Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Barszcz / 20.03.2024
Kateryna Jehoruszkina

„Chcieli, żebym został kolaborantem”. Ofiary Rosjan opowiadają o swoich przeżyciach

Dmytra i Marynę spotkałam w Zamku Na Wodzie w Wojnowicach. Mury tej rycerskiej rezydencji nie raz w swojej historii były świadkami wojen. W dniu naszego spotkania przysłuchiwały się opowieściom o kolejnym konflikcie. W czasie naszej rozmowy w wyniku brutalnej rosyjskiej wojny przeciwko Ukrainie giną kolejne osoby.
Foto tytułowe
(Shutterstock)



Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!



Dmytro Serhiejew jest Ukraińcem, choć posługuje się rosyjskim paszportem – urodził się w Norylsku na Syberii. Podczas okupacji miejscowości Nowa Kachowka swój klub nocny zamienił w schron. Pomagał też ukraińskim działaczom i wolontariuszom, przez co Rosjanie zabierali go na przesłuchania i namawiali do współpracy. Maryna Serhiejewa jest nauczycielką geografii. Drugie dziecko urodziła w warunkach okupacji, w akompaniamencie wybuchów. Ostatecznie małżeństwo zdecydowało się na ewakuację z rodzinnej miejscowości. Maryna i Dmytro opowiedzieli mi o długiej drodze przez okupowane ziemie, przymusowym pobycie na Krymie i swojej ukraińskiej tożsamości.


Daleko na Północy


– Norylsk – moja ojczyzna – mówi Dmytro. – Nie wybierałem jej. Po prostu przyszedłem na świat tam, dokąd rodzice wyjechali za chlebem. Dopiero w dorosłym wieku stwierdziłem, że dobra, mam dosyć tej Rosji, wyjadę do Nowej Kachowki, do domu moich rodziców. Spodobało mi się tam. My, Ukraińcy, mamy inną mentalność.

Czy żywiłem iluzje wobec Rosjan? Nie, nigdy. Pochodzę z tamtego kraju i znam go od kuchni. Przed 2005 rokiem właściwie nikt nie zwracał uwagi na narodowość. Aż nagle Rosjanie zaczęli wymagać określenia się, stwierdzenia, kim jesteś. Po tym, jak poganiałem na wakacjach z chłopakami w Kachowce, wracałem na Syberię i przywoziłem ukraińskie słowa. To zaczęli przezywać mnie chochołem. Nie obrażałem się, uznałem to za komplement. Ale potem zrobiło się nieprzyjemnie. Ludzie zaczęli się nakręcać.

Norylsk to industrialne miasto. Wygląda jak po wojnie atomowej. Zły klimat? Nie, tam nie zostało nic żywego. Tundrę wypalono w obrębie pięciu kilometrów. Wszystko jest szare i ponure. Dawniej lubiłem to miasto, bo tam spędziłem dzieciństwo i młodość. Teraz nie mam żadnych sentymentów. Wszystko spłonęło we mnie z początkiem wojny.

24 lutego pierwsze oberwały koszary. W naszym mieszkaniu powypadały okna. Żona była w ciąży, wyciągnęła córeczkę z łóżka i pobiegła do toalety, bo tam był nasz jedyny schron. Dopiero w środku zobaczyła, że niosła dziecko głową do dołu.

Miałem napad paniki, chciało mi się rzygać. Musiałem ratować swoich bliskich. Najpierw planowałem przejechać przez zaporę elektrowni. Dobrze, że nie wybrałem tej drogi, bo właśnie tam padły pierwsze ofiary w naszym mieście. Okupanci ostrzelali samochód wiozący całą rodzinę. Świadkowie mówili, że dzieci były jeszcze przez jakiś czas żywe. Leżały całe we krwi. Rosjanie nie dopuścili do nich lekarzy. Najmniejsze miało półtora miesiąca…


Klub nocny i kapusta


Postanowiliśmy znaleźć schronienie w piwnicach. Miałem duży klub w centrum miasta z dyskoteką i bilardem. Wpuściłem tam ludzi i po dwóch godzinach lokal się zapełnił. Całe miasto było atakowane przez samoloty, rakiety latały nad naszymi głowami. Bałem się, że żona poroni. Dorośli mieli zszarpane nerwy. Chciałem odciągnąć uwagę dzieciaków, włączałem im bajki na projektorze, muzykę. Mamy dobry strop, nie było słychać bomb. Tylko że trudno wyjaśnić maluchom, dlaczego nie mogą wychodzić na spacer.

