Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze / 17.09.2023
Taina Tervonen, przekład Katarzyna Marczewska

Długi cień wojny w Bośni. Fragment książki „Grabarki”

„Grabarki” są poruszającą opowieścią ze świata masowych grobów w Bośni, gdzie szczęściem jest odnalezienie szczątek dawno utraconych bliskich. To świat, który miał pozostać historią i ostrzeżeniem spod hasła „nigdy więcej”. Nic bardziej mylnego. Bucza, Irpień, Mariupol i zapewne wiele innych, nieznanych jeszcze miejsc każe czytać tę książkę nie jako zapis czy ostrzeżenie, a zapowiedź tego, co nieuchronnie przyniesie wyzwolenie ziem ukraińskich okupowanych przez Rosjan. [Redakcja]
Foto tytułowe
fragemnt okładki książki "Grabarki. Długi cień wojny w Bośni"


– Widzisz, te do siebie pasują. – Senem bierze do rąk kręgi. – Spójrz, kości same o sobie mówią.

Składa szkielet, jakby kości były puzzlami, ruchy dłoni są szybkie i precyzyjne, zdradzają wprawę: długie kości nóg po obu stronach miednicy, żebra przy kręgach, żuchwa pod czaszką. Nigdy w życiu nie widziałam zwłok. U stóp zmarłego, którego Senem rekonstruuje, leży starannie złożony jaskrawoczerwony wełniany sweter, a na nim skórzane buty, zesztywniałe po latach przeleżanych w ziemi.

Na białych workach ułożonych bezpośrednio na betonowej posadzce spoczywają jedne przy drugich szczątki siedmiu ciał ekshumowanych trzy dni wcześniej. Rząd ciągnie się dalej, kolejne zamknięte worki, zawierające kolejne szczątki, kolejne kości, kolejne czekające na ułożenie kręgi.

– Jest ich dwadzieścia dwa, wszystkie wydobyte z tego samego masowego grobu – mówi Senem.


Wokół mnie pod ścianami stoją obok siebie na długości wielu metrów pięciopoziomowe wózki, a na każdym poziomie leży worek ze zwłokami. Ile ich jest w tej olbrzymiej hali fabrycznej?


*



Przed tygodniem przyleciałam do Sarajewa. Jestem w Bośni i Hercegowinie dopiero drugi raz i niewiele wiem o historii tego kraju poza tym, że była tu wojna, która skończyła się w 1995 roku – wojna, która pochłonęła sto dziesięć tysięcy ofiar, w tym trzydzieści tysięcy zaginionych. Trwają jeszcze poszukiwania dziesięciu tysięcy spośród nich, czyli jednej trzeciej. I właśnie o nich mi chodzi – o widma, których powrotu czekają bliscy, by móc im urządzić pogrzeb. Słyszałam od rodzin o bólu wyczekiwania, o niemożności zakończenia żałoby. Nic jednak nie wiem na temat pracy, jakiej wymaga identyfikacja zwłok. W Sarajewie jeden z moich informatorów wspomniał o Senem. Jest to antropolożka sądowa, która kieruje ośrodkiem identyfikacji zwłok regionu Krajina, w północno-wschodniej części kraju.

Kiedy do niej zadzwoniłam, wytłumaczyła mi, jak tam trafić: trzeba wysiąść z autobusu w Sanskim Moście przy stacji benzynowej, nie dojeżdżając do dworca, i iść boczną drogą przecinającą osiedle domków jednorodzinnych, a potem dalej, aż do strefy przemysłowej w Šejkovačy. I tam miałaby być kostnica? W mglisty jesienny poranek szłyśmy pieszo poboczem razem z Zabou, pracującą ze mną fotografką. Ogarniały nas coraz większe wątpliwości i wreszcie postanowiłyśmy zadzwonić, przekonane, że zabłądziłyśmy, podczas gdy stałyśmy pod samym budynkiem.

Po prostu nie tak go sobie wyobrażałam – była to najzwyklejsza hala magazynowa z dużymi oknami, naprzeciwko wytwórni cementu.

