Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Transatlantyk / 10.06.2024
Tomasz Markiewka

Zgoda – przereklamowana idea? [MAGAZYN ONLINE]

Może zamiast mrzonek o zgodzie powinniśmy się zastanowić, jak sprawić, by konflikty rozgrywały się w ramach demokracji, bez groźby jej rozerwania jej na strzępy?
Foto tytułowe
24.06.2023, Wrocław, Polska, Kampania wyborcza Donalda Tuska (Shutterstock)



Posłuchaj słowa wstępnego trzeciego wydania magazynu online!



Czy polskie partie polityczne potrafią się w czymś zgodzić? W szczególności te dwie największe: Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość? Tak! Zgadzają się, że potrzebujemy… zgody. „Potrzebna jest nam narodowa zgoda” – oznajmił podczas spotkania wyborczego Jarosław Kaczyński. „Wszystkim nam marzy się normalność, zgoda i pewność jutra” – stwierdził Donald Tusk w orędziu noworocznym wygłoszonym po ostatnich wyborach. Obaj politycy podkreślali, że zgoda jest drogą do budowy silnej Polski. „Wierzę, że Polacy odrodzą się jako jedna wspólnota, jako wielki, silny naród. I nie spocznę, póki to się nie stanie” – przekonywał Tusk. Kaczyński z kolei powoływał się na przykład Irlandii: „Irlandczycy są dziś najbogatsi w Europie (...). Oni się porozumieli. Porozumiały się partie, które w walce między sobą się wzajemnie rozstrzeliwały” – mówił.
Pobierz magazyn ZA DARMO

Artykuł został opublikowany w trzecim numerze magazynu Nowa Europa Wschodnia Online. Obecnie wszystkie numery magazynu dostępne są bezpłatnie z kodem PATRONITENEW.

Uruchomiliśmy także Patronite.
Magazyn jest bezpłatny, ale będziemy wdzięczni, jeżeli wesprzesz jego rozwój i dołączysz do społeczności Patronów.


Zapewnienia, że zgoda jest najważniejsza, padają z ust polityków, podczas gdy większość Polaków sądzi, że tej zgody nam brak. Według sondażu Ipsos przeprowadzonego dla BBC w 2018 roku aż 84% mieszkańców naszego kraju uważa, że jesteśmy podzieleni (średnia dla 27 państw objętych badaniem wyniosła 76%). Co więcej, w tym samym sondażu 64% Polaków uznało, że jesteśmy podzieleni bardziej niż pod koniec pierwszej dekady XXI wieku. Tylko 11% uznało, że mniej. Podobne wnioski wyłaniają się z zeszłorocznego raportu Zmęczona wspólnota. Co łączy i dzieli polskie społeczeństwo. Polska jest podzielona – uważa 77% ankietowanych. Zmęczenie konfliktem politycznym deklaruje 82%.

Żebyśmy nie popadli w myślenie, że jesteśmy tacy wyjątkowi, zerknijmy w stronę Stanów Zjednoczonych. Raz w roku amerykański prezydent wygłasza orędzie na wspólnej sesji Kongresu. W przemówieniach dwóch ostatnich prezydentów dostrzeżemy pewne podobieństwa. Oto Donald Trump w 2018 roku: „Dziś wieczorem wzywam nas wszystkich, abyśmy odłożyli na bok nasze różnice, szukali wspólnej płaszczyzny i osiągnęli jedność, jesteśmy ją winni ludziom, przez których zostaliśmy wybrani, aby im służyć”. A to Joe Biden w 2023 roku: „Ludzie przesłali nam jasny komunikat. Walka dla walki, władza dla władzy, konflikt dla konfliktu do niczego nie prowadzą. To zawsze była moja wizja naszego kraju. I wiem, że to marzenie wielu z was: przywrócić duszę tego narodu, odbudować kręgosłup Ameryki, klasę średnią, i zjednoczyć kraj. Przysłano nas tutaj, abyśmy dokończyli robotę”.

Jednocześnie tak samo jak w Polsce amerykańscy wyborcy są zaniepokojeni poziomem podziałów we własnym społeczeństwie. Według sondażu sprzed dwóch lat trzech na dziesięciu Amerykanów uważa, że „polityczny ekstremizm i polaryzacja” należy do najważniejszych problemów ich kraju (wyżej uplasowały się tylko inflacja i przestępczość).

Media w obu krajach zdają się podzielać opinię obywateli. Wystarczy wstukać w wyszukiwarkę takie frazy jak „polaryzacja” czy „wojna plemion”, aby szybko się przekonać, że to powracający temat w kolejnych artykułach, felietonach i raportach.

