Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Ukraina / 09.04.2024
Piotr Tyma
Historycy ustalają nazwiska zamordowanych Polaków. Ukraińskie ofiary też nie pozostaną anonimowe
To, co się wydarzyło w Sahryniu 10 marca 1944 r., do niedawna najczęściej opisywano jako jedną z kilku tzw. akcji odwetowych na ludności ukraińskiej za prawdziwą czy też rzekomą współpracę z Niemcami, czy za działalność ukraińskiego podziemia. Dzisiejszy stan badań temu przeczy – mówi historyk Igor Hałagida w rozmowie z Piotrem Tymą.
Polski oddział przed atakiem na Saharyń, 10 marca 1944r. (Wiki Commons)
Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!
Jest Pan inicjatorem projektu, którego jednym z efektów stała się wydana nie tak dawno publikacja Українські жертви Холмщини та Південного Підляшшя у 1939–1944 рр. (Ukraińskie ofiary Chełmszczyzny i Południowego Podlasia w latach 1939–1944). Jakie założenia przyświecały temu projektowi i na jakim etapie on się obecnie znajduje?
Przede wszystkim chodzi o to, by zebrać i ocalić od zapomnienia nazwiska ofiar polsko-ukraińskiego konfliktu. Oczywiście liczby też się pojawiają, więc jest to też próba ustalenia czy zweryfikowania danych dotychczas funkcjonujących w historiografii. Ale nie w takim sensie, jak niekiedy to jest komentowane w przestrzeni publicznej, że ten projekt stanowi próbę relatywizowania zbrodni lub obalania ustalonych już faktów. Raczej jest to mocno spóźniona realizacja postulatu Ryszarda Torzeckiego, znakomitego polskiego historyka, który jako pierwszy w sposób kompleksowy badał relacje polsko-ukraińskie w czasie II wojny światowej. Ponad ćwierć wieku temu, poruszając problem Polaków, którzy zginęli z rąk Ukraińców, pisał: „W całym okresie walk polsko-ukraińskich i na całym terenie [liczby ofiar] oscylują w granicach 80–100 tys. osób. (w tym na Wołyniu ok. 50 proc.). […] Nie ma jednak przekonujących danych o liczbie ofiar tej walki. Badania powinny być przeprowadzone pod auspicjami wspólnej komisji historyków. Dziś sprawa musi pozostać otwarta”. Niestety w polskiej historiografii utrwaliło się tylko pierwsze zdanie z tego cytatu. Jego dalsza część została całkowicie zignorowana. To samo dotyczy strat po stronie ukraińskiej. Cytowany Torzecki zauważał: „Nie wiadomo, jakie były straty ukraińskie. Przywódcy podziemia ukraińskiego i naukowcy ukraińscy stwierdzali w czasie rozmów na ten temat, że wyniosły one około jednej trzeciej strat polskich. Nie jest to liczba pewna”. Ale i tego wątku dotychczas nikt nie sprawdził. Dotyczy to zresztą nie tylko polskiej, ale – a może zwłaszcza – ukraińskiej historiografii, która w ogóle ten temat do niedawna raczej omijała. Jednak przede wszystkim – i jeszcze raz to wyraźnie podkreślę – nam chodzi o nazwiska. W przedmowie do naszej książki greckokatolicki metropolita Borys Gudziak napisał: „W centrum projektu jest człowiek. [...] Te ofiary nie mogą pozostać anonimowe – powinniśmy je poznać!”.
Kiedy i w jakich okolicznościach pojawiła się idea tego projektu?
