Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Jedwabny Szlak > Czajnik / 11.08.2022
Jakub Mirowski

Z Afganistanu do Polski. Trudne życie afgańskich uchodźców

Ze swojej ojczyzny, wyjeżdżali jako politycy, działacze społeczni, dziennikarze czy tłumacze. Uciekali przed Talibami, którzy w błyskawicznym tempie przejęli Afganistan. Bali się nowej władzy, że ta w zemście pozbawi ich życia. W naszym kraju przywitały ich niegościnne ośrodki dla cudzoziemców, problemy z adaptacją i brak pomocy w znalezieniu pracy czy zakwaterowania.
Foto tytułowe
Ewakuacja przez jedną z bram na lotnisko w Kabulu po zajęciu stolicy przez Talibów 15 sierpnia 2021 roku (fot. Wikicommons)

Są w Polsce już od kilku miesięcy i zdążyli się przez ten czas oswoić z myślą, że – przynajmniej w najbliższej przyszłości – to właśnie jest ich nowy dom. Minął okres przejściowy, od momentu, w którym wrogie wojska pojawiły się na rogatkach ich stolicy i przejęły miasta oraz ulice, aż po wprowadzenie się do znalezionego dzięki czyjejś pomocy mieszkania, wynajętego za oszczędności zabrane z ogarniętej konfliktem ojczyzny. Ich kraj, po chwili intensywnego zainteresowania mediów, ustąpił miejsca w nagłówkach bardziej palącym problemom. Bez języka, którego nikt ich nie kwapi się uczyć, często bez pracy, którą niewielu chce im dać, znaleźli się tutaj w najgorszym momencie na budowanie sobie życia od nowa.

N. Dobre miejsce do życia

N. (woli nie podawać pełnego imienia) ma dopiero 26 lat, ale otwarcie mówi, że przyszłość, jaką dla siebie ułożył, legła w gruzach. „Gdy przyjeżdżałem tu po raz pierwszy, miałem wrażenie, że porzuciłem swoją rodzinę i swoje historie – wszystko zostało w ojczyźnie”, przyznaje. W swoim kraju był kimś: z dumą pokazuje mi swoje wystąpienia w zagranicznych mediach, certyfikaty z ukończonych wolontariatów w Światowej Organizacji Zdrowia i Czerwonym Krzyżu oraz dokumenty potwierdzające stypendium na zagranicznym uniwersytecie.

Wszystko to z zalet stało się brzemieniem; ze względu na działalność w niezależnych mediach i międzynarodowych instytucjach automatycznie znalazł się na celowniku agresora. Zresztą nie tylko on, bo jego brat, wysoki szczeblem funkcjonariusz stołecznej policji, także znalazł się w niebezpieczeństwie. Decyzję o opuszczeniu ojczyzny trzeba więc było podjąć błyskawicznie. N. i jego brat wraz z żoną i czwórką dzieci – najmłodszym trzy-, najstarszym dwunastoletnim – uciekli do Polski.

Ich pierwsze dni w nowym kraju to kilkunastogodzinne przesiadywanie na lotnisku, potem dziesięciodniowa kwarantanna i w końcu przeniesienie do ośrodka dla cudzoziemców w Dębaku. „To miejsce było jak więzienie”, mówi N., wspominając małe pokoje, twarde prycze, ściśle regulowane zajęcia i nieprzyjaznych strażników. Niektórzy wprost pytali uchodźców, kiedy w końcu pojadą dalej, do Niemiec. Niechętnie rozmawiali z cudzoziemcami, więc ciężko było o jakikolwiek zalążek integracji kulturowej i językowej – w ośrodku oferowano im zaledwie godzinę polskiego tygodniowo, chyba że ktoś załapał się na jeden z kursów organizowanych przez NGO-sy. „Jestem wdzięczny polskiemu rządowi, że nas przyjął”, mówi N. „Ale nie otrzymaliśmy dostatecznej pomocy w kwestiach językowych, prawnych czy radzeniu sobie z szokiem kulturowym”.