Skoro w państwach takich jak Polska czy USA za jedną z najważniejszych wartości politycznych uchodzi idea zgody, jedności, współpracy, politycy różnych formacji lubią się do niej odwoływać i przekonywać, że nikt nie zadba o nią lepiej od nich. Jednocześnie opinia publiczna jest przekonana, że jesteśmy coraz dalej od jej realizacji. W Ameryce doszło do tego, że część mediów zaczęła spekulować o wybuchu przemocy na szeroką skalę. „Stany Zjednoczone zmierzają w stronę drugiej wojny domowej” – głosi nagłówek z jednego z październikowych wydań magazynu „Time”. Obywatele i media mają poczucie, że ich demokracje zawodzą w jakimś fundamentalnym sensie. Istnieje wiele ciekawych koncepcji, dlaczego tak się dzieje. Może to wina mediów społecznościowych? Może porażka edukacyjna, bo ludzie nabierają się na tak zwanych populistów? Może wynik ogólnie niespokojnych czasów – wszak wisi nad nami widmo kryzysu klimatycznego?


Konflikty? Tak, poproszę


A co jeśli problem leży gdzie indziej? Jeśli sam ideał zgody jest przereklamowany, a zjawisko polaryzacji nadmiernie demonizowane? Albo ujmując rzecz delikatniej: co, jeśli mówiąc zarówno o zgodzie, jak i polaryzacji, wkładamy do jednego worka zbyt wiele różnych trendów, które tylko na pozór składają się w spójną całość? Może należałoby nauczyć się rozpoznawać różne rodzaje zgody i niezgody?

Jedną z osób, która odpowiada na te pytania twierdząco, jest belgijska filozofka Chantal Mouffe. Warto przyjrzeć się jej argumentacji, by spojrzeć na wyzwania współczesnych demokracji świeżym okiem. Mouffe stawia sprawę jasno: konflikt nie jest dla demokracji problemem, jest jej niezbędny. Jak pisze w książce Agonistyka. Polityczne myślenie o świecie: „Konfliktów w liberalnych demokratycznych społeczeństwach nie powinno się usuwać i nie da się usunąć, bo specyfika nowoczesnej demokracji polega właśnie na uznaniu i legitymizowaniu konfliktu” (przeł. Barbara Szelewa). Belgijska filozofka wyróżnia dwa rodzaje sporów.

Pierwszy to spór agonistyczny. „Przeciwnicy walczą przeciwko sobie, bo chcą, by ich interpretacje zyskały hegemonię, ale nie kwestionują prawa swoich przeciwników do walki o to, by zwyciężył ich punkt widzenia” – tłumaczy Mouffe. Jest to więc konflikt, który rozgrywa się w ramach demokracji. Typowym przykładem są wybory polityczne. Poszczególne partie rywalizują ze sobą, ale gdy jedna z nich wygrywa wybory, pozostałe akceptują jej zwycięstwo.

Drugi rodzaj to spór antagonistyczny, gdy konflikt przeradza się w próbę zniszczenia wroga i gdy odmawia mu się praw demokratycznych. Taka niezgoda to niebezpieczeństwo dla demokracji, bo grozi zawaleniem się jej podstawowych instytucji. Dobrym przykładem są ostatnie wybory w USA, gdy część zwolenników Trumpa nie chciała uznać jego porażki wyborczej i zaatakowała Kapitol.

Niektórzy zarzucają Mouffe, że gloryfikuje spory, a te zawsze grożą wymknięciem się spod kontroli. Jednym z takich krytyków jest polski filozof Paweł Dybel: „proponowany przez nią model polityki dokonującej się jako agon może przerodzić się bardzo szybko w model o charakterze «agonalnym» dla państw demokracji liberalnej. Z tej choćby racji, że agon, spór, zawsze może przybrać postać kłótni, w której emocje zaczynają górować nad zbiorowym rozsądkiem i obie strony zaczynają uciekać się do argumentów siłowych” – pisze.

Sama Mouffe odparłaby zapewne, że ona nie tyle proponuje model polityki opartej na sporze, co po prostu zauważa, że spór jest niemożliwy do wyeliminowania w ramach demokracji. Aby się o tym przekonać, wystarczy zadać sobie proste pytanie: co musiałoby się stać, żeby spory w demokracji zanikły? W zasadzie istnieją dwie możliwości.

Pierwsza polega na narzuceniu zgody przez kogoś, kto uzyskuje w społeczeństwie totalną hegemonię. Czyli przez partię polityczną, która sprawuje niepodzielną władzę. Tylko że system polityczny, w którym jedno ugrupowanie sprawuje władzę totalną i narzuca zgodę wszystkim innym, to już nie demokracja, ale jakaś forma autokracji.