Gdy ludzie otrząsnęli się z pierwszego szoku, zaczęli sobie wzajemnie pomagać. Przyjechali rolnicy, przywieźli warzywa, jajka i mięso. Pamiętam jak dziś: jeszcze grzmiały działa, wszystko się trzęsło, a jakiś gospodarz stanął na placu i rozdawał kapustę. Za darmo.


Przesłuchanie i bunt mieszkańców


Pewnego razu zatrzymali mnie rosyjscy żołnierze i zabrali do jakiejś sutereny. Nie spodobało im się coś, co znaleźli w moim telefonie. Przeszukali mnie, posadzili twarzą do ściany i straszyli bronią. Jak dowiedzieli się, skąd pochodzę, to spytali, czy nikt w Ukrainie nie prześladował mnie za to, że mówiłem po rosyjsku. Nie odpowiedziałem. Wszedł ich dowódca i zadał to samo pytanie. „Jak powiem, co myślę, to dostanę po gębie”. „Nie, nie. Gadaj, jestem ciekawy”. „Póki nie przyjechaliście, wszystko było super. Zapraszali mnie do prowadzenia oficjalnych imprez. Dzień Młodzieży, Dzień Miasta. No i ja robiłem to po rosyjsku, żadnych problemów nie miałem. Kogo tu chcecie bronić?”. Postał, pomilczał i po godzinie mnie wypuścił. Ale jeszcze kilka razy przychodzili do nas na kontrolę.

Jak już ludzie doszli do siebie, to zorganizowali protest przeciwko okupacji [6 marca odbyła się w Nowej Kachowce masowa demonstracja – przyp. aut.]. Miałem swoje nagłośnienie, to wystawiłem je na placu i puściłem hymn Ukrainy z profesjonalnych kolumn. Pomagałem znajomym. Po manifestacji wpadli do nich żołnierze, a chłopaki zniknęli. Do dzisiaj nie wiem, gdzie się podziało dwóch moich pracowników. Do mnie też przychodzili, trzy czy cztery razy. Kłamałem w żywe oczy. Mówiłem: żona w ciąży, małe dziecko… Obyło się bez bohaterstwa.





Krzyżyk


Maryna: – Rodziłam przy dźwiękach wybuchów, była za pięć dziesiąta. Lekarz żartował, że wyrobiłam się przed godziną policyjną. Byłam jedyną matką na porodówce.

Koło północy okupanci zaczęli walić rakietami spod ściany szpitala. Robili tak często: stawali obok przedszkoli, szkół lub zakładów medycznych, żeby Ukraińcy nie wystrzelili do nich w odpowiedzi. Tuliłam małą. Miałam podpisać papiery, ale strasznie trzęsły mi się ręce. Lekarz powiedział, żebym chociaż postawiła krzyżyk. No i tak zrobiłam.


Podeptana insulina i oferta od okupantów


Dmytro: – Pomaganie ludziom było niebezpieczną sprawą. Tych, którzy próbowali to robić, okupanci wsadzali do aresztów w piwnicach. Niektórych rozwalali w samochodach. Młoda dziewczyna, Olena, właścicielka salonu urody, zorganizowała u siebie schron, a potem bazę z lekami. Zaproponowałem, żeby przenieść je do mojego klubu i miałem przez to problemy. Sprawdzali mnie kilka razy: „Co to ma być?”. „Lekarstwa”. „Skąd je masz?”. „Z Ukrainy”. „Z jakiej znowu Ukrainy, jak to?”. Ostatnią dostawę Olena przywiozła przez front pod ostrzałem z Gradów. Zdarzało się i tak, że Rosjanie zatrzymywali auta, wywalali leki na drogę, deptali je, przestrzeliwali koła i krzyczeli: „Zjeżdżać stąd!”. Ludzie wieźli środki ratujące życie, chociażby insulinę. A oni je na asfalt…

Proponowali mi, żebym poszedł na kolaborację. Odmowa była niebezpieczna, ale jakoś się z tego wyplątałem. Koledzy, którzy walczyli na froncie, nie zrozumieliby takiej decyzji. Ja zresztą też. Otworzyłem bar, musiałem jakoś zarobić na rodzinę. No i okupanci tam przychodzili. Zdarzyło się tak, że nasi chłopcy pobili Rosjan i trafili za to na miesiąc do piwnicy, na tortury. Niektórzy nie wyszli wcale. No, wynieśli ich, ale nogami do przodu. Wrócił jeden i powiedział, że niczego nie żałuje.

