Rosja / 19.09.2022
Agnieszka Bryc, Jarosław Kociszewski
Klęska w Ukrainie to nie koniec problemów Putina. Zagrożenia czyhają na zewnątrz i wewnątrz Rosji
Militarna porażka Rosji w Ukrainie może pociągnąć za sobą lawinę złych wieści dla Kremla. Sojusznicy i klienci zaczną go opuszczać, a przeciwnicy poczują się ośmieleni do podejmowania radykalnych działań. Atak Azerbejdżanu na Armenię sprawia wrażenie pierwszej oznaki takiego rozwoju wypadków. Jeśli za nim nastąpią inne niekorzystne dla Moskwy wydarzenia, to pod znakiem zapytania stanie także przyszłość Rosji, jaką obecnie znamy.
Żołnierze ukraińscy w wyzwolonym Kupiańsku
W nocy z 12 na 13 września armia azerbejdżańska zaczęła atakować pozycje armeńskie w kilku punktach na granicy. Celami ostrzału artyleryjskiego, rakiet wystrzeliwanych z dronów i amunicji krążącej nie była obrona szczątkowego Górskiego Karabachu, w dużej mierze zajętego przez Baku w wyniku zwycięskiej wojny w 2020 roku, tylko baterie rakiet przeciwlotniczych i graniczne posterunki Ormian. Komunikaty Erewania mówią zarówno o bohaterskiej obronie, jak i o setkach zabitych i rannych żołnierzy.
Istnieje kilka powodów, dla których Baku zdecydowało się na atak. Po pierwsze, bo mogło. Nie ma znaczenia, czy intencją była korekta granicy, czy kontrola nad korytarzem do Nachiczewania, azerbejdżańskiej eksklawy. Nikt poza aspirującymi do potęgi w regionie graczami – Azerbejdżanem i Turcją – nie wyczuwa lepiej słabnącej Rosji. To one od dawna naruszają interesy rosyjskie w przestrzeni byłego ZSRR. Dwa lata temu podczas ostatniej odsłony wojny w Górskim Karabachu to one miały inicjatywę militarną i polityczną. Rosja doprowadziła do zawieszenia broni, lecz nikt nie będzie go przestrzegać, jeśli imperialne zęby właśnie wybija jej armia państwa, które w rankingach potęgi wojskowej jest 23 pozycje za Rosją.
Po drugie, Kreml po raz kolejny okazuje się być niewiarygodnym protektorem swoich państw klienckich. Nawet jeśli nie może skutecznie chronić Armenii, znacznie bardziej prawdopodobne jest, że wcale nie ma zamiaru dotrzymać gwarancji bezpieczeństwa. Dwa lata temu Moskwa znalazła wymówkę, żeby nie udzielić swojemu sojusznikowi pomocy. Pozwoliła na upokarzającą klęskę Ormian wyłącznie dlatego, że wojna toczyła się na spornych terytoriach, a nie w oficjalnych granicach Armenii. Według Siergieja Sumlennego, eksperta ds. Europy Wschodniej i byłego szefa kijowskiego biura Fundacji im. Heinricha Bölla, wniosek jest jeden: „Nigdy nie pozwól na to, by zamienić się w wasala Rosji. Zostaniecie upokorzeni, wydrenowani i wyrzuceni” – napisał 13 września na Twitterze.
Nieprzypadkowy wydaje się moment ataku, czyli kilka dni po spektakularnym sukcesie ukraińskiej kontrofensywy, która rozbiła wojska rosyjskie w obwodzie charkowskim. Dokładna skala porażki nie jest jeszcze znana, zwłaszcza że Rosjanom udało się wycofać większość żołnierzy, jednak za cenę porzuconej broni i amunicji. W ręce Ukraińców trafiły dosłownie góry pocisków artyleryjskich oraz setki czołgów i rozmaitych wozów bojowych w różnym stanie, a nawet drogie i rzadkie urządzenia, takie jak system radarowy wspomagający niszczenie artylerii wroga Zoopark-1. W konsekwencji rosyjska 1. Gwardyjska Armia Pancerna, która na wypadek wojny z NATO miałaby bronić Moskwy, praktycznie przestała istnieć jako liczący się związek operacyjny.
