Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Sotnia / 23.08.2022
Zoriana Varenia

Pół roku wojny w Ukrainie. Rosjanie mogli Mariupol zdobyć, tylko go niszcząc

„W nocy kładłem się na kilka godzin, zamykałem oczy i myślałem, że jeśli trafi we mnie jakiś rosyjski pocisk, to dobrze. Bo umrę we śnie. Potem budziłem się i uświadamiałem sobie, że żyję, więc będę dalej wykonywać swoją pracę, ratować ludzi” – o pracy w szpitalu w Mariupolu podczas pierwszych tygodni po rosyjskiej inwazji anestezjolog Elizar Grankow opowiada Zorianie Vareni.
Foto tytułowe
Szpital w Mariupolu w czasie bombardowania (AP Photo/Evgeniy Maloletka @flickr)

Jesteś z Doniecka, a w 2014 roku przeprowadziłeś się do Mariupola. Czy w chwili inwa-zji rosyjskiej miałeś takie same odczucia jak osiem lat temu?

Nie, to bardzo różne rzeczy, bo wtedy, w 2014 roku, nie było jasne, co się dzieje, czym jest Rosja. Były zamieszki, był Krym, walki w paru miastach, ale nie na dużą skalę. A w tym roku było zupełnie inaczej. Napięcie jeszcze przed 24 lutego było bardzo, bardzo duże. Przez osiem lat przeczuwałem, że wojna kiedyś wybuchnie, ale sam nie chciałem w to wierzyć. Miałem nadzieję, że Putin umrze. Nie wierzyłem, że ludzie w Rosji po prostu zamienią się w nazistów i potwory.

Pamiętasz okupację Mariupola w 2014 roku? Jak zmienił się od tego czasu?

Mariupol nie był wtedy okupowany tak jak teraz. Różne grupy separatystów wraz z wojskiem rosyjskim próbowały zająć miasto na dłużej, ale powstał wtedy pułk Azow i wraz z innymi oddziałami ukraińskiego wojska po miesiącu po prostu je wyzwolił. Miasto było prawie nietknięte, tylko kilka budynków zostało zniszczonych.

Kiedy zacząłem mieszkać w Mariupolu osiem lat temu, wyglądał jak każde poradzieckie miasto. Przez te osiem lat wszystko budowało się na nowo, powstawały parki, drogi, naprawiono wszystkie szpitale. Było dużo placów zabaw dla dzieci. Z biegiem lat Mariupol stał się jednym z najlepszych miejsc do życia.

Jeśli w 2014 roku był duży odsetek ludzi, którzy popierali Rosjan, to po ośmiu latach ostały się tylko pojedyncze przypadki. Ukraina pokazała, jak może wyglądać Mariupol, a przecież 100 kilometrów dalej jest Donieck, który wygląda, jakby zastygł w 2014 roku. My się rozwinęliśmy, a Donieck przeciwnie, nawet teraz patrzę na to, co się tam dzieje, widzę, że miasto upada nawet bez interwencji wojskowych. Po prostu upada.

A co czujesz teraz, gdy Mariupol został zniszczony? Litość, nienawiść, agresję, nostalgię?
Mariupol w ruinach (AP Photo @flickr)

Mam mieszaninę uczuć. Wszystkie te, które wymieniłaś, i nostalgię, i żal, ale najbardziej żywym uczuciem jest nienawiść do wszystkiego, co Rosjanie zrobili z naszym życiem. Prospe-rowaliśmy, żyliśmy, podróżowaliśmy, zarabialiśmy pieniądze, po prostu żyliśmy. Tylko coraz bardziej się nam polepszało. A teraz to wszystko przeminęło, wszystko zostało nam odebrane.

Putin i ci, którzy go otaczają, nie myślą o Mariupolu ani o żadnych innych miastach jako o miejscach ludzi do życia, chcą terytoriów, chcą więcej terytoriów na mapie i to wszystko. A zwykli Rosjanie są dla mnie… To głupie bydło. Inteligentni ludzie opuścili Rosję, a pozostała biomasa, która słucha telewizji i marzy o wielkości swojego ludu. Te same metody, co w Niemczech w latach trzydziestych, wpływają teraz na mózgi zwykłych Rosjan.