Druga możliwość to wygaśnięcie sporów ze względu na to, że obywatele, a wraz z nimi politycy, dojdą do porozumienia we wszystkich kluczowych kwestiach: od systemu podatkowego po zakres uznawanych przez państwo wolności. Nazwijmy to „marzeniem oświecenia” (choć wielu myślicieli oświecenia byłoby raczej sceptycznie nastawionych do tej idei). Wraz z rozwojem edukacji i postępem nauk ludzie będą mieli coraz lepszy ogląd świata i po prostu stopniowo zgodzą się co do najwłaściwszego sposobu jego urządzenia. Problem z tą wizją polega na tym, że traktuje demokrację jako rodzaj równania matematycznego z jednym poprawnym rozwiązaniem, które prędzej czy później odkryją „oświeceni” obywatele. Polityka to jednak spór nie tylko na temat faktów, ale też wartości. W przypadku zaś wartości trudno liczyć na to, że odpowiednia dawka edukacji doprowadzi do ich ujednolicenia.

Pouczające w tym kontekście jest badanie przeprowadzone na urzędnikach publicznych, którego wyniki opublikował „British Journal of Political Science” w lutym 2021 roku pod tytułem More Accurate, but No Less Polarized. Badacze zadali sobie dwa pytania: „Czy tacy urzędnicy mają większą niż inni obywatele wiedzę o polityce?” oraz „Czy większa wiedza prowadzi do mniejszej polaryzacji politycznej?”. Wnioski? „Nasze wyniki wskazują, że elity polityczne są regularnie lepiej poinformowane niż opinia publiczna w szerokim zakresie kontrowersyjnych politycznie faktów. Ale ta większa wiedza nie przekłada się na zmniejszenie polaryzacji ich przekonań. Nasze odkrycia pokazują, że bardziej poinformowane elity polityczne nie muszą prowadzić do osłabienia rozbieżności poglądów politycznych”.

Mouffe może mieć zatem rację – zamiast mrzonek o zgodzie, powinniśmy się zastanowić, jak sprawić, by konflikty rozgrywały się w ramach demokracji, bez groźby jej rozerwania na strzępy.


Media społecznościowe


To prowadzi nas zaś do pytania o sposób prowadzenia debaty publicznej. Nie sposób pominąć dziś roli mediów społecznościowych. Nie chodzi tylko o to, że korzysta z nich dużo obywateli (według statystyk ponad 70% Polaków), ale że szczególnie aktywne są tam osoby, które nadają ton debacie publicznej – politycy i dziennikarze.

Według popularnej hipotezy „selektywnej ekspozycji” problemem mediów społecznościowych są bańki informacyjne (ang. echo chambers) – jednorodne środowiska, w których osoby o podobnych poglądach wzmacniają te poglądy bez spotykania się z odmiennymi punktami widzenia. To powoduje polaryzację opinii w kierunku coraz bardziej skrajnych stanowisk. Brzmi logicznie. Rozmawiamy tylko z ludźmi, którzy są do nas podobni, więc coraz bardziej utwierdzamy się w słuszności swoich poglądów. Inni, także ci o przeciwnych poglądach, robią to samo. Oto gotowy przepis na podzielone społeczeństwo, w którym dialog wyszedł z mody. Tylko czy na pewno? Coraz częściej kwestionuje się koncepcję polaryzacji potęgowanej przez zamykanie się w bańkach, ponieważ dowody empiryczne wskazują na to, że problem jest bardziej skomplikowany. Niektórzy badacze sugerują, że media cyfrowe mogą nie izolować nas od odmiennych opinii w tak dużym stopniu, jak wcześniej sądzono. Do takich wniosków doszli na przykład autorzy artykułu Echo chamber and trench warfare dynamics in online debates opublikowanego w 2017 roku w „European Journal of Communication”. Oto co piszą: „nasze dane pokazują, że chociaż ludzie częściej debatują z osobami, które wyznają te same podstawowe wartości co oni, a rzadziej z osobami, które wyznają bardzo odmienne wartości, to te różnice nie są duże”. Podobne rezultaty uzyskał dwa lata wcześniej Pablo Barberá, badając zachowania użytkowników mediów społecznościowych w Hiszpanii, Niemczech i USA. Wnioski opublikował w tekście How Social Media Reduces Mass Political Polarization. Evidence from Germany, Spain, and the U.S. „W przeciwieństwie do coraz większej liczby prac sugerujących, że internet funkcjonuje jako bańka informacyjna, w której obywatele natrafiają głównie na poglądy polityczne zgodne z ich własnymi, moje ustalenia pokazują, że większość użytkowników mediów społecznościowych otrzymuje informacje prezentujące różne punkty widzenia” – podsumowuje.