W służącym za biuro kontenerze Senem przyszykowała nam neskę na rozgrzewkę. Ledwo zdążyłam wypić łyk, kiedy wzięła swój kubek i zaproponowała, żebyśmy z nią poszły do hali. Tenisówki, skórzana kurtka, włosy schowane pod czarną trykotową czapeczką, najwyżej trzydziestka – wszystko to również nie pasowało do moich wyobrażeń o osobie kierującej kostnicą. Zupełnie jakby ktoś, kto obcuje ze śmiercią, musiał być człowiekiem, na którym życie odcisnęło piętno – a co najmniej nosić biały fartuch. Senem jednak weszła do hali z kubkiem kawy w ręku, tak jak się wchodzi rano do biura. Kiedy otworzyła drzwi do wielkiej sali i zobaczyłam te wszystkie białe worki leżące na podłodze i na wózkach, na chwilę się zawahałam, miałam ochotę zaprotestować: przecież nie można ot, tak sobie wejść do kostnicy, powinno się… sama nie wiem co. Ale Senem była już za progiem, przytrzymywała drzwi, czekała na mnie.

Więc nic nie powiedziałam i weszłam.


*



– Przed wojną była tu fabryka – mówi Senem po angielsku. – A potem zrobili kostnicę.

Pokazuje palcem fotografie przymocowane do ściany taśmą klejącą. Fabryka czego? Nie zdążyłam zapytać, bo już zaczyna objaśniać, co przedstawiają zdjęcia wydrukowane na kartkach A4. Na jednym w wykopanym w ziemi dole, którego dno jest usiane kośćmi, stoi mnóstwo małych żółtych stożków z numerami, takich, jakie można zobaczyć na miejscu zbrodni. Podczas ekshumacji wszystko trzeba sfotografować i opisać, mówi Senem. Na podstawie ułożenia kości można określić, czy należą one do tej samej osoby, co pozwala je umieścić w jednym worku. Po przywiezieniu worka do kostnicy wszystko zostaje wyjęte, umyte i odbywają się ponowne oględziny.


– Zdarza się, że tułów nie pasuje do nóg albo wiek czaszki nie zgadza się z wiekiem miednicy. Jeśli są jakieś wątpliwości, wtedy to, czy dana kość należy do tej lub innej osoby, określa się na podstawie DNA.

Słucham, staram się wszystko zapamiętać – worki na podłodze, wózki, kości, DNA. Hala wydaje mi się olbrzymia. Dach jest jakieś dziesięć metrów nad nami, stalowe belki kreślą na stropie geometryczny wzór. Światło wchodzi przez rząd umieszczonych wysoko okien, dziś rano jest nieśmiałe, przytłumione mżawką, która pada z zasnuwających niebo chmur.

– Badanie DNA pozwala również ustalić tożsamość danej osoby – ciągnie Senem. – Profil genetyczny zmarłego porównujemy z innymi profilami DNA, otrzymanymi z próbek krwi pobranych od najbliższych krewnych osób zaginionych i zebranymi w bazie danych. I mamy nadzieję, że uzyskamy match.

Przedstawia te informacje tak, jakby to była prezentacja pokazywana dziesiątki razy osobom z zewnątrz, takim jak ja, które słyszały o DNA wyłącznie w serialach kryminalnych. Senem wygląda zresztą jak postać z powieści sensacyjnej: skórzana kurtka, papieros zwisający z ust, przenikliwy wzrok i poważny głos, uderzający kontrast między niemal dziecinną twarzą a otaczającymi dziewczynę zwłokami. Wyjaśnia mi cierpliwie, co oznacza match – jest to zgodność genetyczna, dowód pokrewieństwa, a co za tym idzie, potwierdzenie tożsamości.

– Największy problem – dodaje Senem i pokazuje inną wiszącą na ścianie fotografię – to masowe groby wtórne.

Na zdjęciu widać żebra, część kręgosłupa i kawałki czaszki. Obok drugie zdjęcie: kilka kręgów, miednica, kości udowe.

– Górną część tego szkieletu znaleziono w  2001 roku w miejscowości Jakarina Kosa. A to jest dolna część, odkopana w 2003 roku w Tomašicy, trzydzieści kilometrów stamtąd.

Pod koniec wojny sprawcy zbrodni zaczęli przenosić ciała, by ukryć dowody. Piętnaście lat później utrudnia to w znacznym stopniu identyfikację ofiar. Ich szczątki rzadko bywają kompletne.

– Czasem mamy tylko pojedynczy palec albo kość udową.

