Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Pani Walentyna z karabinem na ramieniu. Losy wolontariuszki seniorki z Mariupola
Zdjęcia 79-letniej Walentyny z karabinem maszynowym na szkoleniach w Mariupolu obiegły świat. Tak było tuż przed wojną. Teraz dziennikarze ukraińskiego svoi.city sprawdzili jakie są jej dalsze losy, bo jej miasto jest już pod pełną kontrolą wojsk rosyjskich.
Walentyna Konstantynowska podczas szkoleń w Mariupolu jeszcze przed wybuchem wojny (zdjęcie za ukraińskim portalem svoi.city)
Tydzień przed atakiem Rosji na Ukrainę dzięki fotografiom prasowym świat poznał Walentynę Konstantynowską z Mariupola, która brała udział w cywilnych szkoleniach bojowych organizowanych przez Gwardię Narodową Ukrainy. Przykładowo brytyjski dziennik „The Times” na pierwszej stronie umieścił artykuł o przygotowaniach Ukrainy do spodziewanej inwazji, ilustrując go jej zdjęciem, celującą z karabinu.
Po 24 lutego 79-latka zdołała ostatnim pociągiem wyjechać z rodzinnego Mariupola. Najpierw tymczasowo zamieszkała we Lwowie, a następnie przeniosła się do Polski, skąd 9 kwietnia poleciała do Hiszpanii, gdzie mieszka jej najmłodsza córka. Konstantynowska opowiedziała o swoim życiu i wolontariacie w Mariupolu, nauce języka ukraińskiego i dawnym marzeniu, które spełniło się w przededniu wojny. Oddajmy jej głos.
Sekret nauki języka ukraińskiego
W Mariupolu moje życie było intensywne i spełnione. Uczęszczałam na kursy języka ukraińskiego, spotykałam się z przyjaciółmi, wspólnie gotowaliśmy tradycyjne potrawy narodowe, śpiewaliśmy piosenki, zajmowaliśmy się wolontariatem. Latem jeździliśmy na wyspę Chortycia [na Dnieprze, naprzeciwko miasta Zaporoże, jedna z historycznych lokacji Siczy Zaporoskiej w XVI–XVII wieku, obecnie skasen i teren parku krajobrazowego – przyp. tłum.], kąpaliśmy się w Dnieprze, odwiedzaliśmy festiwal „Dzikie pole”, zdobywaliśmy górę w Oba-Tasz w obwodzie Zaporoskim. Tyle mieliśmy planów na to lato!
Jestem mieszkanką Mariupola od 1964 roku. Pracowałam głównie w przedsiębiorstwie Żeglugi Azowskiej, w dziale edukacji gospodarczej. Robiłam przerwy w karierze ze względu na dzieci, ponieważ mój mąż uważał, że skoro może nas utrzymać finansowo, to kobieta powinna zająć się dziećmi. Wielkiej kariery raczej zatem nie zrobiłam. Wychowałam natomiast dwie córki. Pomogłam im też wychować wnuki, gdyż obydwie pracowały.
Przez całe życie mówiłam po rosyjsku. Bo też takie czasy były – od przedszkola po uniwersytet, wszystko wyłącznie po rosyjsku. Pochodzę z miasta Dniepr. Obok miejsca, gdzie mieszkaliśmy, była ukraińska szkoła, w której zaczynał naukę mój brat. Ale kiedy dwa lata później ja poszłam do szkoły, na jej miejscu była już szkoła rosyjska, a ukraińską przeniesiono gdzieś na obrzeża ówczesnego Dniepropietrowska. Miasto jest rosyjskojęzyczne, więc ludzie w większości mówili po rosyjsku lub posługiwali się tzw. surżykiem.