Spotkałem raz rosyjskiego żołnierza. Walczył pod Mariupolem. Mówi: „Poszedłem walczyć o prawdę”. „No i co z tą prawdą?” – spytałem. „Było nas trzystu w oddziale, wróciło trzydziestu”. „To co się stało?”. „Słuchaj, ja dobrze wiem, co się tam dzieje. Ale miałem rozkaz…”. „Przecież masz karabin!”. „Chcesz? Oddam ci”.


Syn w Rosji


Mam dziecko z pierwszego małżeństwa, syna. Mieszka w Norylsku. Dwa lata przed wojną uczył się u nas, w ukraińskiej szkole, i spędzał tutaj wakacje. Chciał się przeprowadzić do Nowej Kachowki po zakończeniu nauki.

Nowa Kachowka na mapie
No, a teraz w ich szkole panuje zupełny marazm. Z rana każą im śpiewać rosyjski hymn. Parę razy w tygodniu mają lekcje: „Rozmowa o ważnych sprawach”, na których nauczyciele tłumaczą, dlaczego w Ukrainie muszą umierać dzieci takie jak one. Przychodzą też żołnierze i próbują im wyjaśnić, dlaczego zabijają Ukraińców. Mówią: „Zrobiliśmy porządki”, zamiast: „Zabijaliśmy” czyichś rodziców, dzieci.

Syn najpierw odmówił chodzenia na takie zajęcia. Zmusili go – to razem z kolegą zaśpiewali hymn Ukrainy. Najpierw cicho, później trochę głośniej. To dopiero było! Wezwali jego mamę, próbowali dodzwonić się do mnie. Grozili mu poprawczakiem. Próbowali mu wciskać swoje brednie, że w Ukrainie represjonowano rosyjskojęzycznych. „Mieszkałem tam. Nikt mnie nie prześladował” – odpowiedział. Mówili, że przyszli nas bronić. „Ratujecie mojego ojca swoimi bombami zrzucanymi na Kachowkę?”. Nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Jeśli poznałeś coś na własnej skórze, propaganda nie ma szans. Powiedzieli na koniec, że śpiewanie po ukraińsku to przestępstwo. No to syn więcej nie śpiewał, ale swojego zdania nie zmienił.

Jestem z niego dumny!


Wybuch saletry


Po tym wydarzeniu wyjechała większość mieszkańców. Walnęło w skład amunicji. Wybuch zdmuchnął wszystko w promieniu kilku kilometrów.

Okupanci mówili, że to magazyn saletry, ale my dobrze wiedzieliśmy – to było uderzenie w cel wojskowy. Zaczęliśmy znowu nocować w schronie. Sami się baliśmy, ale próbowaliśmy rozbawić dzieciaki, mówiliśmy, że te strzały to fajerwerki. Ale one wszystko czuły. Starsza, Wasylina, która miała wtedy rok i dziesięć miesięcy, zaczęła mieć napady lęku. Siedziała raz na kanapie i puszczała bańki. Usłyszała głośny wystrzał, rozlała mydło i pobiegła z płaczem do toalety. Wtedy zdecydowaliśmy, że wyjeżdżamy. Do Ukrainy nie mogliśmy, bo Rosjanie strzelaliby do samochodu. Trzeba było przedostać się przez Krym.


Okupowany Krym


Wyjechaliśmy z Nowej Kachowki. Czekaliśmy prawie rok, zanim wydali mi paszport zagraniczny. Wynajęliśmy mieszkanie w Jałcie. Znalazłem pracę jako elektryk. Robiliśmy raz remont w szkole, gdzie kiedyś był sztab wyborczy Janukowycza. Znaleźliśmy tam instrukcje propagandowe z hasłami „Rosja to nasz przyjaciel”, że jesteśmy z Rosjanami „jednym narodem”, a także stos wypełnionych kart referendalnych z głosami przeciwko integracji z Rosją. Nie były policzone.

Na Krymie i w Rosji sprzedają masę militarnych zabawek. Mają bzika na tym punkcie. Są mundury dla dzieci, hełmy, kominiarki i karabiny. Place zabaw są pełne dzieci w takich strojach. Od razu zrozumiałem, że robią im pranie mózgu, od małego. A ja widziałem w nich wszystkich okupantów. Przecież ludzie w takich samych uniformach celowali do mnie z broni, niszczyli wszystko, co kochałem, przychodzili po znajomych i zabierali ich do więzienia, z którego nikt nie wracał.

Nie ma już tam wielu miejscowych. Sprowadzili się Rosjanie z Krasnojarska i innych miast Federacji. Zupełnie stracili kontakt z rzeczywistością. Wśród dawnych mieszkańców Krymu, z którymi rozmawiałem, nie ma zwolenników Kremla. Wręcz przeciwnie. Wszyscy rozumieją, co się dzieje. Czekają i się boją. Nikt nie wyrzucił ukraińskiego paszportu.