POLARYZACJA, rys. Andrzej Zaręba
Wygląda na to, że użytkownicy mediów społecznościowych nadal wchodzą w interakcje z osobami o innych poglądach. Niestety robią to w sposób, który nie sprzyja otwartości umysłu i konstruktywnemu dialogowi. Użytkownicy spotykają się z przeciwstawnymi poglądami, ale interakcje te rzadko charakteryzują się autentycznymi próbami zrozumienia drugiej strony. Zamiast tego często przekształcają się w konfliktową wymianę zdań, bez cienia racjonalnej debaty i namysłu. Do tego stopnia, że kontakt z odmiennymi punktami widzenia na platformach takich jak X (dawniej Twitter) może zwiększyć polaryzację! To sprzeczne z intuicją zjawisko sugeruje, że samo natknięcie się na odmienne opinie nie wystarczy, aby zasypać podziały; charakter tych interakcji odgrywa kluczową rolę.

Na przykład w 2018 roku zespół badaczy opublikował w „PNAS” wyniki eksperymentu w artykule pod wiele mówiącym tytułem Exposure to opposing views on social media can increase political polarization. Sprawdzali, jak reagują ludzie na X, gdy mają częściej do czynienia z botem wyrażającym przeciwne poglądy polityczne niż oni. Okazało się, że osoby o konserwatywnych poglądach po śledzeniu bota wyrażającego poglądy liberalne stawali się… jeszcze bardziej konserwatywni. No dobrze, ale czy to nie dlatego, że był to bot, który wyrażał poglądy w sposób mało wysublimowany, a tym samym mało zachęcający? Ale dokładnie w tym rzecz! Środowiska platform społecznościowych, szczególnie takich jak X, sprzyjają raczej nieskomplikowanym formom komunikacji. Dziennikarz Johann Hari w książce Stolen Focus wylicza trzy cechy takich portali: skupianie się na krótkich wypowiedziach, kładzenie nacisku na prędkość docierania do odbiorców i rozpowszechniania informacji, skupianie się na natychmiastowym zainteresowaniu innych użytkowników. Wszystkie te elementy powodują, że jest to medium nastawione na cięte riposty, sensacyjność i podbijanie emocji, a nie dialog, pogłębianie tematów czy rozumienie innych punktów widzenia.


Megatożsamości


Petter Törnberg, holenderski badacz komunikacji, postanowił uwzględnić te najnowsze badania na temat platform społecznościowych w swoim artykule naukowym w „PNAS” How digital media drive affective polarization through partisan sorting i na nowo zadać dwa pytania. Czy takie platformy zwiększają polaryzację? W jaki dokładnie sposób to robią? Odpowiedź na pierwsze pytanie nadal brzmi według niego: tak. Nic tu się nie zmienia w stosunku do wcześniejszych ustaleń. Odpowiedź na drugie z tych pytań jest jednak ciekawsza, bo Törnberg stara się pokazać, jak dokładnie to się dzieje, że polaryzujemy się, wychodząc poza lokalne bańki komunikacyjne.

Największy wpływ mają na nas zazwyczaj osoby, które w jakiś sposób nas przypominają, co prowadzi do tworzenia się grup o bardzo podobnych przekonaniach. Gdy ludzie wchodzą w interakcje głównie z tymi, którzy są im bliscy, zarówno fizycznie, jak i przez sieci znajomości, to ujednolicenie opinii odbywa się na poziomie lokalnym. Dzięki temu w różnych obszarach społecznych powstają różne spory ideowe, ale nie ma jednego megapodziału, ponieważ nie ma jednej dominującej kultury politycznej. W jednej sferze ludzie spierają się o podatki, w innej – powiedzmy – o prawa mniejszości. Brak jednego megapodziału umożliwia tworzenie się różnorodnych i krótkotrwałych sojuszy. Możemy mieć z kimś odmienne zdanie w jednej kwestii, ale podobne w innej.