Sama idea takiego projektu pojawiła się jeszcze w 2013 r., gdy przebywałem w Ottawie i wspólnie z Mirosławem Iwanykiem z Toronto prowadziliśmy kwerendę w Archiwum Narodowym Kanady. Przechowywana jest tam m.in. spuścizna Włodzimierza Kubijowicza, który w okresie II wojny światowej stał na czele Ukraińskiego Centralnego Komitetu. Ta centralna, najważniejsza organizacja ukraińska działająca w Generalnym Gubernatorstwie wypełniała funkcje gospodarcze, oświatowe, ale po części też polityczne. Była to główna ukraińska reprezentacja przed okupacyjnymi władzami III Rzeszy. Po całym dniu przeglądania i fotografowania różnego rodzaju dokumentów zazwyczaj wieczorami dyskutowaliśmy o tym, co udało nam się znaleźć. W trakcie tych dyskusji doszliśmy do wniosku, że można spróbować sporządzić imienną listę ukraińskich ofiar, które zginęły na terenie dystryktu lubelskiego, bo taka była w okresie niemieckiej okupacji jednostka administracyjna, w skład której wchodziły południowe Podlasie i Chełmszczyzna. Podstawą miały być źródła archiwalne, dotychczas przez polskich historyków właściwie niewykorzystywane. Po jakimś czasie, już po moim powrocie do Polski, wprowadziliśmy projekt w życie. Od razu pojawiły się różnego rodzaju trudności metodologiczne, bo po pierwsze należało określić ramy chronologiczne, po drugie – ramy terytorialne. Jednak najważniejszą rzeczą było to, jak weryfikować dane, które już mieliśmy, te, które znajdowaliśmy w materiale źródłowym.
Jak udało się te trudności przezwyciężyć?
Zdawaliśmy sobie sprawę, że będziemy mieli do czynienia już nie z dziesiątkami, a z tysiącami nazwisk, więc nie można było tego robić „na piechotę”. Pojawił się dosyć prosty pomysł. Do jego realizacji nie musieliśmy pisać specjalnego komputerowego programu, wystarczył zwykły arkusz kalkulacyjny. Zaczęliśmy w nim tworzyć elektroniczną bazę ofiar, co nie tylko pozwalało gromadzić informacje, ale w łatwy sposób także ją filtrować, czyli przeszukiwać – czy to pod względem wieku, miejscowości, czy daty śmierci. Dzięki temu udawało nam się ustalać nazwiska, które były dublowane – na przykład z powodu jakiegoś błędu w zapisie albo dlatego, że to samo wydarzenie opisywano w kilku miejscach. Udawało nam się te powtórzenia eliminować. O ile w początkowym okresie wprowadzania danych liczba nazwisk rosła, to w pewnym momencie doszło do jej zatrzymania, a nawet zaczęła maleć. Wraz z docieraniem do nowych źródeł, które wzajemnie się uzupełniały, udawało się wyeliminować powtarzające się dane.
Pierwszymi źródłami, jak powiedziałem, były dokumenty UCK. Część z nich, jak się zresztą później okazało, znajduje się też w Ukrainie, w archiwach w Kijowie i Lwowie. Oprócz tego sięgnęliśmy do niemieckich dokumentów, przede wszystkim do różnego rodzaju raportów, które pozwalały uszczegółowić daty zdarzeń. Wykorzystaliśmy też ówczesną prasę, wychodzącą legalnie pod okupacją niemiecką, gdzie zamieszczano na przykład nekrologi. Sięgnęliśmy również do dokumentów polskiego i ukraińskiego podziemia, tych, które się zachowały do naszych czasów. Korzystaliśmy także ze wspomnień osób, które ocalały, oraz różnego rodzaju zestawień, gdzieś wcześniej publikowanych. W końcu sięgnęliśmy do innych metod. Przeprowadzaliśmy badania terenowe, czyli poszukiwania na cmentarzach nagrobków osób, które zginęły w tamtym czasie. W ten sposób udało nam się zebrać całkiem sporą bazę źródłową. Może z jednym małym wyjątkiem: ze względu na obowiązujące w Polsce przepisy o ochronie danych osobowych nie udało nam się wykorzystać ksiąg parafialnych. Jednak to, do czego mieliśmy dotychczas dostęp, wykorzystaliśmy maksymalnie. Zestawiając różnego rodzaju źródła, udało nam się opracować na pewno nie kompletną, ale najbardziej pełną listę osób, które zginęły na terenie dystryktu lubelskiego. Nasza baza umożliwiła nam filtrowanie danych i pokazywanie dynamiki wydarzeń, które zachodziły, umiejscowienia konkretnych wydarzeń w czasie i przestrzeni. Ta lista stała się podstawą tej książki.
