Międzymorze / 17.01.2023
Mariana Vasilache, tłum. red.
"Żeby to się skończyło". Ukraińców chroniących się w Mołdawii wciąż prześladuje wojna
Waniaszka, mój mały wnuczek, zaczął się jąkać i sikać w nocy na łóżko z przerażenia. Gdy tylko zawyła syrena, stawaliśmy pod ścianami nośnymi, przykryci kocami i przerażeni. On cały się trząsł i prosił: „Babciu, proszę, żeby to się skończyło, żeby to się skończyło!” – wspomina Maria, uchodźczyni.
Uchodźcy na granicy pomiędzy Ukrainą i Mołdawią w Palancy w marcu 2022 roku (fot. Shutterstock)
Daria, siedmioletnia dziewczynka, nie mogła się doczekać recytacji bożonarodzeniowego wiersza po rumuńsku.
Urodziła się w Chersoniu, a do Republiki Mołdawii przyjechała w lipcu 2022 roku razem z mamą, która tu się urodziła. Uczy się w pierwszej klasie w szkole w centrum miejscowości Cojușna. Mówi mi, że nauczyła się prawie całego alfabetu, aż do litery „Ș”, i pokazuje, że potrafi już czytać po rumuńsku. W jej klasie jest 34 dzieci. Daria mówi, że w szkole poznała nowych przyjaciół, a jej ulubionymi przedmiotami są matematyka i język rumuński.
Przedstawiła mi też swoją nową koleżankę, niedawno przybyłą do ośrodka dla uchodźców.
– Na imię ma Gulnash, co oznacza „słońce” – wyjaśnia Daria. – Też ma siedem lat, ale jest w drugiej klasie.
Gulnash przyjechała z Odessy w połowie grudnia 2022 roku, z matką, młodszą siostrą i bratem. Dziewczynki mówią, że ich ojcowie zostali w Ukrainie. Tęsknią za nimi.
Od początku napaści Rosji na Ukrainę ponad osiemdziesiąt tysięcy obywateli Ukrainy znalazło schronienie w Republice Mołdawii [państwo liczy 2,6 miliona obywateli i pod względem PKB per capita jest najuboższym krajem w Europie – przyp. red.]. Większość z nich jest zakwaterowana przez mieszkańców lub zatrzymała się w tymczasowych ośrodkach dla uchodźców. Dziewięćdziesięciu z nich (58 dorosłych i 32 dzieci) mieszka w prowizorycznych ośrodkach dla uchodźców w jednej z dwóch szkół w Cojușna, miejscowości położonej w pobliżu Kiszyniowa. Wielu z nich przebywa tu od rosyjskiej inwazji, czyli od dziesięciu miesięcy. Przyjechali z Odessy, Mikołajewa i Dniepropietrowska.
W szkole, do której kiedyś chodziłam, sale lekcyjne stały się domem dla matek i babć, które uciekły przed wojną ze swoimi dziećmi i wnukami. Jedna z sal starego liceum została przekształcona w gabinet wyposażony w 15 komputerów i tabletów, gdzie uczniowie biorą udział w lekcjach online według ukraińskich programów szkolnych.
Zajęcia zostały jednak zawieszone z powodu ostrzału i przerw w dostawie prądu w sąsiednim kraju.
Czuję, że zdradziłam mojego syna
Pierwszą rzeczą, którą Marina mówi mi z płaczem, jest wyznanie, że zostawiła swojego syna w Ukrainie. Ma 69 lat. Mikołajew opuściła 20 marca, a jej emocje wciąż dają o sobie znać: – To mój syn, czuję, że go zdradziłam, zostawiając go tam. Był w pierwszej linii obrony pod Donieckiem – mówi kobieta. Łzy spływają jej po policzkach.
Marina przybyła do Republiki Mołdawii w pierwszych dniach wojny. Jej krewni i przyjaciele zostali w Ukrainie. – Córki mojego brata nadal tam są, jego już nie ma, jego żony też… – mówi. – Mam tam siostrzenicę z jej siedmioletnią córką. Inna siostrzenica, która mieszkała blisko mnie w dzielnicy Karabelnyj, ma pięcioletniego chłopca. Mam rodziców chrzestnych, krewnych męża, wielu z nich zostało w Ukrainie. Wszyscy moi przyjaciele są jeszcze w Ukrainie. Moja synowa jest teraz we Lwowie. Mój syn pracował w porcie. Kiedy zaatakowali port, naprawiał tory kolejowe. To było we wcześniejszych miesiącach. Potem Rosjanie wszystko zniszczyli.
Ci, którzy pozostali, przyzwyczaili się do trudów, mówi Marina.
