Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Transatlantyk > Hanza / 22.05.2022
Ula Idzikowska

Ciemna strona zielonej rewolucji. Jak Szwedzi i Norwegowie walczą z wiatrakami

Szwecja planuje całkowite przejście na energię odnawialną do 2045 roku. Norweska energia już teraz jest w 98% „zielona”. Oba kraje budują coraz więcej elektrowni wiatrowych – mimo protestów ze strony społeczeństwa, aktywistów ekologicznych i Saamów, jedynych rdzennych mieszkańców Europy.
Foto tytułowe
Żwirownia Lövberget w Markbygden (fot. Svevind AB, Anders Westergren)

„Europa potrzebuje zielonej energii. Ktoś musi ją wyprodukować”. Tomas Riklund, rzecznik szwedzkiej firmy Svevind, uznaje rosnące inwestycje Szwecji w energetykę wiatrową za oczywistość. Zwiększenie produkcji umożliwi „eksport zielonej energii do reszty Europy i przyczyni się tym samym do zmniejszenia emisji”, czytam na stronie internetowej Szwedzkiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej. Obecnie 12% energii elektrycznej w Szwecji pochodzi z energii wiatru. Reszta – przede wszystkim z elektrowni jądrowych i wodnych (po 39%). Riklund, nieco po pięćdziesiątce, pracuje dla Svevind od początku swojej kariery. Spotykamy się przed jego biurem w mieście Piteå. Stamtąd ruszamy w kierunku największej elektrowni wiatrowej w Europie – Markbygden 1101, którą Svevind buduje od 2014 roku. „Początkowo planowaliśmy postawić 1101 turbin – jak w nazwie elektrowni. Jednak okazało się to niepotrzebne. W międzyczasie nastąpił postęp technologiczny. Teraz budujemy po prostu wyższe wiatraki z dłuższymi łopatami. Dotychczas postawiliśmy ich 350. Powstanie jeszcze drugie tyle”.

Kiedy wjeżdżamy na rozległy obszar elektrowni – o powierzchni nieco mniejszej niż Warszawa – Riklund od razu pyta o wrażenia: „Imponujące, prawda? Dziennikarze, którzy byli tu poprzednio, nie mogli się nadziwić, że elektrownia wiatrowa może powstać w zielonym otoczeniu”. Teren, na którym znajduje się Markbygden 1101, należy w 85% do przedsiębiorstw leśnych, a pozostałe 15% – do „osób prywatnych”. Dopytuję, czy chodzi o hodowców reniferów z sąsiedniej wsi, którzy zimą wypasają w tej okolicy zwierzęta. „Nie, Saamowie nie posiadają ziemi”.

Do kogo należy ziemia Saamów?

Prawo do ziemi, na której Saamowie – jedyni rdzenni mieszkańcy Europy – od wieków hodują renifery, łowią ryby i polują, jest przedmiotem rozgorzałej dyskusji w Szwecji. Powołana w listopadzie ubiegłego roku Komisja Prawdy, która bada nadużycia, których dopuściło się państwo szwedzkie w stosunku do rdzennej ludności, ma zająć się m.in. tym zagadnieniem. Jeszcze w XVII wieku Saamowie byli właścicielami ziemi, którą użytkowali.

Płacili od niej podatki. Mogli ją dowolnie sprzedawać i przekazywać następnym pokoleniom. Sytuacja zmieniła się w 1673 roku – wtedy szwedzka korona wydała dekret zachęcający do zasiedlania północy kraju, która była postrzegana jako niezamieszkałe. Od tego czasu Saamowie stopniowo tracili prawo do ziemi.
Jeden z Saamów w Norwegii, niedaleko Tromso. Obok renifery arktyczne (fot. Shutterstock)

Kolonizacja północy Szwecji (i reszty Fennoskandii) trwa do dzisiaj, zaznaczają Saamowie i ich sojusznicy. Przybrała tylko inny odcień – zielony. „Szwedzkie i zagraniczne firmy robią dokładnie to samo, co szwedzkie władze w przeszłości: dopuszczają się grabieży ziemi. Robią to pod przykrywką «zielonej zmiany» – przejścia na energię odnawialną. Ale logika pozostaje ta sama! Północ to dzicz, nikt tu nie mieszka, więc można spokojnie planować kolejne projekty” – złości się Henrik Blind, polityk Partii Zielonych w miasteczku Jokkmokk.