Gdzie cię zastał początek rosyjskiej inwazji?

Miałem dyżur w szpitalu i około 5:00 czy 5:30 rano usłyszałem jakieś wybuchy. Zacząłem czytać wiadomości, co mówi prezydent Federacji Rosyjskiej, a pół godziny później zaczęły przyjeżdżać do nas karetki i wzięliśmy się do swojej pracy – ratować ludzi.

Czyli karetki pogotowia zaczęły przyjeżdżać do szpitala dosłownie w pierwszej godzinie wojny?

24 lutego Rosjanie uderzali we wszelkiego rodzaju cele wojskowe, ale nie zawsze trafiali. Ofiarami stawali się zwykli ludzie, w swoich domach.

Jestem wyszkolonym anestezjologiem, przeszedłem wiele różnego rodzaju kursów, w tym wojskowych. Mam wielu przyjaciół w armii. Byłem gotowy, ale to nie był dzień, nie dwa, ale przez cały czas, kiedy tam byliśmy, codziennie mieliśmy dziesiątki, dziesiątki operacji, nie wiem dokładnie ile, nikt tego nie liczył. Więc nikt na świecie nie może być przygotowany na taką masę rannych.

A „cały czas” to ile?

Byłem w szpitalu od 24 lutego do 12 marca. A przez następne trzy dni w rosyjskiej niewoli. 15 marca udało nam się z kilkoma kolegami uciec.

Jak zostałeś schwytany?

Rosjanie jechali ze wszystkich stron, nasz szpital stał na skraju miasta. Nim nas zaatakowali, zniszczyli wszystkie budynki wokół szpitala, wszystkie domy mieszkalne. Ciągle strzelali z moździerzy, gradów, rakietami, z samolotów, ze wszystkiego. I widziałem z okna mojego szpitala, jak płonęły dziewięciopiętrowe budynki. Specjalnie zostawili nasz szpital w stosun-kowo nienaruszonym stanie, bo ich również trzeba leczyć. Gdy wszystko zostało zniszczone i nie można już było bronić naszego okręgu, wojska ukraińskie wycofały się w głąb miasta. Rosjanie po prostu wjechali czołgami, próbowali przejść dalej, nasze wojsko niszczyło ich czołgi, ale oni zajęli spalone tereny wokół nas.

Czy leczyłeś Rosjan?

Mieliśmy rosyjskich żołnierzy z urwanymi kończynami i wszelkiego rodzaju obrażeniami. Lekarze powinni leczyć wszystkich ludzi bez względu na rasę, narodowość czy cokolwiek innego. Ale ja żadnego nie dotknąłem. Choć gdyby wycelowali we mnie karabin maszynowy, wykonałbym swoją robotę, cóż mogę powiedzieć.
Żołnierze rosyjscy w Mariupolu (AP Photo/Alexei Alexandrov @flickr)

Można powiedzieć, że mam dwie osobowości. Jedna – jestem lekarzem. Kiedy mam dyżur w szpitalu, muszę wykonywać swoją pracę, która polega na ratowaniu ludzi. Ale jako ta druga osoba, jako Ukrainiec, nie uratuję żadnego rosyjskiego żołnierza. Wręcz przeciwnie, jestem gotów zrobić wszystko, jestem gotów zabić.

Bałeś się?

Teraz boję się śmierci, odkąd już od paru miesięcy żyję w dość spokojnej sytuacji. Tak, są rakiety, są syreny, ale nie to piekło, co wtedy. Wtedy, w szpitalu, nie czuliśmy strachu. Kiedy wszystko ciągle wybucha, nie wiadomo, gdzie będzie następna eksplozja, czy rakieta poleci na ciebie. To zbieg okoliczności. Ktoś ukrył się w mieszkaniu lub piwnicy i tam zginął, a ktoś inny mógł spokojnie iść ulicą. W nocy kładłem się na kilka godzin, zamykałem oczy i myślałem, że jeśli trafi we mnie jakiś rosyjski pocisk – to dobrze. Bo umrę we śnie. Potem budziłem się i uświadamiałem sobie, że mnie nic nie zabiło – więc będę dalej wykonywać swoją pracę, ratować ludzi.