Z przepierzenia dwumetrowej wysokości dzielącego halę na dwie części spoglądają na nas maleńkie twarze, przyklejone do szarej papierowej taśmy. Są to fotografie wielkości zdjęcia legitymacyjnego, niekiedy po prostu wycięte z większej odbitki pochodzącej z rodzinnego archiwum, które przetrwało wojnę i wygnanie – twarze poważne, roześmiane, zamyślone, z papierosem w ustach; bezzębny uśmiech, dziecięcy grymas, zmarszczki, wojskowy mundur, zdjęcie klasowe, fryzura z lat dziewięćdziesiątych, która przypomina mi czasy, kiedy chodziłam do liceum. Twarze wszystkich zaginionych bez wieści z regionu Krajiny. Jest ich ponad pięć tysięcy.

– Jeśli nie mamy nic poza ręką, patomorfolog nie może ustalić przyczyny śmierci i  wydać świadectwa zgonu. Radzimy wtedy rodzinie, by czekała. Ale ostateczna decyzja należy do bliskich.

– A co się dzieje, jeśli rodzina urządzi pogrzeb, a później znajdą się inne kości?

– Trzeba dokonać ekshumacji pogrzebanych szczątków, żeby je uzupełnić.

Ile razy można grzebać bliską osobę? Nigdy nie sądziłam, że można stanąć przed takim problemem. Zupełnie nie mam orientacji w świecie umarłych, a już na pewno nie w tym, w świecie zmarłych śmiercią gwałtowną, w wyniku egzekucji i tortur. Nie mam też pojęcia, jakie to zostawia ślady na niezidentyfikowanych kościach rozłożonych na białych workach na zwłoki, a także w pamięci krewnych, mających nadzieję odnaleźć tych, których kochali.

Krwawa wojna w Bośni w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku pochłonęła ponad sto tysięcy ofiar. Około dziesięciu tysięcy zaginionych poszukuje się do dziś. Wciąż odkrywane są nowe masowe groby. Co gorsza, żeby zamaskować zbrodnie, w trakcie wojny zwłoki wielokrotnie przewożono, zdarza się więc, że rozczłonkowane szczątki jednej osoby pochowane zostały w kilku miejscach. Są rodziny, które od blisko trzydziestu lat szukają swoich synów, mężów, ojców. Są zmarli, którzy od lat czekają w chłodniach na identyfikację.

Jak w gorącym klimacie przechowywać tysiące zwłok? Jak rozmawiać z krewnymi zaginionych, gromadzić i analizować tysiące próbek DNA? Jak wieczorem wracać do domu, żyć, śmiać się, zasypiać?

Książka jest dostępna w Księgarni Wydawnictwa Czarne

*



– Te zwłoki były prawie kompletne – mówi Senem i pokazuje leżące rzędem na podłodze białe worki, pochodzące z poprzedniego masowego grobu. – Te dwadzieścia dwa szkielety nie były ze sobą przemieszane, ciała złożono starannie do grobu.

Ekshumacja trwała pięć dni, to długo „jak na taki mały zbiorowy grób”, wyjaśnia Senem.

– Dzięki temu mogliśmy pracować bardzo dokładnie. Do identyfikacji każdych zwłok wystarczy potem pobrać po jednej próbce DNA. Tak jest też lepiej dla rodzin.

W jej głosie słychać dumę ze spełnionego zadania i dobrze wykonanej pracy. Sama o tym zresztą mówi – denerwuje ją, kiedy ekshumacja jest zrobiona byle jak, przez osoby bez odpowiedniego przygotowania. Potrzeba wtedy mnóstwa badań i analiz, czas oczekiwania rodzin wydłuża się – a wszystko dlatego, że przy wydobywaniu ciał z ziemi ktoś się zanadto pospieszył.

– Identyfikacja zwłok jest jak kropka, którą rodzinom udaje się wreszcie postawić na końcu zdania ciągnącego się od piętnastu lat – mówi Senem. Więc jeśli to możliwe, nie należy jej zastępować wielokropkiem. – Wiem coś o czekaniu – dodaje. – Zanim przyjechałam do Šejkovačy, pracowałam z zespołem zajmującym się pobieraniem krwi.

Głos jej się zmienia, jakby już zakończyła oficjalną prezentację. Opowiada, że wtedy, na początku, nie chodziło o żadne powołanie, po prostu szukała pracy. A kilka lat po wojnie można było znaleźć właśnie taką pracę – przy poszukiwaniu zaginionych. Przez cztery lata przemierzała Bośnię i Hercegowinę, Słowenię, Chorwację, spotykała się z rodzinami, rozproszonymi w wyniku wojny po całej Europie. W wieku dwudziestu jeden lat trafiła na pierwszą linię, naprzeciw rodzin okrytych żałobą. Pytam, jak się czuła, a ona opowiada mi pewną historię.

