Rosja / 30.09.2022
Agnieszka Bryc, Jarosław Kociszewski
Putin postawił wszystko na jedną kartę. Rosja wojnę albo wygra, albo nie przetrwa
Podczas pompatycznej uroczystości na Kremlu udającej postępowanie zgodne z prawem prezydent Rosji Władimir Putin podpisał akty aneksji czterech obwodów Ukrainy: Ługańskiego, Donieckiego, Zaporoskiego i Chersońskiego. Na szalę rzucił los swojego kraju, podobnie jak kilka lat temu premier David Cameron zaryzykował przyszłością Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej – i przegrał.
Prezydent Putin z szefami prorosyjskich władz anektowanych terytoriów
Podczas uroczystego przemówienia na Kremlu kilkuset zgromadzonych gości poinformował o decyzji aneksji czterech obwodów i poprosił o uczczenie minutą ciszy pamięci poległych w „obecnej operacji specjalnej” i w walce z „nazistowskim przewrotem państwowym” w Ukrainie w 2014 r. Podkreślił, że mieszkańcy anektowanych obwodów na zawsze już pozostaną obywatelami Federacji Rosyjskiej. Wyraził przy tym chęć rozpoczęcia rozmów pokojowych, lecz przyszłość zajętych obszarów dyskusji nie podlega.
Większość przemówienia stanowiła antyzachodnia tyrada. Putin oskarżył Zachód, a w szczególności USA, o grabienie i gnębienie świata. Użył przy tym demagogicznych argumentów, które, zapewne według niego, uzasadniają dalsze działania Moskwy. Stwierdził, że Amerykanie jako pierwsi użyli broni nuklearnej w Japonii i prowadzili niepotrzebne bombardowania Niemiec w czasie drugiej wojny światowej. Rezultatem jest „barbarzyńska hegemonia”, która powinna się skończyć.
Antyimperialna aneksja
Działania rosyjskie są złośliwą karykaturą praworządności. Rosjanie zajęli anektowane tereny, tocząc wojnę imperialną w stylu, o którym ludzkość miała zapomnieć, powtarzając „nigdy więcej”. Najeźdźcy mordują, torturują, prowadzą zsyłki oraz kradną i niszczą wszystko, co wpadnie im w ręce. Pseudoreferenda przeprowadzone na zajętych terenach stanowiły wynaturzenie procesu demokratycznego. Od samego początku były pomyślane jako teatr, który miał stworzyć iluzję legalizmu.
Inscenizować miało je głosowanie, podczas którego członkowie komisji wyborczej w towarzystwie uzbrojonych żołnierzy pukali od drzwi do drzwi. Oficjalnie jedynie agitowali na rzecz „referendum”, a w rzeczywistości podsuwali karty do głosowania. Takie „głosowanie domowe” trwało cztery z pięciu dni „referendum” i wymusił je brak technicznych możliwości władz okupacyjnych przeprowadzenia go online, które jest dla Kremla najprostszą formą produkowania wyników wyborczych. Problem bowiem polegał na tym, że realnie mogło zagłosować nie więcej niż 20% mieszkańców, a potrzebne było „masowe poparcie”.
To, że wyniki będą przypominać standard czeczeński, czyli zbliżony do 100% poparcia, wiadomo było znacznie wcześniej. Po ich ogłoszeniu Kremlowi pozostawało dopełnić kilku fikcyjnych formalności. Spieszył się przy tym tak bardzo, że zanim marionetkowi przywódcy obwodów zdążyli wypowiedzieć suwerenność Ukrainy, Putin podpisał akty uznające niepodległość Zaporoża i Chersonia.
W co gra Putin
Aneksja okupowanych terytoriów daje Putinowi szansę na powtórzenie „efektu Krymu” z 2014 roku. Bardzo potrzebuje on uspokojenia nastrojów społecznych, zwłaszcza że porażki na froncie spowodowały spadek jego poparcia z ponad 80 do 77%. Armia rosyjska przyjmuje kolejne razy od coraz lepiej wyszkolonych i wyposażonych oraz pewnych siebie Ukraińców. Po przegranej bitwie o Kijów, a później po klęsce w obwodzie Charkowskim, Ukraińcy zadają kolejne bolesne ciosy, zaś skala rysującego się sukcesu w okolicach Łymania jest jeszcze trudna do oszacowania. Prawdopodobnie kilka tysięcy Rosjan znalazło się tam w okrążeniu.
Putin zdecydował się zatem na bardzo niepopularną decyzję i 21 września ogłosił „częściową” mobilizację. Tym samym zerwał umowę społeczną: wojna miała być dla Rosjan abstrakcją, mieli ją oglądać na ekranach telewizorów, a nie trafić na front jako mięso armatnie.