Surżyk – mieszanka języka ukraińskiego i rosyjskiego, którą posługują się zwłaszcza mieszkańcy centralnych, południowo-wschodnich i wschodnich obwodów Ukrainy. Surżyk cechuje fonetyka charakterystycznia dla języka ukraińskiego, składnia zbliżona do języka rosyjskiego oraz mieszane słownictwo zapożyczone z obydwu języków, zazwyczaj z przewagą rosyjskiego [przyp. tłum.].
Jak byliśmy już dorośli, umówiłyśmy się z żoną mojego młodszego brata – po tym jakżeśmy już zostali rodziną – że będziemy rozmawiać w domu po ukraińsku. Jak potrafiłyśmy, tak rozmawiałyśmy. Mam taką cechę charakteru, nazywam to syndromem prymuski. Zakupiłam więc sporo ukraińskich książek i zacząłam w domu czytać je na głos, wymawiając wyraźne każde słowo i w ten sposób wzbogacać swój zasób słownictwa.
Uwielbiałam też śpiewać, zwłaszcza piosenki naszego rodaka Anatolija Sołowjanenki. Poszczęściło mi się także nabyć kilka koszul z tradycyjnym haftem, tzw. wyszywanek. Z wielką przyjemnością wkładałam je do pracy.
Kiedy w 2014 roku Rosjanie stali się dla nas, Ukraińców, otwartymi wrogami, postanowiłam wrócić do wspomnianej metody nauki języka. Ustaliłam sobie następujący rozkład dnia: budzę się, koniecznie gimnastykuję, jem śniadanie i czytam. Dostałam w prezencie trzy tomy utworów ukraińskiego dysydenta Łewka Łukjanenki, więc czytałam je na głos, wypowiadając każde słowo. Jest to dobre dla odpowiedniej artykulacji, układania warg i szczęki.
Kiedy już dość dobrze mówiłam i śpiewałam po ukraińsku, zapragnąłam nauczyć się również literackiej ukraińszczyzny. Zapisałam się więc na kursy języka ukraińskiego, zaczęłam również uczęszczać na zajęcia prowadzone przez Ogólnoukraińskie Towarzystwo „Proswita” im. Tarasa Szewczenki. Uczono nas poprawnego akcentowania słów, czytaliśmy razem teksty różnych poetów i pisarzy. Wystawialiśmy także sztuki, a nawet zamawialiśmy autokar i jeździliśmy na wycieczki z ludźmi o podobnych poglądach i zainteresowaniach. Zarówno kursy, jak i zajęcia były bezpłatne.
Trzy nagrody za wolontariat
W 2014 roku wielu naszych znajomych i sąsiadów brało udział w tak zwanym „referendum”, które zaowocowało powstaniem samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej. A w naszym mieszkaniu zawisła flaga Ukrainy. Moja najstarsza córka i ja byłyśmy tak przerażone tym, co się dzieje, że postanowiłyśmy działać. Jeździłyśmy z miasta na obrzeża do ukraińskich posterunków wojskowych i dostarczałyśmy chłopcom pożywienie. Najpierw robiłam to sama, a potem dowiedziała się o mnie znana nauczycielka-wolontariuszka i zaproponowała połączyć siły. Dołączyłam więc do jej ekipy: wspólnie z innymi kobietami gotowałyśmy barszcz, piekłyśmy ciasta i lepiłyśmy pierogi, a młodzi wolontariusze wszystko to rozwozili. Potem zaczęliśmy zbierać ciepłe ubrania dla chłopców. Kupowaliśmy w ciucholandach swetry i kurtki, praliśmy je i rozwoziliśmy. A kiedy nadeszły upały, rozwoziliśmy koszulki i szorty. Chłopaki przyjechali tu bowiem niewyposażeni, tak jak i my teraz nic nie mamy, będąc uchodźcami.
Dla wojska zbierałyśmy także miski, menażki, łyżki, namioty. Zaczęłyśmy też szyć kominiarki. Materiały przywożono nam w rolkach, wolontariuszki to cięły, a inne, w tym ja, szyłyśmy.