Projekt nie zakończył się jednak na etapie ustalenia ofiar i wydaniu książki. Jakie były kolejne obszary badań, jakie wnioski wypływały z analizy zebranego materiału źródłowego?
Kiedy jeszcze trwały prace nad publikacją dotyczącą ofiar Chełmszczyzny i Podlasia w czasie wojny, pojawiła się myśl, by spróbować zmierzyć się z nieco większym projektem. By objąć takimi badaniami cały obszar polsko-ukraińskiego konfliktu, a więc nie tylko tereny dzisiejszej Polski, ale też Galicję Wschodnią i oczywiście Wołyń. Aby to było możliwe, należało jakoś „zakotwiczyć” projekt instytucjonalnie i znaleźć niezbędne środki finansowe. Mnie, jako jednemu z pomysłodawców, bardzo zależało na tym, żeby ta inicjatywa nie opierała się o instytucje państwowe – czy to polskie, czy ukraińskie. Chodziło głównie o maksymalne ograniczenie kontaktów z instytucjami realizującymi tzw. politykę historyczną i uniknięcie tym samym zarzutów o upolitycznienie, a równocześnie zagwarantowanie przestrzegania standardów naukowych. Miejscem, które spełniało te warunki, okazał się Ukraiński Katolicki Uniwersytet we Lwowie. UKU jest jednym z najważniejszych uniwersytetów w Ukrainie, uczelnią spełniającą nowoczesne standardy badań i cieszącą się światową renomą. Nie jest to przy tym uczelnia państwowa, ale kościelna, utrzymująca się przede wszystkim z grantów. W ten sposób rozwiązaliśmy problem instytucjonalny. Głównym sponsorem projektu został amerykański Ukrainian Studies Fund, Inc., który zgodził się sfinansować prowadzone badania i publikacje.
Zespół, który zebraliśmy, nie był duży. Można powiedzieć, że to raczej garstka, zaledwie sześć osób. Dwie prowadziły poszukiwania na terytorium dzisiejszej Polski, a cztery w Ukrainie – po dwie dla Galicji Wschodniej i dwie dla Wołynia. Zespół wykorzystywał metodę, którą opracowaliśmy z Mirosławem Iwanykiem dla badań nad dystryktem lubelskim i która w pełni się sprawdziła. Znowu więc rozpoczął się proces kompleksowego poszukiwania źródeł, zarówno archiwalnych, jak i innych. I tutaj zetknęliśmy się z nowym doświadczeniem metodologicznym. Otóż w PRL po wojnie Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce prowadziła badania dotyczące ofiar okresu II wojny światowej, zbierano informacje o ofiarach i ustalano nazwiska. Te informacje nie były precyzyjne, ale jednak istniały. Okazało się, że analogiczne komisje po stronie sowieckiej mniej się interesowały nazwiskami. Część oryginalnej dokumentacji zresztą zniszczono za Chruszczowa i Breżniewa. W tej, która pozostała, koncentrowano się na ogół tylko na aspekcie ekonomicznym: ile w czasie okupacji dany kołchoz stracił krów, stert zboża, zniszczonych budynków itd. Czynnik ludzki był na dalszym planie. I kolejna nowość: w odróżnieniu od Polski w Ukrainie udało nam się pokonać biurokratyczne przeszkody i uczestnicy projektu uzyskali dostęp do ksiąg metrykalnych przechowywanych w tamtejszych odpowiednikach USC. Księgi zgonów znakomicie sprawdziły się w procesie weryfikacji informacji, które występują w literaturze przedmiotu czy we wspomnieniach. Oprócz tego uczestnicy projektu prowadzili tam, gdzie to możliwe, badania terenowe, odwiedzali cmentarze, zbierali relacje.
Igor Hałagida – polski historyk narodowości ukraińskiej, w latach 2001–2018 pracownik naukowy IPN w Gdańsku, profesor historii na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Gdańskiego. Specjalizuje się w tematyce poświęconej najnowszej historii Polski, ze szczególnym uwzględnieniem spraw związanych z relacjami polsko-ukraińskimi w XX w., mniejszością ukraińską w Polsce i Kościoła greckokatolickiego.