A jacy byli rosyjscy żołnierze? Zawodowi czy z poboru?

My, lekarze, zostaliśmy schwytani przez zawodowych żołnierzy. Widać to było po ich akcencie i sposobie ubierania się. Ale kiedy odeszli, weszło mięso armatnie. Widziałem wielu przestraszonych ludzi, których po prostu zabrano z ulic, z Doniecka. Pojmano z innych miast, dano im broń i kazano iść, „a jak nie pójdziesz, to cię zastrzelimy”. Widziałem pustkę w ich oczach, ale było też sporo ludzi, którzy szli zabijać z radością. Mówili też, że Ukraińcy bombardowali Donbas przez osiem lat, ale to są bajki dla Rosjan z Syberii, może z Moskwy.

Kiedy nasz szpital został zajęty, jeden oficer – nie wiem dokładnie, kim był – skontrolował cały budynek, chodził, patrzył na wszystkich, żeby zapamiętać. Zapytałem go, czy mógłbym iść do domu, bo mam małe dziecko. Uśmiechnął się i powiedział, że oczywiście mogę, ale wówczas Azow może mnie zabić. W ten sposób pośrednio powiedział nam, lekarzom, że gdy tylko wyjdziemy, zabiją nas. Bo tam nie było Azowu, byli tylko Rosjanie.

Czy próbowałeś rozmawiać z żołnierzami, którzy cię schwytali?

Tak, próbowałem, dlaczego nie spróbować? Większość nie chciała nic mówić, pozostali mówili, że Ukraińcy zabijali ich od ośmiu lat, że nie ma Ukrainy jako państwa, że Ukraina to Rosja. Są naprawdę jak zombie, jakby to zabawne nie było, to po prostu zombie.

Czy miałeś okazję uciec?

Prawdopodobnie jeszcze kilka dni po początku inwazji można było wyjechać. Ale nie wyjechaliśmy, bo byłem potrzebny jako lekarz. I szczerze mówiąc, nikt sobie tego nie wyobrażał, że Rosjanie mogą zniszczyć całe półmilionowe miasto. Myśleliśmy, że wojna nie oznacza zniszczenia wszystkiego. A oni wzięli i go zniszczyli. Jeszcze przed wojną mówiłem, że Mariupol można zdobyć, tylko jeżeli się go zniszczy, ale nie mogłem nawet uwierzyć, że mogą to naprawdę zrobić.

Jak wyglądał początek rosyjskiej okupacji? Czy świadkowałeś jakimś zbrodniom wojennym? Widziałeś na ulicach rozstrzelane samochody z napisem „Dzieci”?

Tak, widziałem to, opowiadałem wszystko, co widziałem, prokuraturze, ONZ, Human Rights Watch i innym organizacjom. Złożyłem właściwym władzom zeznania na temat tego, co robili Rosjanie.

Mogę podać przykłady. 12 marca o 10 rano na ulicy Matrosowej widziałem z okna szóstego piętra, jak Rosjanie rozstrzelali trzy samochody, zabili co najmniej kilka osób i ranili jeszcze parę kolejnych, potem ratowaliśmy tych ludzi na stole operacyjnym.
Śmiertelnie ranna, ciężarna kobieta wynoszona ze zbombardowanego szpitala w Mariupolu (AP Photo/Evgeniy Maloletka @flickr))

Jeśli słyszałaś, że w Mariupolu Rosjanie zniszczyli szpital położniczy, to wiedz, że z tego szpitala przyjmowaliśmy porody. Oni wiedzieli, że mamy kobiety, dzieci, mamy wielu pacjentów, ale to nie powstrzymało ich przed zrobieniem z naszego szpitala stanowiska strzeleckiego. Z jego terenu strzelali czołgami i z gradów w kierunku miasta, chowali się za naszym szpitalem, strzelali i wjeżdżali z powrotem na jego podwórze. Zawsze mieliśmy tam transportery opancerzone i czołgi. Nigdy, ani razu ukraińskie wojsko nie strzeliło w odpowiedzi w stronę naszego szpitala.