„Saamowie wciąż są uważani za ludzi drugiej kategorii. To głębokie zakorzenione, rasistowskie przekonanie zrodziło się na początku XX wieku – wówczas naukowcy z południa odwiedzali daleką północ, żeby «studiować» rdzenną ludność. Robili Saamom nagie zdjęcia, żeby udowodnić rzekome różnice rasowe. Nie zapominajmy, że Szwecja była pierwszym krajem na świecie, który utworzył instytucję do przeprowadzania takich pseudonaukowych badań”. Blind odnosi się do Państwowego Instytutu Biologii Rasowej, który powstał w Uppsali w 1922 roku w celu studiowania eugeniki i genetyki.

Na „wyludnionej północy” można wszystko

"80 procent planowanych elektrowni wiatrowych zostanie zbudowanych do 2023 roku na północy kraju”, informuje Szwedzkie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej. Dlaczego? „To idealna lokalizacja. Dużo wieje, panuje sprzyjający klimat. Powietrze jest zimniejsze, więc gęstsze. Łatwiej wtedy wprawić turbiny w ruch.

Do tego praktycznie nikt tu nie mieszka” – wyjaśnia Riklund, powtarzając mantrę o wyludnionej północy.

Jonas Lundmark, pracownik gminy Piteå, również użył tego argumentu w wywiadzie radiowym 12 lat temu, kiedy szwedzki rząd zatwierdził budowę gigantycznej farmy wiatrowej. „W ciągu ostatnich 50 lat populacja stopniowo się zmniejsza. Poza tym nie występują tu żadne sprzeczne interesy”. Lundmark nie wspomniał o Saamach, którzy zimą wypasają na tym terenie renifery. Chów tych zwierząt to zasadnicza część tożsamości Saamów. Bez nich straciliby kontakt z naturą, a także ze znaczną częścią swojego języka z bogatą terminologią dotyczącą reniferów.

Gdy pytam Riklunda o stosunek Saamów do elektrowni, stwierdza, że „sprzeciw jest znikomy – firma wypłaciła poszkodowanym rekompensaty”. O jakie kwoty chodzi? Tego nie jestem w stanie ustalić. Fredrik Backlund, dyrektor generalny Svevind, zaznacza podczas rozmowy przez internet, że to poufne informacje. Nie udaje mi się też porozmawiać na ten temat z żadnym hodowcą reniferów. „To delikatny temat. Umowy zawierają klauzulę milczenia: Saamom nie wolno rozmawiać o żadnych problemach” – słyszę z nieoficjalnych źródeł.

Chociaż Riklund twierdzi, że renifery nie boją się turbin, to badania naukowe pokazują coś zupełnie przeciwnego: elektrownie wiatrowe zakłócają szlaki wędrówek reniferów i negatywnie wpływają na ich samopoczucie – hałas turbin odstrasza zwierzęta.

Między 2010 a 2013 rokiem Saamowie wielokrotnie usiłowali wstrzymać budowę Markbygden 1101. Bezskutecznie. „Projekt został sklasyfikowany jako kwestia niedotycząca Saamów, więc konsultacje nie miały zastosowania”, czytam w artykule naukowym Ellen Ahlness. Ingrid Inger, ówczesna przewodnicząca norweskiego parlamentu Saamów ostrzegała, że powstanie elektrowni wiatrowej na tych terenach może doprowadzić do skurczenia się zimowych pastwisk o trzy czwarte.

Utrata ziemi stanowi obecnie największe wyzwanie dla hodowli reniferów w Arktyce. Powierzchnia pastwisk znacznie zmalała w XX wieku w wyniku wycinek na skalę przemysłową i masowego zakładania elektrowni wodnych. Tereny dalej się kurczą, teraz z powodu „zielonych” inwestycji.

Sprzeciw w Tanie. I nie tylko.

Mieszkańcy miasteczka Tana Bru na północy Norwegii, gdzie planowana jest elektrownia wiatrowa Davvi, nie zamierzają się poddać. „Nie możemy pozwolić, żeby kolejna inwestycja zniszczyła przyrodę i zagroziła hodowcom reniferów”, stwierdza stanowczo Per Olaf Persen z zarządu organizacji Ludzie Przeciw Elektrowni Wiatrowej Davvi. Półtora roku temu Persen – który podobnie jak większość mieszkańców Tany jest Saamem – po 20 latach zrezygnował z posady menedżera w banku i rozpoczął studia z zakresu zrównoważonego rozwoju.