Brzmi to jak ogromne i obliczone na wiele lat przedsięwzięcie badawcze.
Pierwszy etap projektu trwał pięć lat i właściwie został już w ubiegłym roku zakończony. Ze względu na opóźnienia skoncentrowaliśmy się przede wszystkim na pierwszym etapie, czyli na badaniu liczby i ustaleniu nazwisk ukraińskich ofiar. Dotychczas na ten temat zarówno w Polsce, jak i w Ukrainie nie było niemal żadnych naukowych publikacji. Udało nam się w przeciągu tych pięciu lat ustalić niemal 28,5 tys. przypadków śmierci Ukraińców w okresie konfliktu polsko-ukraińskiego, w tym ponad 20 tys. ofiar znanych z nazwiska. Z tym, że prawie 4,9 tys. to Ukraińcy, którzy zginęli z rąk Polaków, ale pod komendą niemiecką, i niemal drugie tyle – pod dowództwem sowieckim. Konkretnie chodzi o niemieckie i sowieckie formacje zbrojne, na przykład oddziały złożone z Polaków w służbie niemieckiej, tzw. Schutzmannschafty, oraz działające po 1944 r. sowieckie Istriebitielnyje Bataliony (IB), potocznie zwane „strybkami”. To bardzo ważne zastrzeżenie, by nie pojawił się zarzut, że to nie są ofiary konfliktu polsko-ukraińskiego, tylko jednego lub drugiego okupanta. Sądzę jednak, że nie można tego aspektu całkowicie ignorować. Przy zbieraniu relacji wśród ukraińskich mieszkańców, chociażby na Wołyniu, okazało się, że dla świadków pamiętających ówczesne wydarzenia obojętne było, w jakim języku wydawali rozkazy dowódcy oddziału pacyfikacyjnego, natomiast znaczenie miało to, jakim językiem posługiwali się żołnierze danej formacji. Dlatego jestem zdania, że przy odpowiednich założeniach i zastrzeżeniach metodologicznych tę liczbę niemal 10 tys. Ukraińców, którzy zginęli z rąk tego typu formacji, należy również mieć na uwadze.
Obecnie wszystkie zebrane przez nas dane są przetwarzane. Planujemy, że w rezultacie ukaże się kilka podsumowujących tomów. W tej chwili już właściwie na ukończeniu jest tom zawierający opis wydarzeń z 1939 r. To jest kolejny aspekt, który w ogóle nie funkcjonuje w zbiorowej pamięci. Wiadomo, że we wrześniu 1939 r. ponad 100 tys. Ukraińców walczyło w szeregach Wojska Polskiego z Niemcami i Sowietami. Ten wątek bardzo rzadko się pojawia w polskiej historiografii, badaniach czy publicystyce. Częściej obecny jest wątek napadów Ukraińców na Polaków na Wołyniu i w Galicji jesienią tegoż roku. Jednak i w tym przypadku zupełnie nie pojawia się wątek ukraińskich ofiar tych wydarzeń. Okazuje się, że w tym okresie zginęło prawie 900 Ukraińców, głównie cywili. Stało się to czy to w wyniku działań Wojska Polskiego, czy też w następstwie szpiegomanii i akcji żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP), policji czy miejscowych samoobron. Większość z ofiar nie była członkami OUN, próbującymi na przykład rozbrajać polskich żołnierzy czy walczącymi z wycofującymi się polskimi oddziałami. Co ciekawe, większość tych ofiar nie zginęła ani w województwie wołyńskim, ani lwowskim czy tarnopolskim, gdzie doszło do starć, ale w stanisławowskim. To jest jeden z tych aspektów, które wymagają gruntownej analizy.
Jakie są dalsze perspektywy Waszej pracy nad konfliktem polsko-ukraińskim w okresie II wojny światowej?