To wyjaśnia, kto kim jest.



Mówiłeś o kobietach w ciąży, które przywieziono do was ze szpitala położniczego, ile ich było?

Około 10, w ciągu trzech dni przyjęliśmy około 10 porodów.

To był marzec, było -10 stopni Celsjusza, jak wyglądało życie w szpitalu?

Mieliśmy generator na ropę, więc podczas gdy w całym mieście nie było prądu, to my go mie-liśmy i operowaliśmy. Musieliśmy operować ludzi, mieliśmy aparaty do sztucznego oddychania. Ale okien nie mieliśmy, wszystkie były wybite po ostrzale na początku marca, musieliśmy zakrywać je kartonami, materacami, wszystkim, co mieliśmy. Było bardzo zimno. Tak zimno, że normą było noszenie 3-4 par spodni, kilku koszulek, swetrów, kurtek. A na wierzchu covidowe kombinezony.

Nie starczało nam miejsca na bloku operacyjnym. Operowaliśmy jedną osobę, trzeba było zająć się kolejną i po prostu nie było gdzie ich kłaść. Musieliśmy wnosić ludzi po schodach na różne piętra. Wnosiliśmy ich wszędzie, gdzie było miejsce, szpital był kompletnie wypełniony.

A jak załatwialiście sobie jedzenie i leki?

W pierwszych dniach wojny udało nam się kupić dużo jedzenia w sklepach, wtedy jeszcze pracowały, można było nawet płacić kartą. Wielu ludzi przyniosło lekarstwa. Z aptek jacyś lekarze i farmaceuci po prostu je przynosili, my sami chodziliśmy do okolicznych aptek i zabieraliśmy wszystko, co mogliśmy stamtąd wziąć, wszystko, czego potrzebowaliśmy. Ale kiedy uciekłem z miasta, ze szpitala, prawie nie zostało tam lekarstw.

Jak wyglądały ostatnie dni szpitala, tuż przed wjazdem Rosjan?

Do 10 marca ukraińscy żołnierze i wolontariusze codziennie przywozili żywność, wodę i lekarstwa. Potem, gdy nasz teren był mocno ostrzeliwany, nikt tam niczego nie przywoził. Zaczął się duży problem z wodą. Spuszczaliśmy ją z ogrzewania, z rur. Zaoszczędziliśmy każdą kroplę, jak tylko mogliśmy, bo to najważniejsza rzecz, jaka może być.

Znalazłem nawet cztery pięciolitrowe butelki wody do podlewania kwiatów w jednym z pokojów. Nie była świeża, ale nic, można było pić. Jeśli chodzi o jedzenie, to nie gardziliśmy przeterminowanym mięsem. Dusiliśmy i jedliśmy, bo musieliśmy jeść przynajmniej raz dziennie. Traciliśmy dużo energii. Kiedy wyszedłem z niewoli, straciłem ponad 10 kilo wagi, czyli około 10 procent.
Ojciec opłakuje dziecko w szpitalu w Mariupolu (AP Photo/Evgeniy Maloletka @flickr)

Co było dla ciebie najgorsze?

Jednym z najtrudniejszych dni był 28 lutego, gdy przywieziono do nas pierwsze dziecko. Próbowaliśmy ją ratować, reanimować, ale to nic nie dawało, jak mówimy: rany nie dawały się pogodzić z życiem. A potem do 15 marca było dużo dzieci, sam byłem na operacjach chyba kilkanaściorga. Zdarzało się, że przynoszono już martwe dzieci. Matki przynosiły. Jednego dnia prawie jednocześnie dwoje. Jedno miało 2 lata, a drugie 8 miesięcy. Pierwsze było po zrzuceniu bomby lotniczej w pobliżu nas, pękło dużo szkła i dziecko zostało prawie przecięte na pół przez to szkło.

To było bardzo małe dziecko.