– Wróciłam do domu, ale tam życie jest bardzo ciężkie – podkreśla. – Pytałam o ogrzewanie, a chłopcy powiedzieli mi, że w ogóle go nie ma. Żołnierze mieszkają w budynku administracyjnym. Przerwy w dostawie prądu są częste. Tam, gdzie mieszka moja synowa, prądu prawie nie ma. Mieszkają na dziewiątym piętrze w bloku. Cały budynek się trzęsie, a wnuk jest przerażony, trzymają go na środkach uspokajających. Rozumie wszystko, co się dzieje, zasługuje, żeby wiedzieć. W lipcu skończył 13 lat. To straszne. Rozmawiam przez telefon ze znajomymi, a oni mi mówią, że zginął jeden sąsiad, a potem drugi. Wszystkich młodych mężczyzn już nie ma, jeden zginął w Doniecku, drugi został zabity. Nasz chrześniak od maja walczy w Doniecku. Mąż mojej siostrzenicy też jest oddelegowany na tamtejszy front.
Zniszczyli nasze szkoły, nasze domy
Wojna przyniosła ból i zniszczenia w ukraińskich miastach.
– Zniszczyli naszą infrastrukturę. Zniszczyli wiele szkół, instytucji i domów – mówi Marina. – Nasz lekarz rodzinny mieszkał na tej samej ulicy. Chowali się w piwnicy, bo ich dach został zniszczony. Jeden pocisk trafił w dom koleżanki. Przyjechaliśmy tu, do Mołdawii, 20 marca, a kilka dni później zadzwoniła moja przyjaciółka Lena, mówiąc, że Nadia umarła. Ukrywała się w piwnicy. Była już martwa, gdy znalazła ją córka. Serce jej nie wytrzymało. W wyniku ostrzału zginęło wiele osób. Wiele domów zostało zniszczonych, wybito w nich okna. Mój syn kupił dom, zupełnie nowy i wyremontowany, ale okna na drugim piętrze zostały wybite, pocisk trafił w pierwsze piętro. Nasza sąsiadka od początku wojny przebywała z synem w schronie – mówi Marina i znów wybucha płaczem.
Postanowiła spędzić zimę w Mołdawii.
– Dorośli pracują, niektórzy z nas zdalnie. Wychodzimy na wieś, do sklepu, czasem do miasta, gdy trzeba. Ciężko jest zdobyć lekarstwa, bo potrzebujemy ich dużo – opowiada Marina.
Niektórym uchodźcom udało się znaleźć pracę we wsi, innym w nieodległym Kiszyniowie. Według oficjalnych danych w Republice Mołdawii (w większości w stolicy) zatrudnionych jest 946 obywateli Ukrainy, którzy pracują jako programiści, inżynierowie, szwaczki, sprzedawcy, kelnerzy, kucharze, lekarze czy nauczyciele.
Żeby to się skończyło
– Postanowiliśmy wyjechać ze względu na Wanię – mówi Maria, która także w marcu przyjechała do Mołdawii z jedną z córek i czteroletnim wnukiem. – Zostawiliśmy wszystko i po prostu pojechaliśmy. Przekroczyliśmy granicę 13 marca. Mieszkamy tu od dziesięciu miesięcy – opowiada.
Pierwszy dzień wojny pamięta w najdrobniejszych szczegółach, ale trudno jej przyjąć do wiadomości, że w XXI wieku takie okrucieństwa są jeszcze możliwe.
– Kiedy zaczęła się wojna, nasza sąsiadka z górnego piętra, która ma problemy ze słuchem, zapytała mnie, co to za hałas, czy ktoś przestawia meble w mieszkaniu – wspomina. – Pół godziny później zadzwonił mój brat z Mikołajewa, mówiąc żebym się uspokoiła i że zaczęła się wojna. Jak może być jeszcze wojna, przecież żyjemy w XXI wieku? Powiedział mi, że zbombardowali cały kraj. Nie chciałem w to uwierzyć. Później zadzwoniła do mnie córka, mówiąc, żebym wzięła paszport i pojechała z nią, później wymyślimy, co dalej. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje – mówi kobieta.
– Zostałyśmy kilka dni, a syreny ciągle wyły – ciągnie Maria. – Powiedziałam córce, że nigdzie nie pójdę, ale byłam przerażona. Patrzyłam przez okno, widząc ciągnące samochody, ludzi ładujących bagaże, chwytających zwierzęta. Jak mieliśmy zostać? Pojechaliśmy do teściów, w rejon Odessy, do Bołhradu, tam było spokojniej.
