Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze / 30.06.2024
Anna Wittenberg

Większe niż państwa. Jak korporacje technologiczne sięgają po władzę [MAGAZYN ONLINE]

Wielkie firmy technologiczne obficie korzystają z rozmaitych przywilejów, coraz mocniej wyszarpując państwom to, co do niedawna było ich wyłącznymi prerogatywami. Polska Konstytucja wprost stwierdza, że państwo „zapewnia wolności i prawa człowieka i obywatela oraz bezpieczeństwo obywateli”. W przypadku big techów jedyną grupą, o którą dbają, są akcjonariusze.
Foto tytułowe
(Shutterstock)



Posłuchaj słowa wstępnego pierwszego wydania magazynu online!



Jest 2154 rok. Ziemia jest przeludniona i zanieczyszczona, a władzę nad nią sprawuje de facto korporacja Armadyne. To producent sprzętu wojskowego i medycznego, a także właściciel stacji orbitalnej – arki, na którą uciekli wszyscy bogaci i wpływowi. Korporacja decyduje o tym, kto może żyć na stacji, zaś przeciętny obywatel Ziemi liczy się dla niej o tyle, o ile jest przydatny w jej fabrykach. Wystąpienia przeciwko władzy Armadyne są tłumione przez armię robotów nadzorców.

Dystopijna wizja z filmu Elizjum (2013) to tylko jedna z wielu wizji świata rządzonego przez korporacje. Choć przez lata popkultura ostrzegała nas przed oddaniem władzy w ręce wielkich firm, dziś znaleźliśmy się w świecie, w którym kilka przedsiębiorstw o globalnym zasięgu praktycznie zdominowało sposób, w jaki się komunikujemy, szukamy informacji czy pracujemy.

Korzystając z rządowych dotacji, korzystnych przepisów, ale przede wszystkim entuzjazmu polityków wobec postępu technologicznego, w ciągu ostatnich 20 lat urosły tak bardzo, że dziś są bogatsze i potężniejsze niż wiele państw narodowych. Przychody Apple’a wyniosły w 2022 roku 394 miliardy dolarów. To ponad połowa produktu krajowego brutto Polski. Przychody Google’a osiągnęły 280 miliardów, Microsoftu – 198 miliardów, a Mety (właściciela Facebooka) – 117 miliardów dolarów.

W dodatku przedsiębiorstwa te zaczynają wchodzić w buty organizmów państwowych. A to powinno zapalić czerwoną lampkę i przypomnieć nam wszystkie filmy, które przestrzegały przed takim obrotem sprawy.
Pobierz magazyn ZA DARMO

Artykuł został opublikowany w pierwszym numerze magazynu Nowa Europa Wschodnia Online. Obecnie wszystkie numery magazynu są bezpłatne!

Uruchomiliśmy także Patronite.
Będziemy wdzięczni, jeżeli wesprzesz jego rozwój i dołączysz do społeczności Patronów.



