Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Jedwabny Szlak / 06.11.2022
Marta Burza, Jakub Mirowski
Syryjscy uchodźcy noszą wojnę w środku. W Niemczech mają wiele problemów z integracją
Znam osoby, które marzą o tym, żeby wrócić do Syrii i z tą wiedzą, którą zdobywają w Europie, budować nowy kraj. To często nie pozwala im doświadczać życia, które jest tu i teraz. Bez zintegrowania poczucia winy czy klęski, bez przeżycia żałoby, gdziekolwiek trafią, będą nosić wojnę w środku – Hania Hakiel, mieszkająca w Berlinie psychoterapeutka współpracującą z organizacjami pomagającymi uchodźcom, opowiada Marcie Burzy i Jakubowi Mirowskiemu.
Uchodźca z Syrii w drodze do Europy w 2015 roku (fot. Shutterstock) Co ma w sobie Berlin?
To miasto przyciąga ludzi, którzy mają odwagę chodzić nieutartymi ścieżkami. To, co w tradycyjnych społecznościach często jest powodem konfliktu czy odrzucenia, tutaj jest akceptowane i rozumiane. Nietuzinkowy wygląd, dotykanie tabu czy kwestionowanie schematów jest na porządku dziennym. Dla mnie była to ciekawa droga przez różne wersje siebie. Z kolei praca z uchodźcami była i jest przestrzenią, w której poznajesz swoje granice. To też taki moment, kiedy spotykając się nie tylko z inną kulturą, ale też z ulotnością życia i globalną nierównością, doświadczasz cienia tego, co to znaczy być Europejczykiem.
Miałaś już kiedyś to przeczucie.
Tak, w dzieciństwie. Mój ojciec był komendantem głównym karpackiego oddziału straży granicznej. Z wielu względów to miało na mnie duży wpływ. Postanowiłam pracować z uchodźcami, kiedy miałam dwanaście lat.
Jako dziecko spędzałam wiele wakacji i ferii zimowych na granicy. Kilka razy widziałam rodziny z dziećmi, które w moich oczach były traktowane jak przestępcy – prowadzone do izby przesłuchań i wywożone gdzieś zakratowanym samochodem. To było dla mnie nie do pojęcia. W zimie pogranicznicy brali czasem mnie i mojego brata na patrol na skuterach śnieżnych. Pewnego dnia byliśmy na Łysej Polanie na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego. Spotkaliśmy zagubioną pośród zasp rodzinę uchodźców. Pamiętam ten śnieg, tę kobietę, te wyziębione i zmarznięte dzieci. Potem kilka razy o nich pytałam, chciałam wiedzieć, co się właściwie stało, ale żaden z dorosłych nie miał dla mnie wytłumaczenia, które miałoby sens. Miałam silne poczucie niesprawiedliwości i bezradności – i ono we mnie zostało.
Potem przyszedł 2015 rok, a w mojej berlińskiej dzielnicy każda wolna przestrzeń była zamieniana w obóz dla uchodźców: hale sportowe, puste magazyny. Poczułam w sobie ogromną moc działania. W tym czasie miałam już jako psycholożka prywatną praktykę i swoich pacjentów, ale powoli od tego odeszłam i skupiłam się w pełni na pracy z uchodźcami. Wiele osób ostrzegało mnie, że to ryzykowne czy wręcz głupie. Ja jednak czułam, że to jest zakorzenione w tych wczesnych doświadczeniach i poczuciu bezsensu, które mi wtedy towarzyszyło. Wtedy nie umiałam tego nazwać, ale było to też poczucie wstydu ze współuczestniczenia w niesprawiedliwości, wynikającej z pozycji uprzywilejowania.
Co dokładnie masz na myśli przez pozycję uprzywilejowania?
Podam przykład: miałam przywilej pracować w obozie w hangarach na lotnisku Tempelhof, od momentu jego powstania na początku 2016 roku. Trafiłam tam jako młoda, pełna idealizmu terapeutka. Na początku niewystarczająco uświadamiałam sobie, jak kluczowy wpływ na relacje ma to, że przychodzę z ciepłego domu do obozu, gdzie uchodźcy mieszkali w ciasnych boksach przegrodzonych dyktą, bez dachu, z zasłonami zamiast drzwi. Wiem, że zdobyłam zaufanie i sympatię wielu ludzi, pomiędzy nami nadal była jednak nierównowaga sił.