Zostaliśmy kilka tygodni, potem wróciliśmy do Odessy, ale zaczęli atakować miasto. Zniszczyli centrum handlowe, które znajdowało się przecznicę dalej. Wtedy moja córka powiedziała, że czas jechać, bo Waniaszka, mój mały wnuczek, zaczął się jąkać i sikać w nocy na łóżko z przerażenia. Gdy tylko zawyła syrena, stawaliśmy pod ścianami nośnymi, przykryci kocami i przerażeni. On cały się trząsł i prosił: „Babciu, proszę, żeby to się skończyło, żeby to się skończyło!” – wspomina Maria.
Putin nas atakuje, ale my stajemy się silniejsi
Maria mówi, że wojna zjednoczyła ludzi, bo tragedię rozumieją tylko ci, którzy jej doświadczyli.
– Chwytasz plecak i uciekasz do piwnicy – podkreśla. – Ale to właśnie połączyło ludzi. Nasz sąsiad przychodzi sprawdzić, czy jesteśmy w domu, czy czegoś nie potrzebujemy. Inny pyta, czy wyjeżdżamy. Jedni mówią, że wyjeżdżają, inni, że zostają, a ci, którzy wyjeżdżają, dają nam wszystko, co mieli w lodówce.
Maria ma jeszcze córkę i syna, którzy zostali w Ukrainie. Oboje mają swoje rodziny.
– Chodzą do pracy, czasem pracują w domu – mówi. – Dzieci zostają w domu, a gdy rozlega się syrena, chowają się pod łóżko i podkręcają głośność telewizora na maksa. Iroczka pracuje w sąsiedztwie, a gdy włączy się alarm, biegnie do domu. Codziennie rozmawiamy przez telefon. Kiedy tylko dowiaduję się o nowym ataku, dzwonię do nich, żeby zapytać, gdzie są, chcę ich zobaczyć na wideo.
Maria jest dumna z tego, że jest Ukrainką i że jej naród opiera się rosyjskiej agresji. Opowiada o okrucieństwach, jakie pozostawia po sobie rosyjska armia.
– Putin walczy z ludźmi – mówi. – Normalnie w wojnie jedna armia walczy z drugą, ale on walczy z ludźmi. Zostawia nas bez światła, bez gazu. Zniszczył nasze przedszkola, szkoły, budynki administracyjne. Atakują nas, ale my stajemy się silniejsi. Jestem szczęśliwa, że jestem Ukrainką, że mamy tego zesłanego przez Boga prezydenta. Gdyby nie zaatakowali nas wtedy, kiedy to zrobili, zrobiliby to w innym czasie. Zajęliby Ukrainę, potem Mołdawię, Polskę, po kolei, którykolwiek kraj by chcieli. Druga najpotężniejsza armia świata jest nikczemna i haniebna – zaznacza kobieta.
– Wyjechaliśmy, ale mój brat i jego żona nadal mieszkają w naszym mieszkaniu, a moja siostra mieszka z mężem w mieszkaniu mojej córki. Są z Mikołajewa, z dzielnicy, w której strzelali do ludzi. Mąż Oli wrócił i co zobaczyła? Dziurę na wewnętrznym podwórku, pięć, sześć zniszczonych samochodów, zostały tylko wraki. Górne i dolne piętro budynku mieszkalnego zostało zniszczone. Nie pamiętam, ile osób tam zginęło. Okna i drzwi były powybijane i pozabijane gwoździami. W budynku płynęła tylko woda nie nadająca się do picia. Windy były niesprawne. Nie było ciepła, nie było prądu. To było straszne.
Jej dzieci prosiły, by została w Mołdawii, bo Ukraina pozostaje celem rosyjskich ostrzałów i nigdy nie wiadomo, który budynek zostanie trafiony.
– Nie chciałam jechać do Polski czy Niemiec – podkreśla. – Nie, lepiej jest tu, w Mołdawii, z naszymi ludźmi. Część mojego serca jest tam, druga część tutaj. Jak tylko tu trafiłam, zostałam tu, w tym właśnie pokoju, z wnuczką.
Mariana Vasilache dziennikarka w publicznej stacji Radio Romania Kiszyniów, działającej w Mołdawii od 2011 roku. W latach 1998-2007 pracowała w byłej miejskiej rozgłośni radiowej Antena Kiszyniów.
– Trzymasz się mocno. Udajesz bohatera przed dziećmi, ale tak naprawdę to cię dopada – mówi Maria. Podobnie jak inni uchodźcy, Maria i jej rodzina z niecierpliwością oczekują dnia, w którym ich kraj zostanie wyzwolony, aby mogli wrócić do domu. – Kiedy ogłoszą nasze zwycięstwo, kiedy wygramy wojnę, chcę, żebyśmy upiekli dla wszystkich ogromny tort wielkości Ukrainy.
Artykuł ukazał się na portalu
Verdica.ro