Nie zasypując gruszek w popiele, pracowaliśmy dalej, mieliśmy bowiem świadomość, że nie można mówić o całościowym projekcie zbierania informacji o ofiarach konfliktu polsko-ukraińskiego bez uwzględnienia polskich ofiar. W tej chwili uczestnicy projektu – a są to ukraińscy historycy z Ukrainy – prowadzą badania historyczne zmierzające do precyzyjnego ustalenia liczby i nazwisk Polaków, którzy zginęli z rąk ukraińskich. Z jednej strony jest to łatwiejsze niż w przypadku ukraińskich ofiar, gdyż dotychczas zidentyfikowano ich sporo, są zestawiania i publikacje zawierające listy. Z drugiej strony z tego wynika też trudność, bo często okazuje się, że część danych zamieszczonych w różnego rodzaju polskich publikacjach po poddaniu procesowi weryfikacji nie do końca odpowiada danym z materiału źródłowego. Przykład dosłownie sprzed kilku dni: w literaturze występuje, że w jednej miejscowości zginęło kilkudziesięciu cywilnych Polaków, że zostali zamordowani przez ounowskie podziemie. Po weryfikacji okazuje się jednak, że nie kilkudziesięciu, tylko kilku, i nie cywili, tylko członków miejscowej samoobrony. Mało tego, udało się nam ustalić nazwiska tych osób dzięki zapisom w aktach metrykalnych miejscowej rzymskokatolickiej parafii. Te ofiary nie będą więc już anonimowe. Na tym polega praktyczna realizacja naszej idei.
Co do perspektywy projektu, to kto wie, czy w przyszłości – gdy już ustalone zostaną te liczby ofiar i ich nazwiska Polaków i Ukraińców – nie spróbować na przykład ustalić nazwisk osób narodowości żydowskiej, które zginęły w czasie okupacji na terenach, o których mówimy? Zdaję sobie sprawę z trudności wynikającej ze skali tej zbrodni, gdzie ludzi mordowano w sposób „przemysłowy”. Mimo świadomości ogromu tego wyzwania uważam, że należy spróbować ocalić od zapomnienia nazwiska tych Żydów, którzy wówczas stracili życie.
Jak, w kontekście pracy o stratach ukraińskich na Chełmszczyźnie wygląda kwestia pacyfikacji 10 marca 1944 r. wsi Sahryń, której 80. rocznica nie tak dawno była obchodzona?
To, co się wydarzyło w Sahryniu 10 marca 1944 r. do niedawna najczęściej opisywano jako jedną z kilku tzw. akcji odwetowych na ludności ukraińskiej za prawdziwą czy też rzekomą współpracę z Niemcami, czy za działalność ukraińskiego podziemia. Dzisiejszy stan badań temu przeczy. Wbrew pojawiającym się w przestrzeni publicznej w Polsce wypowiedziom Sahryń nie był ośrodkiem ukraińskiego podziemia. Nie było tam żadnych bunkrów, zasieków itp. We wsi nie przebywał również silny oddział ukraińskiej partyzantki. Fakt, że Sahryń był dużą wsią, w której rzeczywiście funkcjonował posterunek policji ukraińskiej na służbie niemieckiej, powodował, że w tej miejscowości chronili się na noc mieszkańcy okolicznych, mniejszych wsi i kolonii. Oprócz tego w czasie wysiedleń z Zamojszczyzny część ukraińskiej ludności z powiatu biłgorajskiego przesiedlono na teren powiatu hrubieszowskiego, w tym też do Sahrynia. Do dzisiaj nie wiadomo więc, ile tak naprawdę osób było w tym feralnym dniu we wsi. Dlatego o niektórych zabitych nikt nic nie wiedział i nigdzie nie ma o nich wzmianki. Dziś właśnie z tych powodów nie jesteśmy w stanie ustalić dokładnej liczby ofiar.