Na początku nie chciałam dostrzec, że część relacji nie była zbudowana na bliskości i cieple, ale raczej na fakcie, że byłam białą kobietą, z mężem mającym dobrą pracę, której dobrze się trzymać, bo może coś załatwić. Ja tego nie oceniam, bo to jest naturalne – każdy stara się przetrwać. Po prostu wiem, że miałam za mało świadomości, że nie idę tam wyłącznie jako ja , Hania, ale też ja jako osoba mająca dostęp do języka i różnych zasobów.
Moment, w którym zrozumiałam, że w części tej relacji nie jestem ani psychologiem, ani zwyczajnym człowiekiem, był trudny, ale też stał się zapłonem do krytycznego myślenia o idei pomagania. Myślę, że pomimo tego podziału miałam w sobie tyle otwartości i pokory, żeby być z ludźmi, słuchać i poznawać ich prawdziwe potrzeby. Dużo pomógł fakt, że pomimo tej nierównowagi sił szybko odpuściłam swoje ambicje dotyczące tego, co sama chciałabym osiągnąć.
W 2015 i 2016 roku znamienne było to, że ludzie wprost rzucili się do pomagania uchodźcom.
Kompletny szał. Niemcy zobaczyli w uchodźcach szansę na odnalezienie własnego sensu życia. Niemal codziennie dostawałam maile od osób, które chciały przyjechać do obozu i stworzyć jakiś projekt artystyczny z dziećmi. Każdy nagle był artystą, każdy był niespełnioną matką albo babcią. Przychodziły osoby, którym nie układało się w życiu osobistym i które chciały doświadczyć tam miłości i się nią dzielić. Sama na początku miałam robić terapię sztuką, jogą czy oddechem, ale bardzo szybko zrozumiałam, że nie to jest forma pracy, która jest odpowiednia na tych pierwszych etapach. I że to nie miejsce, w którym mam testować swoje projekty terapeutyczne. A było sporo osób, które w życiu nie widziały młodzieży z doświadczeniem uchodźczym, ale pisały, używając bardzo uprzedmiotawiającego języka, że mają świetny projekt i „potrzebują na przykład dziesiątki straumatyzowanych dzieci”.
Można to określić mianem toksycznej pomocy.
Tak. Dużo też w tym ego i pewnej samokreacji.
A jak Ty wdrożyłaś się w pracę z osobami z doświadczeniem uchodźczym?
Studiowałam psychoterapię transkulturową we Wrocławiu. Cała teoria jest oparta na pracy Nossrata Peseschkiana, który sam był migrantem – przybył z Iranu do Niemiec w latach 60. – i zakłada, że nawet tam, gdzie jest cień, to jest też jakaś jasna strona. Spotkanie się z osobą z doświadczeniem uchodźczym pozwala sobie uświadomić, że ta osoba ma także ogromne zasoby wynikłe z tego, co przeżyła lub dzięki czemu przetrwała, i kładzie nacisk na tę ciekawość: z czym, oprócz traumy i zagubienia, do nas przychodzi.
W psychoterapii transkulturowej patrzy się na relację terapeutyczną jako na zbudowaną ze stadiów. Pierwsze to obserwacja. Nic nie wiesz, nic nie zakładasz, jesteś tabula rasa. Jeśli widzę kobietę ubraną na czarno, zakrytą czarnym welonem, nie zakładam, że jest ortodoksyjną muzułmanką stłamszoną przez system. Potem są kolejne stadia interakcji, przechodzi się przez konflikt i integrację. W końcu wracasz do punktu, w którym poznajesz tę osobę na nowo.
To było bardzo przydatne też dlatego, że ludzie fizycznie przechodzili przez różne stadia – najpierw żyli w obozie w hangarze, potem w kontenerach. Nawet jeśli te drugie też były okropnym miejscem, wioską ogrodzoną płotem z ogromną liczbą ochrony, to stanowiły już jakąś poprawę. Funkcjonowały tam kuchnie, w których zaczęło toczyć się życie i wiele osób odzyskało poczucie sprawczości. Ludzie przechodzili przez te różne etapy – najpierw był hangar, potem kontenery, potem część osób znalazła mieszkanie, a część została przeniesiona do bloku, gdzie wszyscy mają osobne lokale, ale mieszkają razem.
Taka komuna.
Szczególnie dla rodzin z Afganistanu, które nie dostawały statusu uchodźcy, bo jeszcze cztery czy pięć lat temu było to przecież „świetne” miejsce do życia.