Panikę, jaką wywołała mobilizacja, Putin musi dziś przykryć sukcesem. Wchłonięcie ponad 110 tysięcy kilometrów kwadratowych to większy nabytek terytorialny niż aneksja Krymu sprzed ośmiu lat i przy tym zastrzyk 5–6 milionów nowych obywateli. Dzięki temu Putin – jak obiecał – pozostaje „zbieraczem ziem ruskich”, odbudowuje wielką Rosję i właśnie udowodnił, że nawet jeśli można z nią nie sympatyzować, to trzeba się jej bać.
Korzyści mogą być jednak dla niego równie iluzoryczne jak pseudoreferenda. Nie zagłuszą krytyki wywołanej kolejnymi porażkami na froncie i fatalnie przeprowadzaną mobilizacją, nie wspominając już o kryzysie gospodarczym, który Rosję cofa o jedno, a może i dwa pokolenia.
Rosjanie przegrywają bitwy, ale jeszcze nie wojnę
Widząc nieporadność swoich wojskowych i fatalny stan armii, Putin zagrał
va banque, próbując osiągnąć „efekt mrożący”, czyli zatrzymać działania zbrojne w chwili obecnej, co dałoby mu czas na pozbawienie Ukrainy wsparcia Zachodu i ostateczne, choć odroczone zniszczenie niepokornego sąsiada. O ile szans na zastraszenie i zmuszenie Ukraińców do uległości nie ma, o tyle może liczyć na to, że ich sojusznicy przestraszą się konsekwencji dalszej wojny, która przestanie im się kalkulować. Innymi słowy, kierując się chciwością i krótkowzrocznością, Europejczycy i Amerykanie poświęcą Ukraińców na rzecz spokoju i przyszłych zysków. Tak przynajmniej może kalkulować Kreml. Co więcej, nadchodząca jesień niosąca deszcze i błoto, w którym czołgi rosyjskie ugrzęzły wiosną 2022 roku, teraz zatrzyma ofensywę wojsk ukraińskich.
Jednym z efektów mobilizacji było zastraszenie Zachodu poprzez wywarcie wrażenia, że żarty się skończyły, a wielka Rosja teraz dopiero przystępuje do wojny. Perspektywa miliona dobrze wyposażonych, zdeterminowanych żołnierzy kroczących na Zachód przywodzi na myśl ofensywę Armii Czerwonej z czasów II wojny światowej. W zdegenerowanych strukturach rosyjskich nie ma jednak mowy o osiągnięciu takiego efektu, bo nie będzie miliona rekrutów, sprzęt, którym dysponują, często nie nadaje się do użytku, a o dobrym wyszkoleniu i wysokim morale nie ma mowy.
Masa żołnierzy zajmujących okopy i wyposażonych nawet w rdzewiejące kałasznikowy będzie jednak problemem dla Ukraińców, którzy będą musieli przełamywać kolejne rubieże, zajmować się masą jeńców lub pochówkami tych, którzy uwierzyli w słowa zwierzchnika cerkwi prawosławnej Cyryla, że śmierć w tej wojnie oznacza odpuszczenie grzechów i otwiera drogę do raju. Moskwiczanie skwitowali słowa prokremlowskiego duchownego, żartując, że na wieść o nadchodzącej fali Rosjan raj złożył wniosek o przystąpienie do NATO.
Przeciwko Zachodowi wymierzone są też sugestie użycia taktycznej broni nuklearnej w Ukrainie. O ile sami Ukraińcy po doświadczeniach Buczy, Izjum i Mariupola nie ulękną się, bo działania Rosjan – konwencjonalne czy nie – i tak oznaczają ich fizyczne i kulturowe zniszczenie. Kreml może liczyć natomiast na to, że wizja ograniczonego, a następnie eskalującego konfliktu nuklearnego sparaliżuje sojuszników Kijowa.
Próba osiągnięcia podobnego efektu, choć bazującego na obawie przed utratą zysków, a nie życia, mogła stać za atakiem na oba gazociągi Nord Stream, choć podczas przemówienia na Kremlu Putin o sabotaż oskarżył Anglosasów. Z perspektywy Rosji ich zniszczenie nie niosło ze sobą znacznych kosztów, bo wskutek sankcji i wojny gospodarczej z Zachodem gaz i tak nie był nimi pompowany. Atak był także komunikatem o determinacji i możliwości atakowania zachodniej infrastruktury krytycznej, czyli innych rurociągów czy kabli odpowiedzialnych za działanie internet. Kreml zasugerował, że dotychczasowe koszty wojny dla Zachodu, wyrażone chociażby drożejącym gazem i prądem, są drobiazgiem w porównaniu z tym, co może nastąpić.