Platformy cyfrowe zmieniają tę dynamikę, bo łączą nas z innymi ludźmi znajdującymi się daleko poza naszymi lokalnymi kręgami czy też bańkami. Przez to lokalne kultury polityczne upodabniają się na coraz większych obszarach. Z czasem oznacza to, że wszyscy zaczynają łączyć się w jedną, globalną grupę polityczną z jednym megapodziałem. Proces ten upraszcza złożone kwestie do pojedynczego sporu między dwiema megatożsamościami. Mamy sytuację, w której nie zgadzamy się z daną osobą nie tylko w kwestii A, B i C, ale też D, E i F. Jak zauważa Ezra Klein, autor książki Why We’re Polarized, jedną z konsekwencji jest to, że gdy ktoś rzuci wyzwanie jednemu z wyznawanych przez nas poglądów, to tak, jakby rzucił wszystkim naraz: „Nawarstwianie się tożsamości oznacza, że kiedy aktywujesz jedną, często aktywujesz wszystkie, a za każdym razem, gdy są aktywowane, wzmacniają się”.

Czasem idzie to tak daleko, że dzielą nas nie tylko kwestie wprost polityczne – jak to, na kogo głosujemy – ale też upodobania filmowe i muzyczne. W USA nawet to, czy ktoś lubi piosenkarkę Taylor Swift, stało się oznaką sympatii dla tej bądź innej formacji politycznej. W takiej sytuacji żaden tymczasowy sojusz nie jest już możliwy. Druga strona konfliktu zaczyna się wydawać absurdalna, niebezpieczna, zła. Pojawia się pokusa jej całkowitego wyeliminowania z debaty publicznej. Agon zmienia się w antagonizm.

Jak podsumowuje sam Törnberg: „Media cyfrowe intensyfikują polaryzację nie jako bańki informacyjne (echo chambers), ale jako maszyny sortujące, które podsycają niekontrolowany proces społeczny destabilizujący pluralistyczne społeczeństwa. Wciągają coraz więcej problemów w ramy jednego, pogłębiającego się podziału społecznego i kulturowego. Sugeruje to, że próby platform medialnych mające na celu zmniejszenie polaryzacji poprzez działania kontr-bańkowe – algorytmiczne zwiększanie ekspozycji na przeciwstawne idee – mogą przynieść skutek odwrotny od zamierzonego, powodując w rezultacie nasilenie polaryzacji i konfliktu”.

Możemy jednak pójść dalej. Jeśli Törnberg ma rację, warto przemyśleć, co to mówi o debacie politycznej jako takiej, niezależnie od tego, gdzie się ona toczy.


06.01.2021, Waszyngton, Stany Zjednoczone, Zwolennicy prezydenta Donalda Trumpa szturmują budynek Kapitolu Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie (Shutterstock)
Prawdziwe ryzyko dla demokracji


Zazwyczaj obawy przed nadmierną polaryzacją łączą się z obawami przed „skrajnością” poglądów. Raz jeszcze, na pozór wydaje się to logiczne. Im bardziej odmienne od siebie poglądy, tym większe ryzyko gwałtownych konfliktów politycznych zagrażających samej demokracji. Stąd ludzie obawiający się zbyt ostrych konfliktów wyrażają często sympatię wobec partii lokujących się w ramach szeroko pojętego centrum, wliczając w to „centroprawicę” i „centrolewicę”. Na zasadzie: skoro zagrożeniem jest skrajność, to najbezpieczniej byłoby, gdyby partie i główni aktorzy polityczni znajdowali się zawsze najbliższej centrum.

Rzeczywiście, można łatwo wymienić skrajne poglądy, które zagrażają demokracji, na przykład przekonanie, że trzeba jakiejś grupie społecznej odebrać prawa wyborcze. Nie mówiąc już o pomysłach jawnej dyskryminacji albo fizycznej agresji wobec wybranej grupy. Takie skrajności samą swoją treścią lokują się poza demokracją. Ale pomijając tego rodzaju przypadki, to czy powinniśmy obawiać się tego, że ktoś propaguje idee wykraczające poza to, co w danym społeczeństwie i danym czasie jest uznawane za „zdrowy rozsądek”?

Hipoteza Törnberga wskazuje na to, że niekoniecznie. Problemem nie jest bowiem to, że ktoś zgłasza postulaty polityczne uchodzące za skrajne. Będą one z pewnością prowadziły do sporu, ale sam spór, nawet ostry, nie jest dla demokracji problemem. Warto też pamiętać, że „skrajność” jest pojęciem względnym. Kiedyś za skrajne uchodziło zniesienie niewolnictwa, przyznanie praw wyborczych kobietom czy wprowadzenie emerytur. Gdybyśmy mieli się obawiać każdej skrajności, to musielibyśmy pogodzić się ze statycznością naszych społeczeństw, z „końcem historii”, by posłużyć się pojęciem spopularyzowanym przez Francisa Fukuyamę. Bo oznaczałoby to, że uznajemy obecny kształt społeczeństwa za optymalny, a wszystko co narusza status quo – za niebezpieczne.