Dyscyplina informacyjna wojsk ukraińskich w połączeniu z typową „mgłą wojny” powoduje, że dalsze postępy Kijowa, nie mówiąc już o celach, nie są znane. Nie zmienia to jednak faktu, że świat przeciera oczy ze zdumienia, patrząc, jak Ukraińcy ponownie pokonują „drugą armię świata”. Nawet niedostatki sprzętowe i technologiczne Kreml musi uzupełniać za granicą, czego dowodem są zakupy broni w Iranie i użycie w Ukrainie dronów Shahid-136 dostarczonych przez Teheran. Odwetowe ataki na cele cywilne, takie jak zbombardowanie elektrociepłowni w Charkowie, nie sprawiają przy tym wrażenia demonstracji siły, tylko rozpaczliwej zemsty i skazanej na porażkę próby zastraszenia Ukraińców.
Od operacyjnego niepowodzenia do globalnej klęski
Porażka Kremla w Ukrainie i wycofanie się z obwodu charkowskiego, podobnie jak kilka miesięcy wcześniej spod Kijowa, Czernichowa i Sum, to na razie niepowodzenie operacyjne o ograniczonym oddziaływaniu na globalną politykę Rosji wobec Ukrainy, Europy czy świata. Jednak porażki Moskwy są bacznie obserwowane zarówno przez sprzymierzeńców i klientów Kremla, od Armenii przez Iran, Syrię i Jemen po Libię i Republikę Środkowoafrykańską, jak i rywali czy wrogów, między innymi w Chinach, Gruzji, Azerbejdżanie czy Turcji.
Atak Azerbejdżanu na Armenię może być konsekwencją konstatacji, że słabość Moskwy oznacza bezradność jej klientów. Jeżeli Baku uda się odnieść sukces, to za przykładem Azerbejdżanu wkrótce mogą pójść inne państwa, organizacje czy dyktatorzy funkcjonujący czy utrzymujący się u władzy dzięki wsparciu Kremla. Ich lista jest długa. Przykładem prezydent Syrii Baszar al-Asad, którego reżim uratowała interwencja Moskwy w 2015 roku. Dzięki tej wojnie Rosjanie przetestowali taktykę wymuszania kapitulacji miast poprzez bezwzględne bombardowanie celów cywilnych, a zwłaszcza szpitali, ujęć wody czy elektrowni. Sprawdzoną w Aleppo metodę zastosowali następnie w Mariupolu. W wyniku brutalnego oblężenia, podczas którego zginęło prawdopodobnie ponad 100 tysięcy mieszkańców, Rosjanie zdobyli ruiny, lecz nie złamali oporu Ukraińców tak, jak pomogli złamać antyasadowską rebelię. Teraz, na skutek niepowodzeń w Ukrainie, Moskwa zaczęła wycofywać część wojsk, a w szczególności systemy obrony przeciwlotniczej, z Syrii.
Podobnie z Grupą Wagnera, prywatną armią szkoloną i wyposażaną przez rosyjskie ministerstwo obrony i realizującą politykę Kremla w Syrii, Libii czy w Republice Środkowoafrykańskiej. Otoczeni mitem bezwzględnych i skutecznych superżołnierzy Wagnerowcy również ponoszą ogromne straty w Ukrainie, a ich udział w walkach nie przeważa szali zwycięstwa na korzyść Moskwy.
Zamrożone konflikty, takie jak oderwane od Mołdawii Naddniestrze czy kontrolowane przez prorosyjskich separatystów obszary Gruzji, przez lata były uważane za aktywa Moskwy. Spory, które Rosja mogłaby zaognić w dowolnej chwili, żeby wpływać na politykę w Kiszyniowie, Tbilisi czy destabilizować całe regiony. Teraz może się okazać, że miejsca te są punktami słabości, pasywami, które Kreml musi utrzymywać pomimo braku zaufania oraz zapaści militarnej i gospodarczej. Pytania o przyszłość mogą zacząć sobie zadawać także sojusznicy i sympatycy Rosji w Europie, od Marine Le Pen we Francji przez Matteo Salviniego we Włoszech po Viktora Orbána na Węgrzech. Jeżeli tak się stanie, klęska operacyjna w Ukrainie przerodzi się w globalną porażkę strategiczną porównywalną z upadkiem Związku Radzieckiego i końcem zimnej wojny 30 lat temu. Konsekwencje tego są obecnie trudne do określenia, ale scenariusze zakładające rozpad Federacji Rosyjskiej nie sprawiają wrażenia fantastyki politycznej, jak jeszcze kilka miesięcy temu.