Kto ma prawo banować Trumpa


Aby zrozumieć, co tak naprawdę wydarzyło się w ostatnich dekadach, warto przeczytać Konwencję o prawach i obowiązkach państw, podpisaną 26 grudnia 1933 roku w Montevideo. Był to pierwszy akt prawa międzynarodowego, który wskazywał niezbędne atrybuty państwowości: suwerenną władzę, określone terytorium, ludność oraz zdolność wchodzenia w stosunki międzynarodowe. Dziś niemal na każdym z tych pól rozpychają się wielkie firmy. „Wielkie korporacje […] działają w świecie cyfrowym, który same tworzą. W konsekwencji sprawują władzę w stopniu, który sprawia, że bardzo trudno zrozumieć, na czym polegają ich interesy, i myśleć o tym, w jaki sposób można je uregulować” – mówi dziennikarz i analityk Ian Bremmer w programie, który prowadzi dla serwisu GZero. Same spółki tego nie ułatwiają – okrzykiem bojowym załogi Facebooka w początkach działania firmy było Move fast, break things, czyli „Działaj szybko, niszcz przeszkody”. Tempo rozwoju ich produktów przez lata właściwie odbierało władzom państw możliwość ochrony swoich obywateli. Kiedy legislatorzy orientują się wreszcie, z jakimi zagrożeniami łączy się rozwój gospodarki cyfrowej, jej aktorzy zmieniają front i zaczynają nawoływać do regulacji. Ale tak, by te wspierały ich model biznesowy. Spektakularnym przykładem takiego mechanizmu była działalność giełdy kryptowalut FTX. Założona w 2019 roku przez Sama Bankmana-Frieda, syna pary profesorskiej z Uniwersytetu Stanforda, osiągnęła kolosalny sukces. W rok po starcie jej przychody wynosiły 90 milionów dolarów, po kolejnych dwunastu miesiącach wzrosły o 1000%. Bankman-Fried stał się jasną twarzą rynku kryptowalutowego. Obficie dotował kampanie zarówno Republikanów, jak i Demokratów oraz upominał się o to, by Ameryka wprowadziła wreszcie przejrzyste zasady dla branży. Ale – nic za darmo – wspierana przez niego ustawa, przygotowana przez parę senatorów Debbie Stabenow (Demokraci) i Johna Boozmana (Republikanie) miała sprawić, by w USA mogły działać tylko giełdy scentralizowane, kontrolowane przez jeden podmiot. Z góry wykluczałoby to część konkurentów. Akt nie wszedł jednak w życie, bo FTX okazała się piramidą finansową i upadła w listopadzie 2022 roku.

Oczywiście nie tylko FTX lobbuje wśród polityków. W 2022 roku działania lobbingowe Apple’a w USA pochłonęły prawie 9,4 miliona dolarów, Microsoft wyłożył na nie 9,8 miliona, a Google – 10,9 miliona.

Zamiast dostosować się do powszechnie obowiązującego prawa, wielkie platformy tworzą wewnętrzne regulaminy, na podstawie których arbitralnie decydują, kto przekracza dozwolone granice. Zdaniem przedstawicieli Twittera zasady społeczności w styczniu 2021 roku naruszył nie kto inny, jak kończący wówczas swą kadencję prezydent USA. Donald Trump został w konsekwencji wykluczony z platformy. Wcześniej zamieszczał wiadomości, które zostały uznane za podżeganie do zamieszek. Te zakończyły się krótkotrwałym zajęciem Kapitolu przez demonstrantów uważających, że wybory prezydenckie zostały sfałszowane.

Decyzję o zawieszeniu konta prezydenta miała podjąć osobiście Vijaya Gadde, szefowa polityki prawnej, zaufania i bezpieczeństwa. W środowiskach związanych z Partią Republikańską doczekała się za to przydomku cenzorki. Jej zwolnienie było jedną z pierwszych decyzji miliardera Elona Muska po przejęciu platformy w październiku 2022 roku.

Czy Twitter mógł tak po prostu odciąć od kanału informacyjnego najważniejszą osobę w USA (konto Trumpa miało niemal 89 milionów obserwujących)? W jego obronie stanęła choćby kanclerz Niemiec Angela Merkel, której rzecznik Steffen Seibert powiedział dziennikarzom: „Choć Twitter słusznie oflagował nieprecyzyjne tweety Trumpa dotyczące wyborów w USA w 2020 roku, to całkowite zbanowanie jego konta było krokiem za daleko” i dodał, że o wszelkich ograniczeniach wolności słowa powinny decydować rządy, a nie prywatne firmy.

