Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Jedwabny Szlak / 30.04.2023
Małgorzata Sidz

Trudno być obcym w Korei Południowej. Nie dla każdego jest to "kraj porannego spokoju"

Społeczeństwo Korei Południowej ma opinię homogenicznego: wszyscy tutaj mają to samo pochodzenie, imigracja jest na wyjątkowo niskim poziomie. Podziały przebiegają tu wzdłuż linii, które dla nas, na Zachodzie, są nieoczywiste.
Foto tytułowe
(Shutterstock)

Nazwę dynastii Joseon, panującej w okresie świetności Korei od XIV do XIX wieku, tłumaczy się luźno jako „poranny spokój”. Dokładnie oznacza to uczucie świeżości, kiedy bierzemy pierwszy poranny oddech, patrząc na szerokie pola i piętrzące się za nimi dostojne góry. Rzeczywiście, koreańskie krajobrazy uwodzą. Ale czy Korea Południowa wciąż jest krajem spokoju i harmonii?

98% jej mieszkańców to etniczni Koreańczycy. Ponad połowa z nich nosi jedno z trzech najpopularniejszych nazwisk: Kim, Lee albo Park. Idąc ulicami Seulu, można mieć wrażenie, że ludzie wyglądają tutaj podobnie – ubierają się w tak samo skrojone płaszcze, farbują włosy na ten sam muśnięty brązem odcień i idą przed siebie tym samym szybkim krokiem, patrząc w komórkę, a mimo to zgrabnie manewrując w tłumie.
Pierwszy numer magazynu
Nowa Europa Wschodnia Online

Wytrawne koreańskie oko zauważy jednak niuanse, które pomagają zdemaskować obcego: zdradzający niepewność wzrok wbity w ziemię, niemodne kroje dżinsów i fryzury, skórzane kurtki, a w przypadku kobiet mocny makijaż i czerwona szminka. No i przede wszystkim zdradzający północnokoreańskie pochodzenie niski wzrost. Po tym poznasz stereotypowego koryo saram – członka koreańskiej diaspory z byłego Związku Radzieckiego.

Znajdziesz ich najczęściej w okolicach Dongdaemun, małej uzbeckiej dzielnicy w Seulu. Można tam pójść na mongolskie karaoke, na ulicy kupić tłuściutkie manty (rodzaj pierogów), w sklepie wziąć na wynos syberyjską rybę, podejrzanie wyglądający tani kawior i kawałek miodownika, a w knajpie po zjedzeniu ociekającego tłuszczem pilawu i szaszłyka zamówić herbatkę podawaną w małej, tureckiej szklaneczce i popijać ją, opierając się o perski dywan wiszący na ścianie. Czasami pojawiają się tu obcokrajowcy tacy jak ja, w poszukiwaniu wschodnioeuropejskiej kuchni.

Dwie fale migracji

Koreańczycy migrowali z północy kraju na rosyjski Daleki Wschód od drugiej połowy XIX wieku. Zakładali tam gospodarstwa rolne i zatrudniali się u Rosjan. Ceniono ich jako zaradnych, robotnych, a przede wszystkim tanich pracowników. Zanim Japonia zaanektowała Koreę, zdążyło wyemigrować ponad 170 tysięcy osób. Przez lata Koreańczycy wrastali w rosyjskie społeczeństwo, jednocześnie dbając o zachowanie własnej kultury. Tworzyli koreańskie osiedla, szkoły, komuny. Działały koreańskie gazety i szkółki językowe. Emigracja przybrała jeszcze większe rozmiary po inwazji Japonii na Koreę w 1910 roku. Już nie tylko powody ekonomiczne, ale i polityka pchała Koreańczyków za północną granicę.

Wraz z okupacją Korei pojawił się problem – odkąd półwysep stał się częścią Japonii, Koreańczycy zostali obywatelami kraju wrogiego radzieckiej Rosji. Stalin postanowił rozwiązać problem w charakterystyczny dla siebie sposób: pakując wszystkich Koreańczyków do pociągów, które wywiozły ich do Azji Centralnej, głównie do Kazachstanu i Uzbekistanu. Wywieziono koreańskie dzieci, które urodziły się już na rosyjskiej ziemi, i ludzi, którzy mieszkali na niej od dekad. Rodzinom przepadały majątki i ziemia. Przynajmniej 10 tysięcy przymusowych przesiedleńców zmarło w drodze i niedługo potem.