Komentarz udzielony przez Urząd ds. Cudzoziemców przedstawia inny obraz sytuacji. Według tej instytucji ośrodki zapewniają niezbędne materiały do nauki języka polskiego oraz regularne zajęcia dla dzieci i dorosłych, obejmujące poziom początkujący z elementami lekcji dla średniozaawansowanych. Ponadto oficjalnie uchodźcom zapewniona jest przestrzeń mieszkalna o powierzchni co najmniej trzy metry kwadratowe. Mówiąc, że ośrodek był jak więzienie, N. nie mijał się więc z prawdą: to także minimum przypadające na skazanego w zakładzie karnym.

Z Dębaku trafił wraz z rodziną do kolejnego ośrodka w Grupie pod Grudziądzem, gdzie warunki były nieco lepsze; N. mógł się zająć zalegalizowaniem swojego pobytu i szukaniem zatrudnienia. Ale gdy poprosił o pomoc ze znalezieniem mu pracy, usłyszał, żeby poszedł na okoliczną fermę drobiu i obierał kurczaki z piór. Nie przyjął propozycji; zamiast tego zaczął szukać czegoś na własną rękę. Miał w końcu dyplom ukończenia studiów, wystąpienia w telewizji, kilka certyfikatów i znajomość paru języków, w tym angielskiego. Ostatecznie rękę wyciągnęła do niego jedna z międzynarodowych korporacji, której pracownicy założyli wewnętrzną grupę oferującą pomoc dla uchodźców. Dzięki przejściu na pracę zdalną mógł się łączyć z firmą z ośrodka. W tym samym czasie otrzymał także kartę pobytu, dzięki której w końcu założył konto w banku i uzyskał pierwszą wypłatę w swoim nowym kraju.

Jednocześnie pojawiły się jednak kłopoty. Według relacji N., władze ośrodka zaczęły wywierać presję: ostatecznie z kartą pobytu i pracą mógł wynająć własne mieszkanie, zrobić innym miejsce w obozie. Urząd ds. Cudzoziemców zaprzecza, by pracownicy placówki naciskali na przenosiny, zwraca natomiast uwagę, że 15 kwietnia został uchylony przepis wprowadzający szczególne rozwiązania związane z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, na mocy którego termin udzielania pomocy socjalnej i opieki medycznej cudzoziemcom (w tym możliwości zakwaterowania w ośrodkach) był przedłużony. Od momentu zniesienia tego zapisu uchodźcy dostali 30 dni, by znaleźć własne mieszkania.

Polska próbowała sobie wówczas radzić z kryzysem uchodźczym, przez który chętnych do wynajmu znacznie przybyło. To z kolei spowodowało, że ceny zakwaterowania wystrzeliły w górę. Zresztą nie zaważyły wyłącznie kwestie finansowe: siedmioosobowej rodzinie cudzoziemców, niemówiącej po polsku, żyjącej z pojedynczej pensji niższego szczebla korporacyjnej drabiny (brat N. nie miał wówczas pracy), nikt nie chciał udostępnić lokalu. Kiedy mówili, skąd są, kontakt się urywał. Ostatecznie znowu zadziałały kontakty w firmie i N. wraz ze swoimi bliskimi trafił do opuszczonego przez studentów akademika. Zresztą obecne zakwaterowanie jest tylko chwilowe, bo do końca lipca, ze względu na planowany remont, musieli się wynieść. „Systemowego wsparcia w kwestii uchodźców nie ma – wszystko można i trzeba załatwiać przez innych ludzi”, mówi.