W jaki sposób Putin pójdzie w odstawku
Napaść na Ukrainę może być więc jednym z ostatnich paroksyzmów fantomowych ambicji imperialnych Rosji, a jednocześnie ostatnim aktem zamykającym trzydziestoletni proces rozpadu ZSRR. Cykl domknie się wtedy, kiedy Rosja przegra w Ukrainie i klęska militarna uruchomi lawinę nieodwracalnych zmian tak na zewnątrz, czyli w otoczeniu rosyjskim, jak i wewnątrz kraju.
W Rosji narasta napięcie polityczne, a ono tworzy podglebie do zmian. Z kilku scenariuszy zmiany na szczytach władzy – puczu wojskowych, pałacowego zamachu i masowej rewolucji, żaden nie jest wielce prawdopodobny. Wojskowi są wprawdzie poirytowani brakiem powszechnej mobilizacji, kiepskim uzbrojeniem, mieszaniem się w plany operacyjne prezydenta, bezsprzecznie cywila, jako że oficer FSB nie ma pojęcia o sztuce prowadzenia wojny, nie mają jednak zdolności wypowiedzenia posłuszeństwa Wodzowi Naczelnemu.
Kiedy ostatnio wojskowi brali sprawy państwowe w swoje ręce, skończyło się to kompletną klapą. W 2005 roku generał Władimir Kwaczkow, weteran wojen w Afganistanie i Czeczenii, podzielający popularne w wojsku poglądy imperialne, próbował dokonać zamachu na Anatolija Czubajsa. Jego ludzie zdetonowali ładunek wybuchowy w pobliżu drogi i ostrzelali z karabinu maszynowego samochód z politykiem w środku. Próba się nie powiodła, a Kwaczkow trafił do więzienia. Po uniewinnieniu ponownie trafił do więzienia, tym razem w 2013 roku, za próbę wzniecenia buntu wśród wojskowych, nawoływanie do siłowego obalenia władzy oraz działalność terrorystyczną w ramach Milicji Ludowej Rosji (zdelegalizowanej w 2015 roku). Po kilku latach sąd złagodził mu wyrok, lecz w ubiegłym roku skazał jego współpracowników na 10 i 15 lat kolonii karnej.
Z kolei zamach pałacowy musieliby przeprowadzić nielojalni wobec Putina współpracownicy, którzy mieliby bezpośredni dostęp do prezydenta. Tymczasem Politbiuro, najwęższy krąg zaufanych ludzi, jest wyselekcjonowany, latami sprawdzony i finansowo uzależniony. Siergiej Szojgu nie zostanie Brutusem, choć o tym czczo spekulowano w pierwszych tygodniach wojny. Z Putinem łączy go przyjaźń, wspólne łowienie ryb i zamiłowanie do szamanizmu. Jeśli Szojgu straci stanowisko za porażki na froncie, Putin przesunie go na inny odcinek, bynajmniej mu nie szkodząc. Zresztą na lojalność reszty Politbiura – szefów służb Siergieja Naryszkina (SVR) i Aleksandra Bortnikowa (FSB), a także Nikołaja Patruszewa, szefa Rady Bezpieczeństwa i byłego szefa FSB – także może liczyć.