W latach 40. miała miejsce druga fala koreańskiej emigracji na rosyjskie ziemie. Sachalin, obecnie część Rosji, w trakcie II wojny światowej był okupywany przez Japończyków. Ponieważ japońscy mężczyźni służyli w wojsku, na ich miejsce do fabryk i zakładów pracy wysyłano przymusowych robotników z Korei. Na sam Sachalin zesłano wtedy około stu tysięcy ludzi. Po wojnie, kiedy na powrót stał się własnością Rosji, Japończycy umyli ręce. Nie zaoferowali wywiezionym Koreańczykom obywatelstwa Japonii ani nie ułatwiali powrotu do kraju. Mateczka Rosja przyjęła ich za to z otwartymi ramionami, ponieważ pracą ich rąk chciano kontynuować rozwój wyspy.

Przez lata powojenne diaspora koreańska dobrze sobie radziła w ZSRR. Jej członkowie reprezentowali republiki na Olimpiadzie, zyskiwali wysokie rangą stanowiska w armii, zakładali biznesy i udzielali się w polityce. Sławę współczesnej piosenkarki Anity Coj może przyćmić tylko Wiktor Coj, zmarły w wyniku wypadku samochodowego w 1990 roku frontman kultowego zespołu Kino. Wielu z żyjących dzisiaj w Rosji czy Azji Centralnej Koreańczyków nie zna języka swoich przodków, a z kulturą przodków łączy ich tylko kimchi. Mimo to tworzą zwarte społeczności.

Od lat 90. rząd Korei Południowej wspiera Koreańczyków, którzy wyrażają chęć „powrotu” do kraju, nawet jeżeli stanowią trzecie czy czwarte pokolenie urodzone w Rosji. Ta oferta przyciąga głównie Koreańczyków z Azji Centralnej, dla których wiąże się z ogromną poprawą sytuacji życiowej. To jednak tylko jedna strona medalu.

Szkoła, gdzie prymusy są łobuzami

Profesor Vladimir Tikhonov z Uniwersytetu w Oslo tłumaczy mi, że społeczeństwo koreańskie funkcjonuje jak szkoła. Tradycyjna, koreańska szkoła oczywiście, w której to, gdzie siedzimy, zależy od tego, jakie wyniki udało nam się ostatnio osiągnąć na sprawdzianach. Przy pierwszych ławkach siedzą prymusy, a na ostatnich ze wstydem spuszczają wzrok ci, którzy o dostaniu się do jednej z topowych koreańskich uczelni mogą tylko pomarzyć. Pierwsze rzędy zajmują więc Skandynawowie, Amerykanie i Australijczycy – mieszkańcy państw najbardziej ekonomicznie rozwiniętych, o wysokim soft power.

– Europa Wschodnia jest gdzieś pośrodku, prawdopodobnie niżej niż Korea, skoro to wschodni Europejczycy przyjeżdżają tu pracować, a nie odwrotnie. Uzbekistan jest zacofanym krajem, w klasowej hierarchii nie istnieje, i to przekłada się na sposób, w jaki ludzie stamtąd są traktowani – mówi Tikhonov.

W skrócie: jeżeli pochodzisz z kraju, który nie jest rozwinięty ekonomicznie, twoja wartość jako człowieka jest odpowiednio niższa. Oczywiście to nic szczególnie koreańskiego, także w Polsce odmiennego traktowania może się spodziewać imigrant z Pakistanu, a innego ekspat z Wielkiej Brytanii. Koreański nacjonalizm jest jednak dużo bardziej skomplikowany. Na osobach pochodzących z dawnego Związku Radzieckiego, w których żyłach płynie wyłącznie koreańska krew, spoczywa dodatkowy ciężar. Otóż oczekuje się od nich, że będą w stanie dopasować się do koreańskiego społeczeństwa, rozumieć wszystkie jego niuanse i płynnie mówić w często obcym dla nich języku.

Imigranci z Uzbekistanu zazwyczaj nie mogą sprostać tym oczekiwaniom. Jeżeli nie posługują się językiem koreańskim, najczęściej zajmują się budowlanką i prostymi pracami manualnymi. Kobiety zatrudnia się do sprzątania oraz opieki nad dziećmi i osobami starszymi.