Po przejściach z poszukiwaniami lokum N. pozostały przerzedzone włosy i zrezygnowany głos. Opowiada, że ucieczka z ojczyzny go złamała, zabrała mu lata spędzone na edukacji i planowaniu swojej przyszłości. Boi się o to, czy uda mu się znaleźć mieszkanie dla swojej rodziny, a także o ojca i matkę, którzy zostali w dawnym kraju.
Trudno mu powstrzymać emocje, kiedy opowiada, jak tęskni za Kabulem, jego ulicami i szczytami, które go otaczają, bo zdaje sobie sprawę, że może nigdy tam nie wrócić. Talibowie nie zapomnieli o nim ani o jego bracie; N. puszcza mi nagrania wysłane przez jego rodziców po tym, jak bojownicy przeszukiwali ich rodzinny dom i wypytywali o uciekinierów.

Potem pokazuje na telefonie wideo z Kabulu, co chwila klikając pauzę i opowiadając, co jest gdzie. Tu jest kampus uniwersytetu, to szkoła, do której chodził. Na tym stadionie piłkarska drużyna Shaheen Asmayee zdobywała ostatni tytuł mistrza afgańskiej Premier League. Tutaj Czerwony Krzyż zajmował się bezdomnymi dziećmi, tam było zoo, a tu, daleko od centrum, jezioro Qargha, gdzie wyjeżdżało się, by odpocząć od zgiełku miasta.

„Naprawdę próbowaliśmy uczynić Afganistan dobrym miejscem do życia”, mówi. „Ale to chyba niemożliwe”.

Sara. Bez ujścia

Zanim się spotkaliśmy, myślałem o Sarze w kategoriach doświadczonej alpinistki, przynajmniej o dekadę starszej, więc widok dziewczyny ledwo po dwudziestce mocno mnie zaskakuje. Gdy już chwilę porozmawiamy, powie mi, że jest przyzwyczajona do budzenia w Polakach zaskoczenia, bo – jak sama twierdzi – nie pasuje do stereotypowego wizerunku afgańskiej uchodźczyni. Zresztą w świetle prawa nie jest nawet uchodźczynią: wizę, podróż, przelot i tymczasowe zakwaterowanie sponsoruje jej Ascend, amerykańska organizacja pozarządowa, która przed upadkiem rządu Aszrafa Ghaniego promowała wspinaczkę oraz działalność społeczną wśród młodych kobiet.

Już sam fakt członkostwa w fundacji ze Stanów Zjednoczonych nie przysporzyłby Sarze popularności wśród nowych-starych władz Afganistanu. Dodatkowym problemem jest jednak to, że Ascend uczy dziewczyny wspinaczki, przywództwa i samodzielności, a więc trzech z wielu umiejętności, których kobietom według talibów posiadać nie należy. Zresztą pomysł wysyłania ich w góry nie podoba się także bardziej religijnej, konserwatywnej części społeczeństwa. Sara mówi, że chciała się zbuntować przeciwko skostniałym zasadom i stereotypom, poczuć trochę adrenaliny. Tłumaczy też: „W naszym kraju góry kojarzą się wyłącznie z walką.

Ludziom, którzy rządzą teraz w moim kraju, służyły za schronienie podczas wojen. Chciałyśmy zmienić nieco ich wizerunek, połączyć je z powrotem z rozrywką, z naturą”. Nie mogła przewidzieć, że alpinizm ostatecznie zmusi ją do ucieczki z kraju, gdy do władzy powrócą fundamentaliści, których rządy znała wyłącznie z opowieści swoich rodziców.

Jak mówi sama Sara, talibowie raczej nie zabiliby jej za zamiłowanie do wspinaczki. Ale zapewne uniemożliwiliby jej edukację, zabronili uprawiania sportu, zmusili do wyjścia za mąż. O alpinizmie nie mogłaby nawet głośno rozmawiać. „Według nich dziewczyny powinny siedzieć w domu i nie robić nic poza rodzeniem dzieci”, mówi z pogardą. Podjęła więc wraz z siostrą decyzję o ucieczce, którą umożliwiła organizacja. To dzięki niej przyleciały do Krakowa jako gościnie na coroczny, odbywający się w grudniu Festiwal Górski zrzeszający miłośników wspinaczki – i już nie wróciły.
Ewakuacja z lotniska w Kabulu 20 sierpnia 2021 roku. (fot. Wikicommons)