Najprawdopodobniejszym scenariuszem w obecnych okolicznościach jest przekazanie władzy. Nie będzie ona przypominać tandemu Putin-Miedwiediew, kiedy w latach 2008–2012 Putin piastował stanowisko szefa rządu. Szybko okazało się, że poszła za nim także realna władza, a Dmitrij Miedwiediew miał być „liberalną twarzą” mającą uśpić czujność Zachodu po wojnie z Gruzją. Na co, trzeba przyznać, ten dał się nabrać. Dzisiaj Miedwiediew nie jest brany poważnie pod uwagę. Wprawdzie usilnie stara się być bardziej jastrzębi od turbopatriotów, lecz swoimi komentarzami publicznymi jedynie się ośmiesza i skłania do złośliwych pytań o stan trzeźwości.
Model, który może zostać wykorzystany, już kiedyś przeprowadził sam Władimir Putin, a w zasadzie służby, które za nim stały. W 1999 roku Borys Jelcyn ustąpił po otrzymaniu gwarancji bezpieczeństwa dla siebie i swojej „Familii” (nie było wówczas pewności, czy chodziło dosłownie o jego rodzinę, czy też oligarchów określanych takim właśnie mianem). Jeśli Rosja poniesie militarną klęskę w Ukrainie i nie da się jej przykryć propagandowo, wówczas z perspektywy rządzących elit będzie to najkorzystniejsze rozwiązanie. Pozwoli utrzymać się reżimowi jedynie kosztem odsunięcia na tylni fotel obarczonego porażką Putina. Wymówka zawsze się znajdzie, równie dobrze zdrowotna. Społeczeństwo zapewne usłyszy, że Władimir Władimirowicz zdecydował się podreperować swoje zdrowie gdzieś w zacisznym kurorcie, całkiem możliwe, że w jego ulubionych okolicach Soczi.
Półśrodki poniewczasie
Putin pójdzie
w odstawku, lecz zanim to nastąpi, być może wyznaczy swojego zastępcę, jak on do wyborów w połowie 2000 roku był pełniącym obowiązki prezydenta Rosji. Stery może przejąć Nikołaj Patruszew, jastrząb wśród kremlowskich jastrzębi, ten, który podszeptywał Putinowi antyzachodnie teorie spiskowe, i czekista, przy którym Putin jest liberałem. Patruszewizm byłby bardzo złą wiadomością dla Zachodu, ponieważ oznaczałby jeszcze bardziej konfrontacyjną politykę Kremla, rządy prawdziwych twardogłowych i autentyczną wrogość wobec Anglosasów.
Przekazanie władzy w ręce Patruszewa mogłoby jednak uspokoić narastającą frustrację rosyjskich mas, a wiec zneutralizować ryzyko milionów na ulicach. Dzisiaj oburzeni nieporadnymi generałami i politykami na Kremlu są po cichu wojskowi, lecz bardzo głośno wypowiadają się środowiska turbopatriotów. Czyli imperialistów, monarchistów, turbo-Słowian, faszystów i neonazistów rosyjskich, a także weteranów wojennych (tzw. Afganów i Czeczenów). Politolog Andriej Piontkowski szacuje ich liczebność na 15% społeczeństwa rosyjskiego, a więc niemało. Bez względu więc na represje, jeśli miliony wściekłych Rosjan wyjdzie protestować, będą żądać nie zakończenia wojny i reform demokratycznych, lecz ukarania winnego klęski Matki Rosji.
Putin ma pewność, że do masowych protestów społecznych może doprowadzić ogłoszenie powszechnej mobilizacji. Czymś innym jest wysyłanie na front Buriatów i biednych chłopaków z rosyjskiej
głubinki (ros. prowincji),
kontraktnikow (żołnierzy kontraktowych), czyli ochotników, lecz czymś zupełnie innym jest zostać zmuszonym pójść na front.
Powszechna mobilizacja pozwoliłaby wcielić do armii wprost z ulicy, uniwersytetu czy pracy, wyciągnąć siłą z domu. Poza tym pierwszy raz od zakończenia II wojny światowej (wielkiej wojny ojczyźnianej) Rosja znalazłaby się w stanie wojny. Dlatego Putin, wbrew sztabowi generalnemu i swoim doradcom, z uporem decyduje się na półśrodki – dodatkowy pobór, lukratywne jak na Rosję warunki kontraktu wojskowego, zmuszanie gubernatorów do zaciągnięcia swoich regionalnych jednostek, a nawet rekrutację skazańców w koloniach karnych.