Trafiłem ze starszą córką do szpitala. Wieźli tam całe wagony dzieci z obozu pionierskiego Artek, z infekcjami, zatruciami [trafiały tam dzieci z pozostałych terenów okupowanych, władze rosyjskie często nie oddawały ich rodzicom, tylko wywoziły w głąb kraju – przyp. aut.]. Nikt nie chciał się nami zająć. Dziecko było w ciężkim stanie, bez świadomości. Tylko jedna lekarka zachowała się normalnie. Powiedziałem jej: „Wie Pani, moja córka jest Ukrainką. Nie mam ubezpieczenia. Jak zarobię, to wszystko oddam”. „Wszyscy tutaj jesteśmy Ukraińcami” – odpowiedziała. Wyznaczyła normalne leczenie, podpisała dokumenty i zrobiła tak, żebyśmy zapłacili jak najmniej.





Przystanek Rosja


W końcu dostałem paszport. Wyjechaliśmy z Krymu do Tweru, gdzie mieszkała moja siostra. Protestowała przeciwko wojnie, dostało jej się za to. Jej znajomy zaginął. Okazuje się, że ludzie przepadali nie tylko w Nowej Kachowce, ale i w samej Rosji. Tam nie działają żadne prawa.

Byliśmy w szoku, gdy na pierwszych demonstracjach policjanci wyrwali z tłumu dziewczynę i nikt z czterystu protestujących nie kiwnął palcem. W Ukrainie to byłoby nie do pomyślenia. Ludzie zdarliby z gliniarzy mundury i pobili. Nawet ja, chociaż muszę opiekować się rodziną i dziećmi, wstawiłbym się za obcą kobietą. Co ma być, to będzie, ale nie mógłbym patrzeć na takie rzeczy. Straciłbym szacunek do samego siebie.

Tego dnia, gdy zaplanowaliśmy wyjazd z Tweru do Europy, zaczął się pucz Prigożina. Ale się ucieszyliśmy! Myśleliśmy, że poczekamy chwilę i będziemy mogli wracać do domu. To było takie dziwne: patrzeć, jak Rosjanie wpadli w panikę. Nic się jeszcze nie stało, a oni już biegli do sklepu i wykupowali kaszę. Jestem dobrym człowiekiem i nie chciałem źle życzyć ludziom, ale wtedy pomyślałem: „Ech, wy gnidy. Jak byście raz usłyszeli wybuchy, jeszcze obok własnego dziecka, to dopiero wspieralibyście swojego ulubionego prezydenta. Żebyście przeżyli jeden dzień, taki, jaki ja miałem ostatni rok. Naprawdę, powinniście zobaczyć, jak to jest naprawdę…”. Żeby ułożyło im się we łbach i zrozumieli, że nie wolno tak robić. Że tak nie można.

Nasza babcia mieszkała w czteropiętrowym bloku na peryferiach Nowej Kachowki. W piwnicach okupanci zrobili sobie bazę: spali tam, jedli, chlali. Ogrodzili budynek betonowymi płytami, zrobili posterunki. Mieszkańców wpuszczali tylko jednym wejściem. No i jak ich koledzy wymyślili genialny plan wysadzenia naszej tamy, to oni zaczęli pływać jak topione wszy. Uciekali wokół bloku, zbierali swoje manatki.

Samo miasto za bardzo nie ucierpiało po wybuchu, ale w ZOO zginęły wszystkie zwierzęta. Ludzie prosili: „Wpuście nas, zabierzemy je! Mamy krowy, to i lamy możemy trzymać”. Nie pozwolili.


Piekło na rosyjskiej granicy


Spieszyliśmy się, chcieliśmy spędzić pierwsze urodziny młodszej córki w normalnym kraju. Najkrótsza trasa prowadziła przez przejście graniczne w Ubylince. Najpierw zjechaliśmy z głównej trasy na gorszą szosę. Później właściwie nie było już drogi. Samochód trząsł się tak, jakbyśmy jechali po torach. Mijaliśmy puste wioski z czarnymi, wypalonymi chatami. GPS przestał działać, zniknął zasięg komórki i internet. Kończyły nam się woda i jedzenie. Biegały sarny, a kto wie, czy nie było tam wilków. Nie żałowałem auta, z przerażenia dałem gazu do dechy. Jakby, nie daj Boże, coś stało się z autem, zginęlibyśmy w drodze do granicy.