Sara zdaje sobie sprawę ze swojego szczęścia. Ma siatkę bezpieczeństwa w postaci amerykańskiej fundacji, która przynajmniej tymczasowo opłaca jej czynsz. Może porozmawiać ze swoimi bliskimi, którzy zostali w Afganistanie; babcia ciągle upomina ją, by nie zapominała o swoich korzeniach. Ale w Krakowie musi zacząć od zera, bo studiów filologii angielskiej, które zaczęła w ojczyźnie, nie może kontynuować. „Żeby dokończyć tutaj ten kierunek, musiałabym znać polski na poziomie przynajmniej średniozaawansowanym”, tłumaczy. Zamiast tego próbuje się dostać na Global and Development Studies. „Nie chcę robić sobie przerwy w edukacji. Poza tym to kierunek, w którym łączy się ekonomia, polityka, zarządzanie. Mogę nauczyć się czegoś, co w przyszłości pozwoli mi zrobić coś dobrego dla swojego kraju”. Żeby dostać się na studia, potrzebuje wyłącznie zdać test z języka angielskiego. Mówi płynnie, więc nie powinna mieć powodów do obaw.

Boi się natomiast, czy znajdzie pracę, zanim Ascend skończy opłacać jej mieszkanie, bo nie będzie wtedy w stanie się utrzymać. Boi się, czy nauczy się polskiego na tyle dobrze, by móc stanąć na własnych nogach (choć jej siostrze nawet bez języka udało się zdobyć zatrudnienie). Przyznaje również, że nadal nie przepracowała emocji związanych z ucieczką ze swojej ojczyzny. Zamiast pomocy terapeutycznej od razu po wylądowaniu w Polsce otoczyli ją dziennikarze chcący rozmawiać o jej uchodźstwie lub znikających w Afganistanie prawach kobiet. „To było frustrujące. Ledwo przyjechałam, musiałam siadać przed kamerami”, wspomina pierwsze dni po przylocie. „Miałam nadzieję, że skończy się na jednej konferencji, ale tak nie było. Musiałam cały czas na nowo przypominać sobie wydarzenia, o których za nic nie chciałam wówczas myśleć”. Od przyjazdu tłumi w sobie te uczucia, które dopiero niedawno zaczęły z niej uchodzić.

Przygotowuje się do testów, przechadza się po Krakowie, ogląda seriale. Udało jej się nawet zdobyć pierwsze dwa polskie szczyty: Turbacz i Babią Górę. To nie to samo, co wiecznie ośnieżone szczyty Hindukuszu, ale w obecnych warunkach zupełnie wystarcza.

Dawod Zai. Dwa tarasy

Na samym początku naszej rozmowy Dawod Zai zaznacza, że nie chce krytykować rządu ani Polaków, że jest Polakom wdzięczny i że tak naprawdę, mając PESEL, kartę pobytu i meldunek w Warszawie, sam czuje się Polakiem. Dostał się tutaj jednym z pierwszych samolotów, które zabrały uciekinierów z Kabulu. Innego wyjścia nie miał: aktywnie angażował się w politykę, był blisko powiązany z rządem Aszrafa Ghaniego. Założył również Fundację Bin Dawod. Tak opisuje jej działalność: „Pomagaliśmy wszystkim tym, którzy potrzebowali pomocy. Kobietom szukającym pracy, dziennikarzom, dzieciom z biednych regionów. Moja organizacja wysłała też paczki z żywnością do kilkuset rodzin w całym kraju”.