No tak, wtedy Afganistan był jeszcze na liście tzw. krajów bezpiecznych.
I w związku z tym wnioski Afgańczyków o azyl były odrzucane. Oni się odwoływali, ale ten proces trwa długo i ostatecznie zostawali tu latami. Ale przez to ciężej im było się wydostać z tych hangarów niż ludziom z Syrii, którzy szybko dostawali status uchodźcy, więc łatwiej im było znaleźć mieszkanie. A rodziny afgańskie połączyły się w tej niedoli, więc najpierw mieliśmy mały Afganistan w obozie, a teraz w tym bloku. To oczywiście nie jest idealna sytuacja, bo nie pozwala na... nie powiem „integrację”, bo nie o to chodzi, ale na wspólne życie.
Nie pierwszy raz słyszymy tę niechęć do słowa „integracja”, ale zazwyczaj mówią w ten sposób sami uchodźcy. Z czego wynika ona u ciebie?
Przez osoby, z którymi pracuję, jest ono odczuwane jak „wsysanie” przez lokalną społeczność. Możesz być częścią nas, jeśli przestaniesz być odrębną jednostką, kulturą, historią. Dla mnie ma ono nieco inne znaczenie, bo znam je z terapii, gdzie nie oznacza zintegrowania ze społeczeństwem, a zintegrowanie doświadczenia. Jest to na przykład pomoc danej osobie w przepracowaniu emocji, wspomnień, odczuć w ciele związanych z migracją czy wojną. Dla mnie pojęcie integracji jest więc bardzo terapeutyczne, ale w społecznym sensie – wiem, dlaczego ludzie go nie lubią.
Co w takim razie musiałoby się stać, żeby osoby, które wyszły z tych kontenerów, zaczęły się dobrze czuć w społeczeństwie niemieckim?
Mogę podzielić te historie na pewne kategorie. Zacznę od osób, z którymi pracowałam terapeutycznie. Co może być zaskoczeniem, w przypadku wielu osób zgłaszających się po pomoc z powodu objawów depresji czy stresu pourazowego bardzo szybko okazywało się, że problemy są bardziej zakorzenione w doświadczeniach domu rodzinnego niż w samej wojnie czy migracji. Tym, którzy mieli bazowe przekonanie, że są akceptowani i potrzebni, dużo łatwiej było poradzić sobie z doświadczeniem wojny i przymusowej migracji, niż uchodźcom z domów przemocowych lub ofiarom przemocy sprzed wybuchu konfliktu. U podstaw tej pracy koniec końców często było to, nad czym pracuję w ramach terapii indywidualnej z osobami, które nie doświadczyły uchodźstwa.
A czy istnieje takie zjawisko jak „deintegracja”?
Nie wiem, czy nazwałabym to „deintegracją”, ale zjawiskiem, które często obserwowałam, była utrata nadziei.
Widzę to szczególnie u osób, które przybyły tu jako dorosłe, a z różnych powodów nie miały wcześniej w swojej ojczyźnie dostępu do edukacji czy doświadczenia funkcjonowania w społeczeństwie innym niż lokalne, klanowe.
Dla nich to był ogromny szok, ale wiele z nich miało w sobie gotowość, by pomimo tej kompletnej inności spróbować ułożyć tu sobie życie. I z różnych powodów, choćby za sprawą traumy czy braku doświadczenia edukacji, nawet będąc tu przez kilka lat, nie nauczyły się języka na tyle, by móc się porozumieć czy znaleźć prostą pracę.
Kiedy mówię o tej utracie nadziei, mówię o sytuacji, w której przestają próbować. Przez kryzys mieszkaniowy często mieszkają w tzw. Heimach, czyli domach socjalnych, które w rzeczywistości są nadal obozami – bo masz płot, ochronę i musisz pokazać kartę przy każdym wejściu. Niektórzy żyją tam już od sześciu lat i odpuszczają sobie nadzieję, bo próby kosztują ich zbyt wiele, nieustanne porażki budzą wstyd i złość, a w międzyczasie uświadamiają sobie, że mogą mieć tu swój mały arabski czy afgański świat. Można to w pewnym sensie nazwać „deintegracją”, bo kiedy ten szał na pomaganie ucichł i nie było już tylu wolontariuszy, zniknęło miejsce kontaktu.