I choć amerykańscy prawnicy widzieli sprawę inaczej, porównując mechanizm zastosowany przez Twittera do odmowy publikacji oświadczenia w gazecie, eksperci na całym świecie coraz częściej zwracają uwagę, że media społecznościowe już dawno nie są firmami jak wszystkie inne. Samir Saran, szef indyjskiego think tanku Observer Research Fundation porównuje je do usług publicznych. „Podobnie jak woda, elektryczność i drogi, znaczące media społecznościowe będą musiały służyć wszystkim, nawet tym, których ich zarząd i właściciele nie aprobują” – pisze. I postuluje, by Indie przeprowadziły regulacje wymuszające prymat prawa krajowego nad wewnętrznymi dokumentami platform.

Przesada? Kiedy 4 października 2021 roku Facebook, Instagram, Messenger i WhatsApp przez pięć godzin nie działały z powodu globalnej awarii, informacja trafiła na czołówki głównych serwisów informacyjnych. Użytkownicy stracili na moment nie tylko możliwość kontaktu z rodziną i przyjaciółmi, ale przede wszystkim dostęp do swojego biznesu. Efekt był dokładnie taki, jak gdyby nagle odcięto ich od prądu. Z jakiegoś powodu usługa jego dostarczania jest jednak kontrolowana przez państwo, podczas gdy media społecznościowe mimo swej roli cieszą się absolutną niezależnością.

Arbitralne podejmowanie decyzji o zawieszeniu konta to jednak tylko część złożonego problemu. Drugą, może nawet ważniejszą, jest praktyczny brak możliwości apelacji. Na polskim gruncie przekonali się o tym członkowie Konfederacji, której profil zablokował Facebook. Jej stronę obserwowało 671 tysięcy osób – liczba unikalna w polskim krajobrazie politycznym. 5 stycznia 2022 roku została ona jednak zablokowana. Jak można było przeczytać w oświadczeniu firmy, za treści antyszczepionkowe. Konfederacja od tego czasu bezskutecznie walczy o przywrócenie profilu. Nie pomógł prawomocny wyrok sądu nakazujący zdjęcie bana ani pomoc polityków wysokiego szczebla. Osobistą interwencję w oddziale Mety obiecał sekretarz stanu w KRPM, Janusz Cieszyński, a wiceminister sprawiedliwości Sebastian Kaleta przygotował projekt ustawy o ochronie wolności słowa w internecie, która od września czeka, aż zajmie się nią komitet stały rady ministrów. Projekt ustawy miał spowodować, że firmy z mediów społecznościowych nie będą mogły usuwać postów, które nie łamią polskiego prawa. Na próżno. Strona Konfederacji nadal nie działa.

Dodatkowe wątpliwości budzi fakt, że o zawieszeniu stron czy profili pojedynczych osób coraz rzadziej decydują ludzie; przynajmniej pierwotnej selekcji dokonują algorytmy. Robią to np. w oparciu o liczbę zgłoszonych przez innych użytkowników naruszeń. Zwykły użytkownik platform Marka Zuckerberga nie ma nawet możliwości porozmawiać o takim zawieszeniu z pracownikiem korporacji, choć niebawem ma się to zmienić. Jak pod koniec lutego na swoim profilu na Facebooku zapowiedział Zuck, platforma pracuje nad wprowadzeniem płatnej subskrypcji. Dostęp do ludzkiej obsługi klienta ma kosztować 12 dolarów miesięcznie.

„Zamiast bawić się w rząd, powinni wziąć odpowiedzialność za swoje terytoria” – pisała na łamach „Financial Timesa” Marietje Schaake, była posłanka do Parlamentu Europejskiego, obecnie dyrektorka ds. polityki międzynarodowej Cyber Policy Center na Uniwersytecie Stanforda. „Oznacza to zakotwiczenie warunków użytkowania i standardów w rządach prawa i zasadach demokracji oraz umożliwienie niezależnej kontroli ze strony zarówno naukowców i organów regulacyjnych oraz przedstawicieli demokratycznych. Wiarygodna odpowiedzialność jest zawsze niezależna. Nadszedł czas, aby zapewnić, że taki nadzór jest proporcjonalny do potęgi gigantów technologicznych”.