Tikhonov, który bada społeczność koryo saram w Seulu, twierdzi, że bardzo często padają oni ofiarami dyskryminacji. Koreańczycy traktują ich z wyższością, zwracają się do nich na „ty”, co w koreańskiej kulturze jest niespotykane. Czasami zadają im głupie pytania: czy mają kury i niedźwiedzie, czy widzieli kiedyś samolot? Dla koryo saram to nie tylko upokorzenie, ale też sytuacja, którą trudno zrozumieć. Przecież znajdują się wśród swoich.

Koryo saram tworzą też podziały we własnym gronie. Często sami o Koreańczykach z Sachalinu mówią jak o osobnej grupie – w końcu w większości pochodzą z południowej części Półwyspu Koreańskiego, nie zostawili rodzin po drugiej stronie trzydziestego ósmego równoleżnika i nie mają okropnego doświadczenia przewożenia stalinowskimi bydlęcymi pociągami. Różnią ich też pokolenia i miejsca, w których się wychowywali. Doświadczenie Koreańczyka urodzonego w centrum kosmopolitycznego Petersburga trudno porównać z doświadczeniem Koreańczyka z Uzbekistanu urodzonego w dawnym kołchozie. Od dzieciństwa słyszą od swoich rodziców, że „ci z Sachalinu/z Uzbekistanu są inni niż my”.

Mimo wewnętrznych podziałów i dyskryminacji koryo saram mogą się liczyć z dużą przychylnością ze strony państwa. Korea Południowa znajduje się na czele najszybciej starzejących się państw na świecie, a świeża krew z byłych republik ZSRR mogłaby uzupełnić braki na rynku pracy. Sytuacja „powracających” jest dużo lepsza niż imigrantów z Azji Południowej i Południowo-Wschodniej, którzy przyjeżdżają do Korei na najwyżej paroletnich wizach i najczęściej nie mogą liczyć na obywatelstwo ani nawet możliwość stałego pobytu. Mężczyźni zwykle pracują ciężko w fabrykach i na budowach, kobiety opiekują się osobami starszymi. Podobnie jak koryo saram, muszą liczyć się z dyskryminacją na rynku pracy i w życiu codziennym.

Na nieco lepszy los liczyć mogą Wietnamki czy Filipinki, które biorą śluby z Koreańczykami. Otrzymują wtedy długoterminową wizę, dla której gwarancją jest małżeństwo. Legalny pobyt kobiety trwa tak długo, jak związek. Prowadzi to bardzo często do nadużyć ze strony mężczyzn i przemocy domowej. Mimo to rząd wspiera „sprowadzanie” żon z zagranicy dla mieszkańców wsi, które Koreanki już dawno opuściły.

Za miskę ryżu

Koreańczycy to przypadek jednej nacji, która mieszka w dwóch wrogich sobie i nawzajem niedostępnych państwach. Oba rządy – Republiki Korei oraz Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej – rozpoznają całość półwyspu jako swoje terytorium. Oznacza to, że każdy Koreańczyk z Północy, który znajdzie się na Południu, może od ręki otrzymać obywatelstwo i vice versa. Mimo że ideologicznie nie mogliby się od siebie bardziej różnić, Koreańczycy z obu stron granicy wywodzą się z tej samej, agrarnej, podbudowanej konfucjanizmem kultury. Jeszcze do niedawna każdy z Południa mógł wskazać bliższą i dalszą rodzinę, która została na Północy. Dzisiaj, kiedy zawieszenie broni trwa od dekad, a pokolenia, które pamiętało zjednoczoną Koreę, już nie ma, temat zjednoczenia nie jest tak naglący.