Aktualna sytuacja pierwszy raz tworzy bardzo poważne ryzyko dla władzy Putina. Gospodarkę coraz skuteczniej paraliżują sankcje nakładane przez Zachód, cofając ją w rozwoju przynajmniej o pokolenie. Co gorsza, próbując ratować sytuację, Kreml godzi się na wasalizację wobec Chin. Nieprzypadkowo więc jeszcze przed wakacjami, a ostatnio gdy Ukraińcy zaczęli wypierać Rosjan z Donbasu, Putin za pośrednictwem Siergieja Ławrowa sygnalizował gotowość do rozmów z Kijowem. Już wtedy miał świadomość, w jakim kierunku rozwija się sytuacja.
Tego, że Putin coraz bardziej traci kontrolę, dowodzą coraz częstsze przejawy otwartej krytyki. Mają ją artykułować wprost oficerowie Sztabu Generalnego, jak donosi źródło przecieków kremlowskich „GeneralSVR”, a publicznie do dymisji Putina wezwali członkowie lokalnych władz miejskich Moskwy i Sankt Petersburga. Liczba odważnych może rosnąć, a aktów obywatelskiego nieposłuszeństwa może być więcej. Wszystko jednak zależy od tego, jak w obecnej sytuacji zareaguje Kreml. Może dokręcić śrubę represji. Może również próbować grać na czas, maskować porażkę na froncie propagandą, szantażem nuklearnym, fałszywym zamachem na Placu Czerwonym, co miałoby ożywić efekt flagi i pozwolić Kremlowi przetrwać do zimy, licząc, że wówczas zmarznięty Zachód zacznie pokorniej spoglądać na Moskwę.
Może wreszcie złagodzić swoją politykę, lecz to raczej mało prawdopodobne. Putin doskonale pamięta, czym skończyło się luzowanie pasa – pieriestrojką, a ta upadkiem imperium. Jest jeszcze możliwość taka, że lawina została uruchomiona, a proces końca putinizmu właśnie się zaczął. Putin, jak kiedyś Gorbaczow, miał czas reagować kilka miesięcy temu, czyli najpóźniej latem ogłosić mobilizację i zalać front w Donbasie pół milionem dodatkowych żołnierzy. Dziś jest już za późno, żeby odwrócić sytuację na froncie na swoją korzyść.
Dr Agnieszka Bryc - adiunktka na Wydziale Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie UMK w Toruniu. Była członkini Rady Ośrodka Studiów Wschodnich. Specjalizuje się w problematyce międzynarodowej aktywności Rosji.
Inne artykuły i podcasty Agnieszki Bryc
Jarosław Kociszewski, publicysta, komentator, przez wiele lat był korespondentem polskich mediów na Bliskim Wschodzie. Z wykształcenia jest politologiem, absolwentem Uniwersytetu w Tel Awiwie i Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Ekspert Fundacji "Stratpoints" i redaktor naczelny portalu Nowa Europa Wschodnia.
Inne artykuły i podcasty Jarosława Kociszewskiego
Jaką kartą zagrał Putin
Mógł też nie zaczynać wojny, a rozsadzać Ukrainę od środka, korumpując oligarchów lukratywnymi biznesami, finansując kolejne prorosyjskie partie, sączyć
russkij mir przez rosyjskojęzyczną telewizję i podtrzymywać mit o bratnich narodach. Mógł poczekać, aż zostanie uruchomiony rurociąg Nord Stream 2 i mieć jeszcze bardziej związanych ze sobą Niemców. Mógł wreszcie nie mieszać się ostentacyjnie w wybory prezydenckie w USA, w brexit w Wielkiej Brytanii i nie wysadzać w powietrze składu broni w Czechach. Finowie i Szwedzi nie zdecydowaliby się przyłączyć do NATO, Polska i Bałtowie wciąż byliby uważani za antyrosyjskich histeryków, a Europa Zachodnia pozostawałaby pogrążona w swojej strefie komfortu, tak jak i Putin nie byłby niepokojony na Kremlu. Ten jednak postawił wszystko na jedną kartę.
A ta przestała mu sprzyjać.