Putin może też liczyć na to, że pozory praworządności przemówią do przywódców Chin, Indii czy krajów Ameryki Południowej, którzy udadzą, że wierzą w demokratyczny wybór mieszkańców południowej i wschodniej Ukrainy o przyłączeniu ich ziem do Rosji. Dzięki temu poszerzą się rynki zbytu towarów, a presja wywierana na Moskwę zelżeje.
Szantażyście nie można ulegać
Nie ma wątpliwości, że bez wsparcia Zachodu Ukraina nie pokona Rosji. Niedostatki w liczbie żołnierzy czy luf armatnich Kijów z sukcesem nadrabia poziomem wyszkolenia, wyposażenia i zaawansowaną techniką. Nie zmieni tego nawet kupienie przez Rosję amunicji krążącej i dronów w Iranie, które zadają straty, ale nie przechylą szali zwycięstwa na stronę Moskwy. Dlatego tak ważne z perspektywy Kremla jest zastraszenie Europejczyków i Amerykanów oraz spowodowanie, aby nie tylko przestali zbroić Ukrainę, ale także nakłonili prezydenta Zełenskiego do rozmów w imię powtarzanych haseł o potrzebie jak najszybszego zakończenia walk.
Zachowanie zdobyczy terytorialnych i zamrożenie konfliktu będzie oznaczało zwycięstwo Rosji w wojnie pomimo druzgocących porażek militarnych. Przede wszystkim okrojona Ukraina z bardzo ograniczonym dostępem do morza nie będzie mogła funkcjonować gospodarczo, a inwestorzy nie będą się kwapili do obudowy kadłubowego, niestabilnego kraju.
W tej sytuacji sami Ukraińcy zaczną pytać swoich przywódców, za co walczyli i ginęli, skoro pomimo zwycięstw na polu walki i ogromnych poświęceń nie obronili kraju. Polityczne rozedrganie natychmiast wykorzystaliby Rosjanie, podsycając konflikty i zwiększając swoje wpływy w Kijowie. Co więcej, zamrożony konflikt oznacza, że w dowolnej chwili, po odbudowie sił, Rosja ponownie mogłaby uderzyć, ale tym razem na pozbawioną perspektywy przystąpienia do NATO czy Unii Europejskiej oraz wsparcia sojuszników, czyli bezbronną, Ukrainę.
Taki scenariusz wydawałby się prawdopodobny, gdyby ostatnie miesiące nie pokazały, jak bardzo Putin i Rosjanie mylą się nie tylko w ocenie determinacji Ukraińców, ale także motywacji Zachodu. Przeświadczenie o słabości i chciwości Amerykanów, Brytyjczyków czy Niemców spowodowało, że zapomnieli, jak potężny i konsekwentny potrafi być Zachód.
Nic nie wskazuje na to, aby poparcie dla Ukrainy po obu stronach Atlantyku miało osłabnąć. Co więcej, już pojawiają się głosy, że jedyną sensowną odpowiedzią na szantaż Putina jest zwiększenie pomocy dla Ukrainy i ukaranie Rosji, jeżeli posunie się do użycia broni nuklearnej.
Dr Agnieszka Bryc - adiunktka na Wydziale Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie UMK w Toruniu. Była członkini Rady Ośrodka Studiów Wschodnich. Specjalizuje się w problematyce międzynarodowej aktywności Rosji.
Inne artykuły i podcasty Agnieszki Bryc
Jarosław Kociszewski, publicysta, komentator, przez wiele lat był korespondentem polskich mediów na Bliskim Wschodzie. Z wykształcenia jest politologiem, absolwentem Uniwersytetu w Tel Awiwie i Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Ekspert Fundacji "Stratpoints" i redaktor naczelny portalu Nowa Europa Wschodnia.
Inne artykuły i podcasty Jarosława Kociszewskiego
Jeżeli Zachód rzeczywiście wytrwa i z konsekwencją przypominającą czasy II wojny światowej umożliwi Ukrainie zwycięstwo, obecne działania Kremla obrócą się przeciwko Rosji. Odzyskując okupowane i nielegalnie anektowane terytoria z Krymem włącznie Ukraina naruszy „integralność terytorialną Rosji”, ale nie tę wynikającą z zapisów prawa międzynarodowego, tylko tę postrzeganą przez samych Rosjan. Po przegranej wojnie, żyjąc w kraju o zdruzgotanej gospodarce, ale także borykając się konsekwencjami śmierci wielu młodych mężczyzn i patologiami niesionymi przez powracającą do domu pokonaną armię, obywatele odległych terenów Rosji mogą zacząć kwestionować swoje związki z Moskwą. Pytać, w imię czego ginęli i czy są gotowi ponosić ryzyko powtórki w przyszłości. Jeżeli tak się stanie, Federacja Rosyjska może podzielić los Związku Radzieckiego i rozpaść się, co doprowadzi do kolejnych sporów i wojen o przyszłe granice.