Idąc tropem Törnberga, powinniśmy się obawiać raczej tego, że dominujące w debacie idee posortują się na dwie wielkie grupy, co sprawi, że zamiast tymczasowych sojuszów i tymczasowych konfliktów będziemy mieli jeden permanentny konflikt między grupami, które nawzajem postrzegają się jako egzystencjalne zagrożenie. Co zaś sprzyja takiemu posortowaniu? Wiele rzeczy, ale jedną z najważniejszych jest system dwupartyjny. Jeśli krajobraz polityczny danego kraju jest zdominowany przez dwie duże partie, to obywatele dostają niejako gotowy wzorzec sortowania się na dwie wraże grupy.


Co się stało w USA?


Czy nie obserwujemy czegoś takiego w Stanach Zjednoczonych? System dwupartyjny charakteryzujący się dominacją Partii Demokratycznej i Partii Republikańskiej naturalnie dąży w stronę uproszczenia dyskursu politycznego do binarnych wyborów. Takie uproszczenie, choć może ułatwiać proces wyborczy, jednocześnie zacieśnia pole debaty, ograniczając ją do wąskiego zakresu tematów, gdzie każda ze stron ma z góry przypisane stanowisko. W efekcie wyborcy są coraz częściej zmuszeni do identyfikowania się z jedną z dwóch opcji, co może nasilać polaryzację społeczną.

System dwupartyjny w Stanach Zjednoczonych ma długą historię, ale kiedyś charakteryzował się znaczną różnorodnością wewnętrzną poszczególnych partii. Przykładem rozbieżność poglądów między południowymi Demokratami a ich północnymi odpowiednikami, szczególnie widoczna w kwestiach takich jak integracja rasowa. Jeszcze w latach 50. i 60. XX wieku południowi Demokraci, związani z konserwatywnymi wartościami społecznymi, byli znacznie mniej skłonni popierać postępowe reformy w dziedzinie praw obywatelskich niż ich koleżanki i koledzy z północy. Jednak z biegiem dekad system dwupartyjny zaczął krok po kroku prowadzić do większej jednorodności wewnątrz partii, częściowo ze względu na narastającą opozycję między Demokratami a Republikanami. Partie zaczęły definiować się głównie poprzez kontrast do siebie nawzajem, co doprowadziło do zacieśnienia ich profilu ideologicznego. Podobnie stało się z wyborcami.

Potwierdzają to dane statystyczne. American National Election Studies sprawdza, ilu wyborców identyfikuje się z określoną partią, a także jaki jest wskaźnik „lojalności partyjnej” – czyli ile osób, które zagłosowały na kandydata danej partii w jednych wyborach, głosuje na kandydata tej samej partii w innych wyborach. Z badań wynika, że lojalność partyjna w USA wzrastała z czasem i dziś jest już stosunkowo niewielu wyborców, którzy w zależności od wyborów przerzucają swój głos między partiami. „Pomiędzy wyborami w latach 1972–1980 a wyborami w latach 2004–2012 średni wskaźnik niezachwianej lojalności wzrósł z 55 do 78% na Południu, z 54 do 79% na Północnym Wschodzie, z 60 do 75% na Środkowym Zachodzie i z 63 do 83% na Zachodzie. Wzrastająca stronniczość w sposobie głosowania jest wyraźnie zjawiskiem narodowym” – piszą Alan I. Abramowitz i Steven Webster, autorzy tekstu The rise of negative partisanship and the nationalization of U.S. elections in the 21st century opublikowanego w „Electoral Studies” w 2016 roku.

To nie wszystko. Wyborcy są nie tylko bardziej lojalni wobec własnej partii, ale też znacznie bardziej skłonni wyrażać fatalną opinię o partii przeciwnej. Matthew Tyler i Shanto Iyengar zbadali, jak zmieniała się liczba wyborców danej formacji mających „skrajnie negatywny” pogląd o partii, na którą nie głosują. Zmiana jest ogromna – z 8% w 2000 roku do 40% w 2020 roku. Jedną z konsekwencji jest to, że wyborcy obu partii postrzegają siebie nawzajem nie tylko jako przeciwników politycznych, ale zagrożenie dla całego systemu: „Odkryliśmy, że zwykli Demokraci wierzą, że zwykli Republikanie są o wiele bardziej wrogo nastawieni do demokracji, niż są w rzeczywistości. I wzajemnie. W tym sensie ludzie działają pod wpływem mylnego wyobrażenia, że ci po drugiej stronie barykady politycznej są skłonni podważać demokrację. I tak, to błędne wyobrażenie wydaje się powodować intensywną polaryzację afektywną” – tłumaczyła w maju 2023 roku na łamach „New York Timesa” Alia Braley z University of California.