Kateryna Jehoruszkina - ukraińska pisarka, autorka książek dla dzieci, psycholożka, członkini ukraińskiego Pen Clubu
Rosyjskie przejście to była masakra. Spędziliśmy tam dwie doby. Strażnicy specjalnie się nie wychylali. I jeszcze pogoda: albo ulewa, albo upał. Ludzie przechodzący granicę pieszo stali godzinami w deszczu, z małymi dziećmi na rękach. Żadnych ławek ani dostępu do wody pitnej. Do jedynej toalety nie dało się wejść. Gówno wylewało się z kibla i krzyczało: „Siema, zajęte!”. Okolica nie lepsza. Po prostu jak z obrazów Rіepina.

To nie tak miały wyglądać urodziny naszej córeczki. Ale dostała nawet prezenty! Konserwę, puszkę zagęszczonego mleka i 10 euro przyniosła jej kazachsko-ukraińska rodzina, którą poznaliśmy w kolejce.

W ogóle, to dzieci nas uratowały. Ludzi w aucie na charkowskich blachach trzepali kilka godzin. Kazali rozebrać się do pasa, grzebali im w telefonach. Nasza kolej przyszła o czwartej rano. Podeszliśmy do okienka. Strażniczka spytała Marynę: „Dlaczego mąż ma nasze obywatelstwo, a wy nie?”. „Nie miał wyboru, urodził się i dali mu paszport”. Zaczęła się krzywić i stękać. Potem sprawdzała papiery młodszej córki. „Czemu ona nie ma naszego obywatelstwa?”. „Nie chcemy, żeby nasze dziecko miało rosyjskie dokumenty”. Znowu zaczęła przewracać oczami. „Jak to, nie chcecie?!”. „Tak, jakbyśmy chcieli, tylko że na odwrót. Wyjeżdżamy i nie wracamy tu już nigdy”. „Pokazać dzieci!”. Podnieśliśmy foteliki z córeczkami, słodko sapały przez sen. „Czemu mają zamknięte oczy?”. „Bo nocą dzieci śpią”. „No dobra, zabrać!” – rzuciła z taką pogardą, jakby chodziło o śmieci. Prychnęła, ale nas przepuściła.


Przez Łotwę do Polski


Po łotewskiej stronie było zupełnie inaczej. Klimatyzowane pomieszczenie, wi-fi, porządna toaleta, kolorowanki dla dzieci. Mnie jako obywatela Rosji wezwali na rozmowę. Była tam młoda strażniczka, mówiła po rosyjsku lepiej niż ci z drugiej strony, którzy krzyczeli na nas jak na zwierzęta. „Po spotkaniu podejmiemy decyzję, czy można was wpuścić” – powiedziała Łotyszka, ale po chwili dodała: „Musicie być głodni po takiej długiej drodze”. I oddała nam swój obiad. Potem przyniosła dzieciom jabłka, bułeczki i nektarynkę.

Przekład: Maciej Piotrowski -  z wykształcenia historyk i ukrainoznawca, z pasji animator kultury. Tłumacz literatury z języka ukraińskiego m.in. utworów Mike'a Johannsena, Hryhorija Czubaja, Andrija Bondara i Wasyla Barki. Inicjator spotkań translatorskich Rozstaje. Współpracuje m.in. ze Stowarzyszeniem Folkowisko, Kolegium Europy Wschodniej i Stowarzyszeniem Czajnia. Pracował jako specjalista ds. merytorycznych przy projekcie wystawy stałej Muzeum Hołodomoru w Kijowie.

Inne artykuły Macieja Piotrowskiego
W Polsce spotkaliśmy się z dobrym przyjęciem. Mieliśmy pomoc w adaptacji. Śmiejemy się z żoną, że pierwsza córka urodziła się w lockdownie, a druga w okupacji. Więcej dzieci nie chcemy, za dużo już na nas spadło.

Czy te doświadczenia nas zmieniły? Tak, jesteśmy silniejsi. Jeśli jesteś człowiekiem, zostaniesz nim w każdych warunkach. Nasze miasto, Nowa Kachowka, pokazało swoją moc. Nic go nie złamie. Niezależnie od sytuacji, ile nie trwałaby okupacja, pozostanie częścią Ukrainy.

Czy chcemy wracać? Oczywiście! Jak tylko przestaną strzelać, spakujemy rzeczy i pojedziemy odbudowywać naszą ojczyznę. Jestem elektrykiem, umiem pracować z wysokim napięciem. Na pewno się przydam. Nie mogę inaczej. Nowa Kachowka to mój dom. Chcę, żeby moje dzieci żyły u siebie.