Ale Koreańczycy z Północy cały czas docierają do ziemi obiecanej. Najczęściej są to kobiety. W przeciwieństwie do mitu, według którego uciekinier z Korei Północnej przepływa przez rzekę pod ostrzałem karabinowym, skacze ze statku w pełne morze albo przechodzi zimą po niepewnym lodzie, takich przypadków jest najmniej. Najczęstszy sposób, w jaki Koreanki wydostają się z Korei Północnej, to handel ludźmi. Chińczycy, którzy obowiązującą jeszcze do niedawna polityką jednego dziecka doprowadzili do ogromnej dysproporcji między liczbą młodych kobiet i mężczyzn w swoim kraju, łatają w ten sposób zapotrzebowanie na żony, niewolnice seksualne i personel domów publicznych. Wiele z nich nie ma pojęcia o tym, co je czeka, inne godzą się na ten los, licząc na to, że w Chinach nie będą musiały się martwić o codzienną miskę ryżu.

Niektórym udaje się w końcu uciec z Chin – najczęściej opuszczając „męża” lub alfonsa, przekupując celników i przechodząc nocą przez pustynię Gobi do Mongolii. Stamtąd kierują się do Azji Południowo-Wschodniej. Z Tajlandii mogą bezpiecznie polecieć do Korei Południowej. Na tych, którym się to udaje, nie czeka wcale raj. Często trudno im się odnaleźć w kapitalistycznej rzeczywistości. Nie mają umiejętności i wiedzy, które pozwoliłyby im na podjęcie pracy. Czasami nie umieją nawet pisać. Spotykają się z dyskryminacją ze strony współbraci z Południa – powszechnie uważa się, że uciekając, narazili swoje rodziny na karę więzienia lub śmierci. Niektórzy boją się ich nawet, twierdząc, że przenoszą choroby – taka rasistowska narracja na temat uchodźców pojawia się także w naszej części świata.

Czubek góry lodowej

Korea Południowa jest z pozoru krajem homogenicznym, ale etniczny Koreańczyk etnicznemu Koreańczykowi nierówny. Uciekinierzy z Północy i koryo saram to tylko przykład tego, jak skomplikowane i zhierarchizowane jest to społeczeństwo. Czasami jeden wydział, jeden szczebelek na drabinie korporacyjnej albo jedno oczko w rankingu najlepszych uniwersytetów różni od siebie tych, których powinniśmy szanować, od tych, którzy na to nie zasługują.

Mówiąc w skrócie, jeżeli chcesz coś osiągnąć, musisz najpierw trafić do nieba. SKY (ang. „niebo”) to akronim trzech najlepszych uczelni w Korei Południowej – Narodowego Uniwersytetu Seulskiego, Uniwersytetu Koryo i Uniwersytetu Yonsei. W takiej kolejności. Oczywiście ważne jest, jaki wydział skończysz, ale lepiej studiować cokolwiek na dobrej uczelni, niż robić MBA na uniwersytecie spoza rankingu.

Koreańscy uczniowie pracują ciężko od najmłodszych lat, żeby dostać się do SKY. Po lekcjach uczęszczają na zajęcia dodatkowe, korepetycje, a potem do wieczora siedzą w hagwonie – rodzaju prywatnej „szkoły po szkole”, gdzie do znudzenia można tłuc ułamki i angielskie słówka. Do czasu zdania egzaminu na studia dzieci mogą zapomnieć o życiu towarzyskim, sportach i zabawie.

Wszystko po to, by trafić do czebolu – wielkiej, „rodzinnej” korporacji. I tutaj znowu pojawia się hierarchia. Bo pracownik Samsunga jest lepszy od pracownika LG, księgowy w Hyundaiu od księgowego z KIA, a bankier z KB od bankiera z Woori. Poznając nową osobę, wystarczy wymienić się wizytówkami, a od razu będzie jasne, kto kogo ma szanować bardziej.
Małgorzata Sidz – japonistka, filmoznawczyni, magister studiów poświęconych Azji Wschodniej na Uniwersytecie w Turku w Finlandii. Jej życie i serce są rozdarte między Północą (Szwecja, Finlandia, Dania, Kanada) i Wschodem (Japonia, Korea Południowa).

Operowanie w tej rzeczywistości jest szczególnie trudne dla tych, którzy zostali w nią wrzuceni w środku życia, nie odbębniwszy wszystkich poprzednich etapów. Koreańczyk wie, w jakiej relacji jest z osobą, która skończyła podrzędne liceum w gorszej części Seulu, ale jak odnosić się do kogoś, kto szkołę kończył w dalekim Taszkencie? Dyskryminacja „obcych” to tylko czubek koreańskiej góry lodowej.