Niedawno założył firmę, która zajmuje się doradztwem w dziedzinie kryzysu klimatycznego i ochrony środowiska. Na jego biurku piętrzą się angielsko- i norweskojęzyczne książki z Ziemią na okładkach. I stosy dokumentów. Persen bierze do ręki jeden z pokaźnych plików. „Studiuję wszystko, co publikuje Grenselandet – joint venture odpowiedzialny za projekt Davvi. Myślą, że zamydlą nam oczy wykresami i pseudonaukowymi publikacjami. Między innymi dlatego poszedłem na studia z równoważonego rozwoju – żeby lepiej zrozumieć, co te wszystkie firmy próbują nam wmówić”.

„Natura nie jest na sprzedaż. Na naszym płaskowyżu nie powstanie żadna elektrownia” – tak zarząd organizacji kończy ostatni list otwarty w lokalnej prasie. „Nie potrzebujemy tego prądu” – stwierdza Persen, gdy siedzimy przy kuchennym stole w jego domu na skraju miasteczka, z widokiem na góry. „Elektrownie wodne dostarczają wystarczająco energii. Działają do tego latami, w przeciwieństwie do turbin, przewidzianych na 20–30 lat funkcjonowania. Prąd z elektrowni wiatrowych ma być produkowany tylko na eksport do Europy, gdzie wiatry nie wieją tak silnie”.

Obecnie w Norwegii działa 1690 hydroelektrowni i 53 elektrowni wiatrowych. Razem pokrywają 98% zapotrzebowania na energię. Elektrownie wodne, podobnie jak te wiatrowe, również stanowią zagrożenie dla wypasu reniferów. Tamy, drogi dojazdowe i reszta infrastruktury stanowią barierę dla przemieszczania się zwierząt. Regularnie dochodzi też do wypadków – zimą lód w pobliżu tam jest niestabilny. Zdarza się, że toną nie tylko zwierzęta, ale też ludzie.
Losy projektu Davvi wciąż się ważą – norweski rząd pracuje nad zmianami w ustawodawstwie. „Brak społecznej akceptacji oraz wzrost konfliktów i debat publicznych wezwał polityków do zakwestionowania dotychczasowej polityki w zakresie energetyki wiatrowej”, piszą naukowcy z fakultetu Rozwoju i Planowania Globalnego uniwersytetu w Agder na południu Norwegii w artykule opublikowanym w zeszłym roku w czasopiśmie „Energy Research & Social Science”.

Elektrowniom wiatrowym sprzeciwiają się nie tylko Saamowie, ale również Norwegowie, którzy nie zgadzają się na „niszczenie przyrody i zagrażanie życiu zwierząt”. Najwyższy czas, aby rząd wysłuchał „samorządów lokalnych, organizacji ekologicznych i zaniepokojonych obywateli”, którzy wymagają od polityków alternatywnych rozwiązań dotyczących energii przyszłości, stwierdzają norwescy naukowcy. Podobnie jest w Szwecji, gdzie początkowy entuzjazm dla „zielonej” energii wiatrowej maleje. Niedawne badanie przeprowadzone przez Uniwersytet w Göteborgu wykazało, że poparcie dla inwestycji w energię wiatrową skali kraju spadło z 80% dziesięć lat temu do 65 procent. Na obszarach, gdzie planowane są elektrownie, jest ono jeszcze niższe – tylko 45 procent respondentów opowiedziało się w 2020 roku za projektem elektrowni w Ripfjället, która miałaby powstać 400 kilometrów na zachód od Sztokholmu.

Elektrownie wiatrowe nie tylko niszczą przyrodę, ale są niedostatecznym rozwiązaniem kryzysu klimatycznego, podkreśla Persen. „Do budowy turbin potrzebne są metale i minerały, które trzeba wydobyć. A przemysł wydobywczy – jak wiemy – również zagraża przyrodzie i emituje zanieczyszczenia”.
Ula Idzikowska - dziennikarka, reporterka. Pisze o migracji i tematyce społecznej, publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, Oko.press i „non/fiction”. Teraz we Lwowie.

Inne artykuły Uli Idzikowskiej

Do postawienia elektrowni wiatrowej potrzeba między innymi kobaltu, metali ziem rzadkich, węgla, miedzi i rudy żelaza. „I kto na tym zarabia? Prywatne przedsiębiorstwa, często zagraniczne. A my i następne pokolenia płacimy cenę tej «zielonej» transformacji. Trzeba zmienić podejście i znaleźć rozwiązania, które w końcu postawią dobro planety na pierwszym miejscu”.