– Któregoś razu miałam rozmawiać z kobietą, która straciła męża i sześciu synów. Dzięki jej DNA udałoby się być może ustalić tożsamość siedmiu osób. Siedem osób to bardzo dużo. Wyjaśniłam, po cośmy do niej we dwie przyjechały. Kobieta siedziała przez trzy kwadranse bez ruchu, nie odzywała się ani słowem. Nic nie mogłyśmy zrobić.

W 2005 roku, kiedy lekarz sądowy, który pracował wówczas w Šejkovačy, zaproponował Senem, by została jego asystentką, nie wahała się ani przez chwilę. To było łatwiejsze niż słuchanie rodzin, mówi Senem, wolała rozmawiać z kośćmi. Otrzymała stypendium, które pozwoliło jej uzupełnić wykształcenie w Anglii, na Uniwersytecie Środkowego Lancashire, i w 2008 roku została pierwszą w kraju antropolożką sądową z dyplomem uniwersyteckim, a wkrótce potem mianowano ją dyrektorką tutejszego ośrodka.

– Dobrze mi tutaj – mówi. – Nie wyobrażałam sobie, że kiedyś będę wykonywała taki zawód, ale teraz to moja pasja. Kiedy byłam mała, chciałam zostać archeologiem. I w sumie trochę tak jest. […]


*



Dwadzieścia dwa ciała, ułożone w kilku warstwach, pochowano w lesie w naturalnym zagłębieniu terenu. Przykryto je kamieniami i gałęziami, które z czasem wypuściły korzenie.

Senem uważa, że taki pochówek świadczy o szacunku dla zmarłych, o „dobrych chęciach”, jak to określa, i wysnuwa stąd wniosek, że grabarze nie mogli być zabójcami.

– Ci, co zabili, nie okazują zmarłym tego rodzaju względów. Wrzucają ich byle jak, nie układają w taki sposób. Te ciała niekoniecznie pogrzebano od razu. A ciało, kiedy się rozkłada, zaczyna śmierdzieć, niewygodnie je nieść. Po co sobie zadawać tyle trudu, kiedy się kogoś zabiło? Nikt tego nie robi.

Zlatan ostrożnie rozprostowuje sweter, kładzie go na suszarce na bieliznę obok podartych czarnych slipów i białych skarpetek. Ubrania wydają mi się bardziej ludzkie niż kości rozłożone na dużym arkuszu szarego papieru leżącym na ziemi, na jednym z wielu białych worków. Młoda kobieta z niedużym aparatem fotograficznym w ręku wchodzi na stołek, żeby zrobić zdjęcie. Nazywa się Bejsa, jest asystentką Senem. Zlatan robi przerwę, przysuwa sobie białe plastikowe krzesło, siada, zapala papierosa. Senem też wyciąga papierosa, długiego i cienkiego, trzyma je w kieszeni czarnej skórzanej kurtki. Częstuje mnie; nie palę.
Taina Tervonen jeździła do Bośni wielokrotnie. Jej przewodniczkami były Senem, antropolożka sądowa, kierująca ośrodkiem identyfikacji zwłok regionu Krajina, oraz jej przyjaciółka Darija, pracująca w dziale pobierania próbek krwi. Na mapie tej podróży są miejsca, o których pisano dotąd niewiele: Kozarac, Šejkovača, Tomašica. Bohaterowie tych historii często nie mają imion. Nie ma ich ani między umarłymi, ani między żywymi.

– Jeśli teraz znajdujemy masowe groby, to przede wszystkim dlatego, że ktoś się przyznaje do winy. Ale nieczęsto się to zdarza – mówi i zaciąga się dymem. – Te ciała można było wydobyć z ziemi, bo pewien człowiek zwierzył się policjantowi, z którym zwykle pił kawę. Któregoś dnia opowiedział mu o masowym grobie i podał nazwiska ludzi, którzy pogrzebali ciała. Nazajutrz popełnił samobójstwo. Zdaniem policjanta mężczyzna nie miał nic wspólnego z tymi ofiarami, ale prawdopodobnie brał udział w innych zbrodniach. Słyszałam, że jego córka ma poważne problemy z alkoholem i narkotykami.

Często tak bywa, że osobista tragedia pobudza do wyznań. Senem przypomina sobie pewnego zbrodniarza wojennego, który się przyznał do winy po samobójstwie córki, inny zaczął mówić po śmierci żony i dzieci w wypadku samochodowym.

– Coś ich dręczy. Chcą się jakoś zrehabilitować.