ma na imię Maria. Rodzina została tutaj. Wszyscy mieszkamy w tej samej wiosce: matka, brat, ja. Ponieważ mój brat jest starszy ode mnie, jest, jak mówią, głową rodziny. Jego zadaniem jest pilnowanie kobiet i dzieci, moim – bycie tutaj”.

„Kiedy lotnisko Kulbakino zostało ostrzelane, byłem w Warwarowce, pracowałem w stoczni Mikołajewa, budowaliśmy tam statki. Wujek obudził mnie o 6:30, trwał już ostrzał Kulbakina, było go bardzo dobrze słychać. O 8:20 byłem już w centralnym wojskowym biurze rejestracji i poboru. Dostałem wezwanie i powiedziano mi było, że mam przyjść następnego dnia o szóstej rano z moimi rzeczami. Powiedziałem to żonie już po wizycie w to biuro. Ale ona wiedziała, że tak zrobię”.

„Gdzie mamy się ewakuować? Jesteśmy na własnej ziemi – mówi inny żołnierz. — Mam rodzinę w Odessie. Podczas gdy Mikołajów stoi, Odessa nie zostanie poruszona. Dlatego jestem tutaj. Mówimy: Rosjanie muszą wracać do domu! Po prostu wracać i to wszystko. Nie zapraszaliśmy was [żołnierz kieruje te słowa do reporterki, która jest Rosjanką – przyp. red.]. Po co im wam umierać? Dlaczego nie zabieracie ciał waszych poległych? Ich ciała są tylko nawozem dla pól. Przepraszam, ale jeśli twój syn tu przyjdzie, nigdy więcej go nie zobaczysz i nie przyjdziesz nawet do jego grobu. A jeśli coś mi się stanie, moja matka będzie mnie opłakiwać i pochowa mnie”.

„Ludzie, którzy byli dla nas braćmi, teraz są dla nas wrogami, ponieważ zaatakowali, bracia tego nie robią. Jesteśmy zmuszeni bronić naszej ziemi, bronić siebie, nie chcieliśmy wojny, nie spodziewaliśmy się jej. Urodziłem się w Mikołajewie. Co, mam siedzieć w domu i czekać? Pierwszego dnia poszedłem prosto do biura wojskowego. Nie chcemy walczyć z Rosją. A wy nie walczcie z nami. Uważacie, że Ukraina jest słaba. Nie macie racji. Znamy każdą dziurę i norkę. Przybyliście na naszą ziemię. Nie chcemy wojny. Chcemy, byście zostawili nas w spokoju”.

W czasie wojny w Szpitalu Położniczym nr 3 w Mikołajewie urodziło się 22 dzieci. Dwoje z nich w piwnicy, która stała się schronem przeciwbombowym. Wszyscy przeżyli. Lekarze prawie przestali robić cesarskie cięcia. Szew musi się zagoić i potrzebny jest spokój, a alarmy powietrzne nie dają odpoczynku. Piwnica została wyposażona w salę porodową. Ale sale operacyjne pozostały na trzecim piętrze, a to jest bardzo niebezpieczne.

Rozlega się alarm przeciwlotniczy. Kobiety w ciąży schodzą do piwnicy, krok po kroku, jedną ręką opierając się o ścianę. Z trudem stąpają po schodach. Położne niosą dzieci.



Lena Silwejstrowa leży na metalowych noszach, przykryta wełnianym kocem. Jej mąż, Aleksiej, położył rękę na jej szyje, uspokajając ją. Lena urodziła o 4:30 rano, przez cesarskie cięcie, wcześniej próbowała urodzić prawie dobę. Ona ma 28 lat, Aleksiej 26, to ich pierwsze dziecko. Skurcze zaczęły się rano, po ogłoszeniu godziny policyjnej Aleksiej sam zawiózł żonę do szpitala położniczego.

Lena: „Wojna się zaczęła, kiedy ja miałam wstępną datę urodzenia. Bardzo się martwiłam, kiedy to się zacznie. Ciągle się bałam, żeby nie trafić na alarm przeciwlotniczy lub na ostrzał miasta. Miałam szczęście, bo cesarskie cięcie wykonano w przerwie między alarmami przeciwlotniczymi. Straszne to jest, kiedy jesteś na porodówce i chcesz spokoju dla swojego dziecka, a twoje miasto jest bez końca bombardowane!”.

Aleksiej głaszcze ją po policzku i mówi: “Chcę sobie tylko przypomnieć, jak to chodzić ulicą bez strachu przed strzałami”.

Piwnica jest słabo oświetlona. Kobiety siedzą wzdłuż ścian. Aleksiej idzie za głównym lekarzem. Ten otwiera drzwi do kolejnego pomieszczenia. Tam na materacach siedzi położna z białym wałkiem. Wyciąga zawiniątko do Aleksieja. „Obawiam się, nie wezmę na ręce” – mówi świeżo upieczony ojciec. „Musisz się do tego przyzwyczaić. Nie bój się, proszę się nie bój” – zapewnia położna. Aleksiej pierwszy raz bierze Maszę w ramiona, a położna delikatnie poprawia jego dłonie.

„Jest taka mała” – mówi Aleksiej. Milczy i coraz niżej pochyla się nad twarzą córki. „Moja mała dziewczynka. Cześć! Dlaczego pokazujesz mi swój język? Masza, co ty robisz? Bądźmy razem każdego, każdego dnia!”. „Chcemy tylko pokoju. Napisz to, proszę – mówi do mnie kobieta w białym fartuchu. – nazywam się Nadieżda Szerstowa. Jestem asystentką anestezjologa, pracuję od 30 lat. Wiesz, jak zaczęła się wojna, rodzi się dziecko, a w oczach rodziców nie ma radości. Martwią się, żeby kobieta miała mleko. To przerażające. Rodzice nie są szczęśliwi”.

„Była bardzo aktywna w brzuchu – opowiada Aleksiej lekarzowi. - Kopała przez cały czas. Zwłaszcza gdy słyszała mój głos, zaczynała tańczyć. Nie pozwalała matce spać w nocy. Teraz też trochę kopie. Myślałem, że będzie podobna do mnie. W badaniu ultrasonograficznym stwierdzono, że moje rysy ma, a ona jest piękna”.
Elena Kostiuczenko – rosyjska dziennikarka, korespondentka specjalna działu informacyjnego dziennika „Nowaja Gazieta”. Jej reportaż został opublikowany 12 marca, ze skrótami cenzury zgodnie z wymogami prawa, jednak na wniosek Prokuratury Generalnej Federacji Rosyjskiej i Federalnej Służby ds. Nadzoru w Sferze Łączności, Technologii Informacyjnych i Komunikacji Masowej 29 marca został usunięty z oficjalnego portalu. „Nowaja Gazieta” ogłosiła wstrzymanie działalności do zakończenia „operacji specjalnej na terytorium Ukrainy”.

*

Kolejny ostrzał Mikołajewa rozpoczął się 11 marca o godzinie 20.00 i trwał z przerwami przez całą noc. Według burmistrza Aleksandra Senkiewicza zniszczeniu uległo ponad 167 budynków mieszkalnych, szpital, fabryka produktów spożywczych, 11 szkół i przedszkoli oraz internat. Całkowitemu zniszczeniu uległo jedenaście domów prywatnych. Odłamki posypały się na podwórze oddziału onkologii i stacji pogotowia ratunkowego, został zabity szpitalny pies Kuzia. Przykryli go ręcznikiem.