W rządzonym przez religijnych fundamentalistów Afganistanie nie przeżyłby długo. Zamordowanych znajomych liczy w dziesiątkach. Sam nieomal nie zginął w zamachu terrorystycznym. „W 2018 roku chcieliśmy zainaugurować działalność klubu krykietowego i pokazać tym samym, że kraj nie jest aż tak niebezpieczny”, wspomina. „Podczas uroczystości ktoś zostawił ładunki za moim laptopem i zdetonował je, gdy wszyscy zebraliśmy się w grupie. Gdy uciekałem, terroryści rzucili także kilka granatów ręcznych i jeden z nich poważnie mnie zranił. Przeszedłem piętnaście operacji stopy”. Później pokazuje nagranie z momentu samej eksplozji i zdjęcia koszmarnie pokiereszowanej nogi. Twierdzi, że i tak miał szczęście.

Start nowego życia w Polsce miał nieco ułatwiony: dzięki swojemu zaangażowaniu w afgańską politykę był poważany wśród innych uchodźców, z kolei poprzez kontakty z polskimi parlamentarzystkami udało mu się szybko znaleźć mieszkanie i uniknąć dłuższego pobytu w obozie dla cudzoziemców. Znalazł również sposób na to, by kontynuować na uchodźstwie działalność swojej fundacji, organizować zbiórki pieniędzy i przez zewnętrzną organizację przesyłać paczki żywnościowe do zubożałych regionów Afganistanu. Obecnie stara się sprowadzić swoich bliskich, których talibowie po jego ucieczce przesłuchiwali i torturowali, choć zdaje sobie sprawę, że szanse powodzenia są nikłe. „Każda osoba i instytucja, jaką pytałem o możliwość ściągnięcia tu rodziny, mówiła mi, że nie może pomóc – że rząd przyjmie tylko osoby powiązane z polską armią lub te z oficjalnych list ewakuacyjnych”, twierdzi.

Gdy zaczęła się wojna w Ukrainie, Dawod Zai postanowił pomóc uciekinierom zza naszej wschodniej granicy. Zorganizował zbiórkę wśród swoich znajomych w stolicy i przekazał organizacjom charytatywnym kilka paczek z odzieżą. „Poszedłem też na dworzec kolejowy i podałem wolontariuszom swój numer”, wspomina. „Powiedziałem im: znam angielski, urdu, perski, hindu i paszto. Jeśli przyjedzie ktoś, z kim nie będziecie się potrafili porozmawiać, zadzwońcie do mnie”. W ten sposób pomógł kilku rodzinom z Afganistanu, Pakistanu czy Indii – znajdował im chwilowe zakwaterowanie, kupował bilety na pociąg. Nie ukrywa jednak, że ciężko mu było uwierzyć w reakcję Polaków na kryzys uchodźczy po 24 lutego bieżącego roku.

„Uchodźcy afgańscy i ukraińscy są na jednym tarasie, ale tylko na jednych z nich pada deszcz”, twierdzi. Zaznacza przy tym, że w żadnym wypadku nie ma żalu do Ukraińców. Pamięta po prostu brak jakiegokolwiek wsparcia ze strony władz w momencie, gdy do Polski przyjechało około tysiąca Afgańczyków. Pozory nauki języka, brak należytej pomocy finansowej, kulturowej czy prawnej, zero ułatwień w wejściu na rynek pracy. Sam nie może znaleźć zatrudnienia – co prawda ukończył studia informatyczne, ale brakuje mu doświadczenia i praktyki w zawodzie. „Wszyscy Afgańczycy, z którymi rozmawiałem, mają też problem z zakwaterowaniem”, opowiada. „Rząd na początku umieścił ich w ośrodkach, ale potem pozostawił samych sobie. Jest tylko pomoc finansowa sponsorowana przez Unię Europejską za pośrednictwem Centrów Pomocy Rodzinie, ale ona jest dostępna wyłącznie przez pierwszy rok”.