Nawet lekarzom bardzo trudno wytrzymać w takiej sytuacji: zamordowane dziecko i matka błagającą o pomoc. Ale nikt nie mógł jej pomóc. I prawie w tym samym czasie wbiega z nią inna matka i ma coś zamotane w tkaninę, dłonie zalane krwią, widzę oddzielnie oderwane ramię dziecka, widzę żebra, a ona błaga: lekarzu, zrób coś. A ja nic nie mogłem zrobić.

W tamtym momencie jako mężczyzna, jako lekarz, jako ojciec mojego dziecka, niczego się nie bałem, rzuciłem papierosa, którego paliłem, rosyjskiemu okupantowi w twarz. Nie miało dla mnie znaczenia, czy mnie zastrzeli. Zostanę zastrzelony, to zostanę zastrzelony, jeśli nie, to nie. Niech tak będzie.

Jak udało ci się uciec z niewoli?

Byłem w szpitalu, nie widziałem rodziny przez tydzień, nie było zasięgu, nie wiedziałem, co robić. Chciałem wracać do domu, przyjechał po mnie brat, a kiedy chcieliśmy wyjechać, rosyjskie czołgi przyjechały i nie mogliśmy nigdzie uciec. Zostaliśmy w szpitalu. Mój brat też pomagał ludziom. A potem po prostu przyszła moja mama, bo jej dwóch synów gdzieś poszło i znikło, a ona też już sobą się nie przejmowała, po prostu chciała nas znaleźć. I znalazła. No i byliśmy w niewoli, mój brat wcześniej służył w wojsku. Patrzyliśmy przez okno, co się dzieje i zobaczyliśmy, że gdzieś są ludzie, coś gotują, że jest jakieś życie w ogóle obok nas. A my byliśmy jak osobny świat, nie mogliśmy wyjść ze szpitala, bo po prostu zostalibyśmy zastrzeleni. Kiedy zeszliśmy na dół, zobaczyliśmy, że Rosjanie pierwszy raz od trzech dni przynieśli jedzenie. A w tym czasie w szpitalu były setki czy tysiące ludzi, nie wiem, ile dokładnie. I wszyscy pobiegli do tego samochodu, bo byli głodni, był bardzo duży tłum i trudno było im go kontrolować. I w tym momencie zdałem sobie sprawę, że teraz po prostu muszę się zebrać i wyjść. Wziąłem pięciolitrową butelkę wody, zabrałem koleżankę, brata, mamę i po prostu spokojnie opuściliśmy szpital. Po drodze minęliśmy kilkudziesięciu rosyjskich żołnierzy z karabinami maszynowymi. A myśmy po prostu szli krok po kroku. Zrzuciliśmy tylko medyczne fartuchy, bo by nas nie przepuścili. Krążyliśmy po mieście, widzieliśmy, że wszystko jest zniszczone, widzieliśmy martwych ludzi, widzieliśmy rosyjski sprzęt, który spłonął, i wróciliśmy na chwilę do domu. Potem udaliśmy się w kierunku Berdiańska, tam jechało dużo samochodów, ludzie wyjeżdżali z miasta, bo Rosjanie zgodzili się na korytarz humanitarny. Dotarliśmy do Zaporoża.

Jak myślisz, czy kiedyś będzie jeszcze można żyć w Mariupolu, czy można go odbudować, czy jest już martwy?

To pytanie filozoficzne. Dla mnie w Mariupolu, w mieście, w którym mieszkałem, już nigdy nie będzie tak, jak było. Nie można go reanimować. Ale jeśli zostanie odbudowany, będzie to inne miasto. Nie powinno się go odbudowywać, należy go budować na nowo. Ale najpierw trzeba go wyzwolić. Wtedy będziemy musieli pomyśleć, co dalej. Jako lekarz też mogę wierzyć w wiele rzeczy, ale jak mam pacjenta, to muszę go leczyć. Wierzę, że przeżyje, ale wierzyć to jedno, a zrobić coś, aby przeżył, to zupełnie co innego.



Publikacja tego tekstu jest współfinansowana ze środków Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności w ramach programu RITA - Przemiany w regionie, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji oraz ze środków Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.