Przez cały czas byłam jednak z siebie niezadowolona, ciągle wydawało mi się, że robię zbyt mało. Zgłosiłam się więc do organizacji ochotniczej Nowy Mariupol, gdzie zaczęłam tkać siatki maskujące i szyć kombinezony maskujące zwane „kikimora”, poduszki na siedzenia dla czołgistów, pasy dla artylerzystów. Za swoją działalność otrzymałam trzy nagrody. Dwie z nich od zwierzchnika Prawosławnej Cerkwi Ukraińskiej Epifaniusza. Jedną wręczył mi osobiście, kiedy przyjeżdżał do Mariupola, a nastęnie przekazał drugą, którą otrzymałam w Dniu Bohaterów Niebiańskiej Sotni (Niebiańska Sotnia tak nazywa się zabitych protestujących na Majdanie w 2014 roku. Przypis red. )
Listy osób do rozstrzelania
Po inwazji rosyjskiej nadal chodziłam do kwatery głównej wolontariatu. Plotłyśmy siatki, bo było duże zapotrzebowanie, robiłyśmy to codziennie. I chociaż w mieście było już niespokojnie, ja i moi przyjaciele postanowiliśmy pozostać w Mariupolu. Oni mieli tu grób syna, ja z kolei mam grób męża. Poza tym dokąd mielibyśmy jechać? Wydawało mi się wtedy, że właśnie w Mariupolu będę najbardziej potrzebna. Lepiej żebyśmy my, seniorzy, tu zostali, wspieralibyśmy się nawzajem, a młodych należy ochronić przed takim losem. Takie mieliśmy nastroje i dalej robiliśmy te siatki maskujące na spółkę z innymi wolontariuszami.
Moje dzieci i przyjaciółki-wolontariuszki mówili mi: „W razie czego ciebie pierwszą rozstrzelają. Wykończą, zabiją, powieszą za nogi i będziesz tak długo wisiała”. Mówili tak, by mnie wystraszyć. Być może rzeczywiście byłam zbyt nierozważna, lekceważyłam zagrożenie. Szczerze i z całego serca nienawidziłam najeźdźców, nie odczuwałam więc lęku. Jeśli nie dam rady zabić chociaż jednego wroga, to przynajmniej go pogryzę ze złości – myślałam sobie.
Dzieci, wiedząc o moich zamiarach, postanowiły mnie stąd wyciągnąć – jak się rychle okazało, z piekła, które niebawem się tu rozpętało. Pewnego dnia poszłam do sztabu, wzięłam się za pracę, aż tu raptem zadzwoniła do mnie wnuczka. Mieszka i studiuje w Łodzi. Powiedziała mi, że pilnie potrzebuje mojej pomocy, gdyż zarówno ona sama, jak i moja prawnuczka zachorowały. Wnuczka spodziewała się, że przyjedzie do niej z pomocą jej mama, czyli moja córka. Ale coś poszło nie tak, więc cała nadzieja jest teraz we mnie.
Pobiegłam na pociąg. Gdy już z małym plecaczkiem byłam w przedziale, dowiedziałem się od konduktora, że to ostatni pociąg z Mariupola do Lwowa. A ja kocioł gazowy w domu zostawiłam, bo myślałam, że niedługo wrócę. Już w pociągu zdałam sobie sprawę, że wyjeżdżam na długo, a być może nawet na zawsze. I tak bardzo się mi się zrobiło wstyd, aż do bólu – przecież moi przyjaciele zostali tam, wydawało mi się, że ich zdradziłam. Ale oni zostali, gdyż nie mieli nawet zamiaru wyjeżdżać. Mówili mi: „Dokąd i do kogo mamy uciekać, gdzie i komu jesteśmy potrzebni? Nie mamy nawet pieniędzy na wyjazd”.