Temat afgańskich uchodźców, którzy zostali ewakuowani tuż po zdobyciu Kabulu przez talibów, był w polskiej polityce obecny krótko; najpierw zastąpił go znacznie głośniejszy kryzys na granicy z Białorusią, potem wojna w Ukrainie. Dawod Zai wskazuje Joannę Kluzik-Rostowską, Klaudię Jachirę i Tomasza Siemoniaka jako jedynych parlamentarzystów, którzy okazali Afgańczykom realne, długofalowe wsparcie. A w porównaniu do ułatwień w legalizacji pobytu, specustaw mających umożliwić sprawniejsze znalezienie zatrudnienia czy bezpłatnych biletów na przejazdy transportem publicznym, jakie otrzymali uciekinierzy z Ukrainy, nie potrafi nie myśleć, że Afgańczycy zostali potraktowani przez Polskę jak uchodźcy drugiej kategorii.

Od zera

Po upadku Kabulu w sierpniu 2021 roku do Polski przyjechał ponad tysiąc osób z Afganistanu: polityków, działaczy, dziennikarzy, tłumaczy, ludzi, którzy poświęcili lata swojego życia na próbę odbudowy ojczyzny po czterech dekadach ciągłych konfliktów. Nasz kraj zaoferował im niewiele: tymczasowe zakwaterowanie w ośrodkach dla uchodźców.

Zapytany o komentarz, Urząd ds. Cudzoziemców zaznacza, że zapewnia uchodźcom godne warunki. Według oficjalnych informacji zarówno dzieci, jak i dorośli mają dostęp do regularnych lekcji językowych, co najmniej po cztery godziny w tygodniu, realizowanych ze szczególnym uwzględnieniem potrzeb tych osób. Rzecznik Urzędu twierdzi również, że uciekinierzy z Afganistanu byli poinformowani w zrozumiałym dla siebie języku o zasadach dalszego pobytu i procedurach oraz otrzymali nieodpłatną informację prawną. Podobnie postąpiono w przypadku materiałów na temat udzielanej pomocy socjalnej, które dla Afgańczyków przetłumaczono na paszto i dari.

Zapewniono mnie także, że uchodźcy mogą się ubiegać o udział w programach integracyjnych, ułatwiających wejście na rynek pracy, choć nie wyjaśniono, w jakim języku i formie są one prowadzone.

Zapewnienia te kłócą się jednak z relacjami samych uchodźców.

Poważniejsze wsparcie finansowe, pomoc z szukaniem mieszkania, intensywniejszą integrację kulturową i komunikacyjną zapewniały przed wybuchem wojny w Ukrainie organizacje pozarządowe, samorządy czy uczelnie. Ale w obliczu rosyjskiej agresji i przyjęcia ponad dwóch milionów uchodźców zza naszej wschodniej granicy kwestia uciekinierów z Afganistanu została zepchnięta na dalszy plan.

Gdy kontaktuję się z moimi rozmówcami po pewnym czasie od naszych spotkań, mają dla mnie dobre nowiny. N. został wstępnie przyjęty na zagraniczną uczelnię; tym razem nie w Turcji czy Kazachstanie, ale w zachodniej Europie. Jego brat zdobył pracę, również w korporacji; co prawda nie udało im się jeszcze znaleźć zastępczego mieszkania, ale mają nadzieję, że dodatkowe środki jakoś w tym pomogą. Sara, zgodnie z przewidywaniami, dobrze sobie poradziła na teście do uczelni i może się szykować na rozpoczęcie nowych studiów.
Jakub Mirowski magister filologii tureckiej, dziennikarz. Zajmuje się przede wszystkim na wpływie globalnych zmian klimatycznych na najbardziej zagrożone społeczności

Dawod Zai rozmawia ze mną tuż przed wyjściem na wolontariat; dołączył do jednej ze stołecznych organizacji charytatywnych.

Nadal tęsknią za swoimi bliskimi i za Afganistanem, i nie wykluczają, że kiedyś tam wrócą. Ale w najbliższej przyszłości ta droga jest dla nich zamknięta, więc pozostaje im zaczynać żyć w Polsce – od zera.



Artykuł powstał we współpracy z Centrum Edukacji Obywatelskiej w ramach projektu “I Am European: Migration Stories & Facts for the 21st Century” ufundowanego przez Unię Europejską. Treść nie musi odzwierciedlać poglądów fundatorów.