10.10.2021 r., Kraków, Polska, Flagi UE i Polski związane razem na masowej demonstracji ulicznej wspierającej ideę członkostwa Polski w UE (Shutterstock)
Co z tą Polską?


Wróćmy do Polski. Nie mamy systemu dwupartyjnego. Co więcej, w każdym cyklu wyborczym pojawiają się na scenie nowe partie polityczne. W ostatnich latach były to między innymi Nowoczesna, Razem, Kukiz’15 czy Polska 2050 Szymona Hołowni. W konsekwencji nie mamy też tak „doskonałej” maszyny sortującej nas na dwie grupy jak Amerykanie. Nie znaczy to jednak, że nie da się dostrzec pewnych podobieństw między rozwojem wypadków w Polsce a tych w USA.

Niezależnie od sympatii politycznych, każdy chyba przyzna, że ostatnie kilkanaście lat było zdominowane w Polsce przez rywalizację dwóch gigantów: Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej. Nawet jeśli na scenie pojawiały się nowe formacje, często jedno z pierwszych pytań brzmiało: z którą z tych dwóch partii są one gotowe współpracować, a z którą nie? Czasem zaś nowi gracze zostawali wchłonięci przez jednego z tych z gigantów (przypadek Nowoczesnej). To doprowadziło do sytuacji, w której mimo systemu wielopartyjnego większość konfliktów politycznych rozgrywa się wokół osi PO–PiS. Podobnie jak w USA efektem jest silna polaryzacja, gdzie drugą stronę coraz częściej postrzega się jako zagrożenie egzystencjalne, a nie zwykłego przeciwnika politycznego.

Dzieje się tak pomimo tego, że pod względem ideowym trudno uznać PO i PiS za partie „skrajnie” różne. Z pewnością są to formacje o odmiennych programach i stylu prowadzenia polityki, ostro ścierające się w pewnych kwestiach, na przykład praworządności czy stosunku do Unii Europejskiej. Gdy jednak mowa o typowych tematach politycznych, jak podatki, prawa mniejszości czy polityka zagraniczna, to trudno tu o „skrajnie” różne poglądy. Obie partie zaczynały jako centroprawicowe i choć od tego czasu PiS przesunął się w prawo, a PO w lewo, to nadal nie były to na tyle duże zmiany, aby móc powiedzieć, że formacje te lokują się na dwóch różnych krańcach spektrum politycznego. Przykładowo w kwestii praw mniejszości programowo dalej PiS-owi do Lewicy niż do PO.

Polaryzujący spór i posortowanie społeczeństwa na dwie wraże megagrupy może się zatem dokonać nawet pomimo braku diametralnych różnic ideowo-programowych. Kluczowa jest tu rola języka. Nawet jeśli dwie formacje prowadzą w gruncie rzeczy podobną politykę zagraniczną (wsparcie dla Ukrainy, dystans do Rosji, szukanie sojuszu z USA, ścisłe relacje gospodarcze z pozostałymi krajami Unii Europejskiej), to ich przedstawiciele próbują wprowadzić silny kontrast za pomocą konfrontacyjnego języka.

Dobrym przykładem jest sformułowanie „kondominium rosyjsko-niemieckie”, po które sięgnął swego czasu Jarosław Kaczyński, opisując politykę zagraniczną PO. Jest to język silnie polaryzujący, bo sugeruje, że druga strona nie jest patriotyczna, ociera się w swoich działaniach wręcz o zdradę. Ten motyw nieustannie powraca od lat w wypowiedziach polityków i sympatyków PiS. Powtarzanie takich sformułowań wywołuje wrażenie istnienia przepaści między dwiema formacjami, której absolutnie nie da się pokonać, mimo że w sferze realnych decyzji politycznych tego rozziewu nie widać. Ostatecznie tak jak w przypadku USA to nie skrajność poglądów jest przyczyną polaryzacji, ale takie ułożenie konfliktu politycznego, że wydaje się on rozgrywać między dwoma całkowicie sprzecznymi blokami ideowymi, a każdy obywatel i obywatelka są stawiani przed pytaniem, do którego z tych dwóch bloków chcą się zapisać.