Do 2020 roku, kiedy przestałam pracować w organizacji pozarządowej, z którą byłam wcześniej związana, spośród wszystkich dzieci, z którymi miałam wówczas kontakt, tylko jedno było w odwiedzinach w domu kolegi czy koleżanki ze szkoły. Może nie ma tu otwartej wrogości, ale też nie ma takiego naturalnego bycia razem. To tutaj jest prawdziwe zderzenie kultur. Nie chodzi o religię, mentalność, ale o to, co obserwuję u osób z Syrii, Somalii czy Afganistanu: oni po prostu żyją razem. Po dwóch tygodniach od wyprowadzki z obozu na Tempelhof jedna z kobiet wysłała mi wiadomość: „Hania, mogłabyś porozmawiać z menadżerem, bo chcielibyśmy tam wrócić?”. Odpowiedziałam, że to nie jest moja rola, ale poza tym – dlaczego chcą wracać? Główny powód był taki, że wiele osób nigdy nie żyło samotnie, tylko zawsze jako część wioski czy obozu. I nagle zaczynasz żyć w mieszkaniu, gdzie nikt nie powie na klatce nic poza „dzień dobry” ani nie zaprosi na kolację.
Czy to nieprzystosowanie to porażka systemu, czy kwestia różnic kulturowych?
To jest miks różnych rzeczy. Istnieje bardzo naturalna potrzeba niezależności i tego, by czuć się jak u siebie.
Znam bardzo wielu migrantów, którzy są tu już pięć czy sześć lat, mówią pięknie po niemiecku, skończyli studia na tutejszym uniwersytecie i mają fajną pracę – oni i tak chodzą do arabskich dzielnic, żeby poczuć się jak w domu. Poszukiwanie kontaktu z rodzimą kulturą jest wtedy wyborem, a nie ucieczką czy koniecznością. Ale znam też osoby, które jeżdżą tam z drugiego końca miasta na zakupy, mimo że mogłyby je zrobić koło swojego domu. Wiedzą, że tam mogą o coś zapytać w swoim języku i mieć pewność, że kupują właściwy produkt. To jest już porażka systemu, nawet w kwestii nauki języka.
Ale państwo zapewnia kursy językowe dla migrantów
Ja z ciekawości poszłam na taki kurs niemieckiego. Masz tam klasę na 20 osób i smutną panią, która niby mówi po angielsku, ale w praktyce nie wytłumaczy ci nic w języku innym niż niemiecki. Temat pierwszej lekcji, na której byłam – recykling. Siedział koło mnie chłopak z Afganistanu, który nie tylko nie rozumiał języka, ale nie rozumiał też, dlaczego tutaj ma wrzucać butelki, a tam plastik. Zupełne oddzielenie i poczucie obcości już na tym poziomie. Szkoły, będące pierwszym miejscem kontaktu, są dużą porażką systemu. Uczą tam nauczyciele bez żadnego przystosowania do pracy z ludźmi z innej kultury, z doświadczeniem traumy, bez świadomości dynamiki sił w tej relacji. Nawet w przypadku tej lekcji o recyklingu – jesteś zmotywowany, żeby stać się częścią nowego społeczeństwa, a ktoś na pierwszych zajęciach mówi ci z wyższością, że tak właśnie robi się w cywilizowanym kraju. To są takie małe akty zawstydzania, przez które ludzie robią się mniejsi i mniejsi. Ja, jako Polka, czułam się mniejsza i mniejsza. Chwilę potem – lekcja o rodzinie, na której pani mówi: „Nasze książki nie są przystosowane do domów, w których jest ósemka dzieci”. Widziałam jak na dłoni, jak kilka kobiet w mojej grupie zamykało się w tych momentach w sobie.
Kiedy myślisz o swojej pracy z uchodźcami, to jest jakaś jedna osoba, która od razu przychodzi ci na myśl?
Myślę o osobach, które widziałam ostatnio. Wczoraj spotkałam się z nastolatką, której rodzinę poznałam w 2015 roku. Stali zagubieni przy stacji metra, dopiero co przyjechali, nie wiedzieli, gdzie mogą się zarejestrować jako poszukujący azylu. Podeszłam i zaoferowałam pomoc. Zostali skierowani do tymczasowego miejsca zamieszkania, urządzonego w starym H&M. To miało być chwilowe schronienie, ale koniec końców zostali tam chyba przez dwa lata. Kiedyś zabrałyśmy ich do miejsca, gdzie mogli gotować – w obozie było to zakazane.