Akcja pacyfikacyjna rozpoczęła się z nastaniem świtu. I tu mamy do czynienia z zupełnie różną narracją w przypadku historyków, a zupełnie inaczej to wygląda w tak zwanym lokalnym polskim przekazie, pamięci społecznej oraz w narracji polityków. Wbrew temu przekazowi to nie była żadna walka, ponieważ świadczy o tym chociażby stosunek strat, czyli stosunek ofiar po obu stronach. Po stronie polskiej mamy raptem dwóch zabitych, w tym jednego zastrzelonego przez własnego dowódcę za maruderstwo i kilku rannych. Po stronie ukraińskiej ustalono ponad 600 nazwisk i jest to liczba minimalna. Bez wątpienia mogło ich być więcej – może o kilkadziesiąt, a może o ponad 100 osób. Taką różnicę ofiar tłumaczyć może tylko to, że nie było żadnej walki, nawet na posterunku. Ukraińscy policjanci w znacznej części uciekli po krótkotrwałej walce w okolicach cmentarza. Gdyby było inaczej, gdyby ten posterunek został zdobyty, to policjantów by zabito, a przecież część z nich w późniejszym okresie funkcjonowała w strukturach ukraińskiego podziemia. Po opanowaniu wsi przez partyzantów z AK i BCh doszło do masakry ludności, w której zginęło, jak już wspomniałem, ponad 600 osób, w tym kilka narodowości polskiej, przez napastników omyłkowo wzięte za Ukraińców. Ponad połowa zabitych to kobiety i dzieci. Wśród mężczyzn większość to były osoby starsze, powyżej 50. roku życia, czyli takie, które z racji wieku nie chciały albo nie mogły uciec czy w jakiś sposób się uratować. Więc to była masakra ludności cywilnej. Pod względem liczby cywilnych ofiar pacyfikacja wsi Sahryń to największa zbrodnia wówczas popełniona, ale nie jedyna. Bereść, Łasków czy Nowosiółki – tam też były ogromne straty. Wsie Łasków i Szychowice zostały zniszczone całkowicie, a ich ludność wymordowano niemal w całości, w każdej z tych wsi zginęło ponad 100 osób. Ze względu na liczbę osób, które zginęły w ciągu jednego dnia, wydarzenia 10 marca 1944 r. to największa zbrodnia wojenna – nie tylko na Lubelszczyźnie, pograniczu polsko-ukraińskim, na ziemiach dzisiejszej Polski, ale w ogóle największa zbrodnia polskiego podziemia. Nie tylko w czasie konfliktu polsko-ukraińskiego, ale w ogóle podczas całej II wojny światowej. Z tego powodu zajmuje ona szczególne, symboliczne miejsce w pamięci Ukraińców.
W Waszej publikacji, ale też w publikacjach kilku innych polskich historyków pojawiają się informacje o pacyfikacjach w innych miejscowościach w okresie marca i kwietnia 1944 r. Akcja oddziałów AK i BCh nosiła masowy charakter. Jaki według Pana cel miała ta operacja? Czy było to działanie obliczone na efekt psychologiczny, na zastraszenie Ukraińców?
Pełna zgoda. To było działanie na masową skalę. Świadczą o tym zarówno dokumenty ukraińskie, jak i przede wszystkim dokumenty niemieckie. W czasie dwóch miesięcy, bo mniej więcej tyle ta akcja trwała, w sumie zaatakowano i spalono kilkadziesiąt miejscowości zamieszkałych przez Ukraińców. Oczywiście skala zabójstw i mordów na ludności ukraińskiej była różna. Były takie wsie, jak Łasków, gdzie mieszkańcy wsi zostali wymordowani niemalże całkowicie, ale sporo było takich miejscowości, gdzie zginęło od kilkunastu do kilkudziesięciu czy ponad 100 ofiar. Tę akcję przeprowadzono w sposób błyskawiczny, bez żadnego ostrzeżenia – i właściwie chyba o to chodziło: o zabicie jak największej liczby osób. By osiągnąć psychologiczny efekt, zabijano Ukraińców niezależnie od płci czy wieku. Tutaj jest jeszcze jeden, przemilczany do dnia dzisiejszego aspekt – chodzi o udział w akcji pacyfikacyjnej ludności polskiej, czy to w formie przewodników, czy przez zaangażowanie w grabienie ukraińskiego mienia. Informacje o tego typu zachowaniach wystąpiły m.in. w odniesieniu do wsi Bereść, ale są również relacje z innych miejscowości. Jeżeli zaś chodzi o utrwalone w Polsce narracje na temat przyczyn akcji pacyfikacyjnych z marca – kwietnia 1944 r., oczywiście istnieje ta najbardziej rozpowszechniona z końca PRL-u. Ona do dzisiaj funkcjonuje i ma się dobrze. Według niej był to sprawiedliwy odwet za rzekomą albo faktyczną współpracę z Niemcami. Ta wersja trudno się broni w obliczu faktów na temat przebiegu tej akcji, a przede wszystkich jej skutków.