Ostatnie marzenie z czasów pokoju
Po dotarciu do Lwowa udało mi się coś zjeść i przenocować, zawdzięczając to pomocy wolontariuszy. Następnego dnia w Czerwonohradzie (w obwodzie lwowskim) spotkałam się z córką i wnukiem. Rozmawialiśmy, przytulaliśmy się, a następnie ja we dwójkę z córką pojechałyśmy do Polski. Wnuk pozostał we Lwowie: 23 lutego skończył 18 lat. Zamierzał rozpocząć studia w Polsce, miał już nawet kupiony bilet na 26 lutego, lecz nie wypuszczono go z kraju.
Po tygodniu podczas rozmowy telefonicznej z wnukiem przypadkowo dowiedziałam się od niego, że w ten oto sposób zostałam wywabiona z Mariupola.
Do wojny byłam przygotowana, gdyż zaczęła się ona dla mnie nie 24 lutego 2022 roku, lecz jeszcze wiosną 2014 roku. Jak doszło do tego, że sięgnęłam po broń? Kiedyś, jak byłam jeszcze młoda, zebraliśmy się kiedyś u znajomego, on wyjął ojcowską strzelbę i strzelaliśmy z niej na zmianę. Ja jak zwykle byłam ostatnia w kolejce, żeby nikomu nie przeszkadzać, i żeby nikt mi nie przeszkadzał. Zaczęłam strzelać, kilka razy trafiłam w to samo miejsce, obok „dziesiątki” na tarczy. Wszyscy się zdziwili, a potem, przyglądając mi się uważnie, stwierdzili, że celuję do tarczy, mrużąc niewłaściwe oko do celownika. Śmiali się ze mnie i doszli do wniosku, że nadaję się na snajpera.
Przed samą wojną wyczytałam gdzieś na Facebooku, że w ośrodku sportowym będą się odbywały szkolenia ze strzelania. Najpierw jednak razem z przyjaciółkami przeszłam szkolenia medyczne z udzielania pierwszej pomocy. Wszystko, co istotne, nagrałam na telefon, jak należy zakładać opaskę uciskową, jak udzielać pierwszej pomocy rannym. Następnie moje przyjaciółki udały się na wykład o minach, a ja – o karabinach maszynowych. W taki oto sposób moje dawne marzenie w końcu się spełniło.
Nauczyłam się, jak należy ładować, rozmontowywać i montować z powrotem karabin maszynowy. Moje palce są już artretyczne, ale to mi nie przeszkadzało. Zerknęłam, co się dzieje dalej, a tam młodzi ludzie uczą się odwracać się, klękać, trzymać karabin maszynowy w pozycji na stojąco lub na leżąco. Nie zastanawiałam się długo i także zacząłam się uczyć, kręcąc się wśród nich, próbować pozycji strzelania z kolana. Ci, którzy na mnie wówczas patrzyli, prawdopodobnie padali ze śmiechu. Nie zawracałam sobie nimi jednak głowy, tak wielka pasja mną ogarnęła. Przyszła nowa zmiana szkolonych, a potem nadeszła i moja kolej. Dostrzegłam wolną karimatę, więc kładę się na niej, biorę do rąk karabin maszynowy i próbuję wycelować. Fotoreporterzy od razu rzucili się do mnie, przy okazji przysłaniając mi tarczę. Odpędzałam się od nich: „Idźcie już, nie widzę tarczy przez was”, a oni śmiali się i zdjęcia mi robili. Tak oto trafiłam do pocztu bohaterów, chociaż nie ma w tym nic heroicznego.
Chciałam jedynie nauczyć się strzelać.
Polecamy także artykuł Zoriany Vareni "Najpierw straciliśmy światło i ciepło". Relacja z oblężonego Mariupola.
Te oto zdjęcia ze szkolenia są jednymi z nielicznych, jakie mi zostały na pamiątkę o moim przedwojennym życiu w Mariupolu. Niczego więcej do nowego życia nie zdążyłam zabrać.
Tekst ukazał się na portalu Svoi.City w dniu 4 maja 2022 roku:
https://svoi.city/articles/207233/valentina-konstantinovska