Siedzieliśmy przy stole, jedliśmy, a nieopodal była jakaś impreza i puszczano sztuczne ognie. Ta dziewczynka, o której mówiłam na początku, odebrała to jako odgłosy wybuchów i dostała ataku paniki, zaczęła uciekać i się chować. Pamiętam, jak siedziałam z nią, przytulałam ją, a ona cała się trzęsła. To był moment, kiedy poczułam, ile w ciele tych dzieci jest traumy.
Jak radzi sobie teraz?
Teraz, mając 12 czy 13 lat, śmieje się teraz z tego dnia, kiedy bała się sztucznych ogni. Opowiadała mi, jak bardzo jest lubiana w szkole, jak sobie świetnie radzi. Jest taką gwiazdą: mówiła mi o tym, patrząc na paznokcie i rzucając włosami. Ogromna przepaść między tym zalęknionym dzieckiem sprzed sześciu lat, a tą dziewczyną, którą jest teraz.
Jej się powodzi, inni, o których mówiłaś, nie mają tyle szczęścia. Czy Europa nie jawi się niektórym jako pewnego rodzaju raj utracony?
Głównym tego wyznacznikiem jest dla mnie to, co ludzie mieli, zanim wszystko stracili. Dla rodziny z Damaszku, która tam prowadziła firmę, miała dostęp do edukacji, piękny dom i zapewnioną pozycję w społeczeństwie, Europa rzeczywiście jest rajem utraconym. Oni czują, że w Niemczech nigdy nie będą na takim poziomie, na jakim byli w Syrii. To, co jest ważne, to fakt, że osoby, które dotarły do Berlina, są często z wyższych klas społeczeństwa syryjskiego. Ci mniej uprzywilejowani po prostu utknęli po drodze, bo nie było ich stać na przekraczanie kolejnych granic czy na opłaty dla szmuglerów. Zostali w Turcji albo w Libanie.
Zupełnie odmienne są narracje osób, które miały dużo mniej, zanim wyruszyły z kraju. Dla nich to, co mają tutaj, to więcej, niż mieli kiedykolwiek wcześniej. Jestem blisko z kobietą z Somalii, która jest tutaj sama z piątką swoich dzieci. To, że wszystkie mogą iść do szkoły, że nikt nie porwie jej córki, nie zmusi jej do małżeństwa, że dostaje wystarczająco pieniędzy z pomocy społecznej na ubrania, buty i dach nad głową dla dzieci – dla niej to jest raj. Takie rodziny są po prostu szczęśliwe z tego, co jest tu i teraz, i wdzięczne, że dostały taką szansę. Ale kiedy rozmawiam z przyjaciółmi z Syrii, którzy są bardzo wykształceni, pochodzą z rodzin z historią, z fizycznym majątkiem w ojczyźnie… one czują, że nigdy nie będą tu przynależeć.
Czy można gdzieś dotrzeć, uciekając od wojny?
Marta Burza - Marta Burza - indolog, turkolog i absolwentka Podyplomowych Studiów Pomocy Humanitarnej, a z pasji dziennikarka. W wolnych chwilach włóczy się po świecie. Pisała dla Gazety Krakowskiej, Krytyki Politycznej i portalu Popmoderna.pl, a w Gazeta.pl redaguje newsy. Interesują ją migracje, nierówności społeczne i Azja Południowa
Jakub Mirowski magister filologii tureckiej, dziennikarz. Zajmuje się przede wszystkim na wpływie globalnych zmian klimatycznych na najbardziej zagrożone społeczności.
Wrócę do pojęcia integracji rozumianej w terapii: nieważne, gdzie jesteś, ale jak się czujesz sam ze sobą. Niektórzy świetnie sobie radzą, ale nie żyją ze sobą w zgodzie. Często są to osoby, które brały udział w rewolucji i mają ogromne poczucie winy. Funkcjonują z przeświadczeniem klęski. Wyrzucają sobie, że oni przeżyli, ale inni nie. Znam osoby, które marzą o tym, żeby wrócić do Syrii i z tą wiedzą, którą tutaj zdobywają, budować nowy kraj. To często nie pozwala im doświadczać życia, które jest tu i teraz, ale zamiast tego staje się ucieczką do nieistniejącego świata. Bez zintegrowania poczucia winy czy klęski, bez przeżycia żałoby, gdziekolwiek trafią, będą nosić wojnę w środku.
Wywiad powstał dzięki grantowi w ramach realizowanego przez Centrum Edukacji Obywatelskiej projektu „I am European: Historie i fakty o migracjach na XXI wiek”, finansowanego ze środków Unii Europejskiej.