Pierwszego dnia akcji, czyli 10 marca 1944 r., we wsi Sahryń i kilku innych zginęło ponad 1200 cywilnych Ukraińców, w większości kobiet i dzieci. Prawdopodobnie z powodu ujawnienia skali tej zbrodni kilka lat temu pojawił się nowy, eufemistyczny termin na jej określenie: „akcja wyprzedzająco-represyjna”. Nowym zjawiskiem jest też próba zbudowania heroicznej opowieści o działaniach AK i BCh – mam tu na myśli lansowaną obecnie zbitkę „rewolucja hrubieszowska”. Te pojęcia nijak nie oddają faktycznego charakteru tego, co się wówczas działo. W oparciu o dokumenty polskiego podziemia muszę stwierdzić, że do dziś nie da się znaleźć dokładnej odpowiedzi na pytanie: po co planowano taką akcję, jaki był jej cel? Najczęściej można spotkać się z opiniami o odwecie, które pojawiały się jeszcze w latach 70. i 80. XX w. Kiedy później okazało się, że taka teza nie jest prawdopodobna, jeśli weźmie się pod uwagę chronologię wydarzeń, wówczas zaczął pojawiać się pogląd, że była to akcja wyprzedzająca planowaną „akcję antypolską” ukraińskiego podziemia, która miała być przeprowadzona na wzór Wołynia. Oczywiście nie przeczę wiarygodności tej drugiej wersji wydarzeń, ale tutaj trzeba wziąć pod uwagę, że nie odnaleziono dotychczas żadnych dokumentów, które by ją potwierdzały. Można też przecież założyć, że hipoteza ta powstała post factum, aby uzasadnić skalę antyukraińskiej akcji i liczbę ofiar. Osobiście uważam, że było to związane z zaostrzeniem konfliktu polsko-ukraińskiego wiosną 1944 r., eskalacją konfliktu po drugiej stronie granicy na Wołyniu, gdzie też mieliśmy akcje polskiego podziemia wymierzone w ukraińskie wsie. Skutek akcji był odwrotny do zamierzonego – doszło do eskalacji konfliktu.
Piotr Tyma – historyk, dziennikarz i publicysta, w latach 2006–2021 prezes Związku Ukraińców w Polsce, absolwent LO z dodatkowym językiem ukraińskim w Legnicy oraz Uniwersytetu Gdańskiego. Członek Komisji Wspólnej Rządu i Mniejszości Narodowych.
Polskich wsi nie obroniono, natomiast akcja AK i BCh doprowadziła do pojawienia się na terenie Chełmszczyzny oddziałów UPA, choć do tej pory działały tam jedynie milicja i lokalna samoobrona, oraz powstania polsko-ukraińskiego frontu. Poza tym mam wrażenie, że dowództwo polskiego podziemia najwyższego szczebla było przestraszone tym, co się stało. Inicjator tej akcji, Stefan Kwaśniewski, po latach zapisał w swoich pamiętnikach, że po pacyfikacji ukraińskich wsi jego przełożeni chcieli nawet przeprowadzić przeciwko niemu śledztwo, gdyż uważali, że akcja przekroczyła dopuszczalne granice i że doszło do ludobójstwa. Dziś część polskich historyków nie zaprzecza, że była to zbrodnia. Mam tu na myśli dr. Mariusza Zajączkowskiego czy dr. Mariusza Sawę. Ci historycy są autorami podstawowych prac na ten temat. Z drugiej strony jest też sporo polskich historyków, a może jeszcze więcej polskich polityków i publicystów, którzy kontynuują kształtowanie obrazu wydarzeń na Chełmszczyźnie w 1944 r. zgodnie z wzorcami wypracowanymi w PRL.