Ciekawą rzecz zrobili w tym kontekście autorzy wspomnianego wcześniej raportu Zmęczona wspólnota. Podzielili Polaków na siedem grup: postępowi zapaleńcy, pasywni liberałowie, zawiedzeni samotnicy, niezaangażowani normalsi, spełnieni lokaliści, dumni patrioci, oddani tradycjonaliści. Można dyskutować, dlaczego akurat siedem grup i dlaczego zostały one zdefiniowane tak, a nie inaczej. Niemniej ten podział ma jedną zaletę: uświadamia, że sojusze i konflikty polityczne w Polsce mogę się rozgrywać po różnych liniach podziału w zależności od zagadnienia. Te grupy, które w jednych sprawach dzieli bardzo dużo, w innych mogą być sobie bliskie. Rzecz, o której zbyt łatwo zapomnieć, gdy konflikt polityczny sprowadza się do wyboru między jedną z dwóch największych partii.

Jeśli chodzi o inwestowanie środków publicznych w walkę ze zmianami klimatu, to „spełnieni lojaliści”, „pasywni liberałowie” i „oddani tradycjonaliści” zdają się mieć bardzo podobne zdanie, takie inwestycje popiera kolejno: 72%, 72% i 65% członków tych grup. Konflikt w tej sprawie rozgrywa się głównie z „dumnymi patriotami”, gdzie poparcie dla takiego rodzaju działań wyraża ledwie 30% ankietowanych. Natomiast w kwestii „Przerywanie ciąży do 12. tygodnia jej trwania powinno być legalne, gdy płód jest obciążony wadą genetyczną lub jest upośledzony” sojusze i konflikty rozkładają się już inaczej. „Dumnym patriotom” (86% za) stosunkowo blisko w tej sprawie do „pasywnych liberałów” (91%) i „spełnionych lojalistów” (84%). Tym razem to „oddani tradycjonaliści” są głównymi przeciwnikami – „tylko” 52% za. Z kolei w sprawie „religii jako niezbędnego kompasu moralnego” w jednej drużynie znajdują się „oddani tradycjonaliści” (77% ma takie stanowisko) i „dumni patrioci” (67%), a „pasywni liberałowie” są na drugim biegunie (12%).

Gdybyśmy częściej myśleli o naszej wspólnocie jako dzielącej się na więcej niż dwie grupy, to spory nie zniknęłyby, ale łatwiej byłoby nam tworzyć tymczasowe sojusze i unikać ryzyka powstania jednego megakonfliktu. Mówiąc językiem Mouffe, byłoby nam łatwiej pozostać w sferze agonu, bez popadania w niszczące antagonizmy.


Co robić?


Kiedy rozmawiamy o konfliktach politycznych, musimy pamiętać, że poruszamy się po obszarze pełnym niewiadomych. Takie rzeczy trudno się bada, bo w grę wchodzi mnóstwo czynników: system partyjny, język debaty publicznej, kanały komunikacji, sytuacja geopolityczna, popularność określonych tematów i wiele więcej. Wszystkie badania na ten temat, łącznie z przytoczonymi w tym tekście, należy więc traktować jako hipotezy, a nie ostateczne prawdy.

Jednocześnie to właśnie ta niepewność jest powodem, dla którego powinniśmy być otwarci na inne ujęcia tematu niż tylko „konflikt jest zły”, „najgorsze są skrajności”, „musimy wychodzić poza bańki informacyjne”, „potrzebujemy więcej zgody”. Wracając do badania Ipsosu przywołanego na początku tekstu, warto zwrócić uwagę, w jakich państwach najmniej osób narzeka, że ich kraj jest podzielony: w Chinach (48% ankietowanych) i Arabii Saudyjskiej (34%). Już to powinno nam dać do myślenia, że konflikt jest charakterystyczny dla demokracji, a zgoda (lub raczej jej pozory) dla krajów, które z tą demokracją mają kłopot.

Tomasz Markiewka - jest filozofem, publicystą i tłumaczem. Wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Napisał m.in. książki Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat oraz Nic się nie działo. Historia życia mojej babki.
Być może to nie konflikt jest problemem, a tylko pewne jego rodzaje. Być może czasem to nie skrajności, lecz podział polityczny na dwie megagrupy o dwóch megatożsamościach są największym ryzykiem dla demokracji. Być może samo wychodzenie poza bańki niewiele da, a nawet zaszkodzi, jeśli nie zadbamy o stworzenie innych forum debaty publicznej niż tylko platformy społecznościowe. Być może potrzebujemy nie zgody, lecz otwartej przestrzeni do prowadzenia różnorodnych sporów, choćby i ostrych, z tymczasowymi przeciwnikami i sojusznikami.

Stawka gry – czyli sama demokracja – jest na tyle duża, że nie powinniśmy odrzucać pochopnie żadnej z tych możliwości.