(Shutterstock)
Opowiedz, dlaczego TikTok jest dla Ciebie ważny


Sprawa nie jest trywialna, bo wielkie firmy technologiczne mają wpływ na zbiorowości, które do tej pory były wręcz niewyobrażalne. Z wyszukiwarki Google korzysta 4,3 miliarda użytkowników. To ponad połowa ludzkości. Facebook używany jest miesięcznie przez prawie 3 miliardy osób. Filmy na YouTubie ogląda 2,5 miliarda, na TikToku przegląda je ponad miliard. System Windows dostarczany przez Microsoft jest podstawą działania komputera osobistego dla 74% wszystkich użytkowników.

Żargon wielkich korporacji internetowych próbuje markować wspólnotę. Ludzie tworzący konta na ich platformach to „społeczność”, której działanie opiera się w dodatku na „zasadach społeczności”. W praktyce to jedynie iluzja.

Dla porównania: aby przyjąć prawo regulujące zasady społeczności mieszkającej na terytorium Polski, trzeba umożliwić obywatelom zgłaszanie uwag co najmniej pisemnie, na poziomie projektu. Później mogą oni też zjawić się w czasie prac w komisji sejmowej i zabrać głos jako strona społeczna. Albo namówić jakiegoś posła na zorganizowanie wysłuchania publicznego, w którym o prawie będzie dyskutować szerokie grono osób. Mogą też zebrać podpisy i przedstawić własny projekt ustawy, który – przynajmniej teoretycznie – powinien być rozpatrzony przez Sejm. Kto ma wpływ na prawo obowiązujące w serwisach internetowych? Wyłącznie ich twórcy. Stawiają przy tym dictum: albo akceptujesz nasze pomysły, albo nie możesz korzystać z usługi.

Dokładnie w ten sposób koncern Meta (wówczas jeszcze pod nazwą Facebook) zachował się w 2018 roku, kiedy w Europie miały wejść przepisy RODO nakładające znaczne ograniczenia w zakresie przetwarzania danych użytkowników. Szykując się na nowe zasady, zmieniono regulamin komunikatora WhatsApp, by użytkownicy zgadzali się w nim na śledzenie przez platformę. Brak zgody był jednoznaczny z utratą dostępu do usługi. W styczniu 2023 roku ostatecznie potwierdzono bezprawność takiego działania – Meta dostała za to 5,5 miliona euro kary od Data Protection Commission (odpowiednik polskiego Urzędu Ochrony Danych Osobowych w Irlandii, gdzie Meta ma europejską siedzibę).

Relacja jednostki z państwem jest – przynajmniej teoretycznie – transakcją wymienną. W Polsce zapewnia to artykuł 5 Konstytucji, który mówi o tym, że państwo „zapewnia wolności i prawa człowieka i obywatela oraz bezpieczeństwo obywateli”. W przypadku big techów sprawa się komplikuje. Jedyną grupą, o którą w istocie dbają, są akcjonariusze. Większość akcji takich firm jak Apple, Google, Meta czy Amazon posiadają jednak nie konkretne osoby, a fundusze inwestycyjne, czyli kolejne wielkie firmy, m.in. BlackRock czy Vanguard.

Kim więc są dla korporacji przeciętni użytkownicy? Jak przekonywała Shoshana Zuboff w Wieku kapitalizmu inwigilacji, w serwisach internetowych nie mamy nic wspólnego z obywatelami czy choćby klientami. Jesteśmy zasobem. „Niewłaściwe jest myślenie o użytkownikach Google jak o klientach firmy: nie ma wymiany ekonomicznej, brak związanej z nią ceny i zysku. Użytkownicy nie funkcjonują również w roli pracowników […] nie są też produktami […] stanowimy raczej źródło zaopatrzenia w surowce […] kapitalizm nadzoru generuje swoje produkty z naszego zachowania bez nawiązywania relacji. Jego «obojętne» produkty służą do prognozowania dotyczącego nas, bez dbania w gruncie rzeczy o to, co robimy lub co nam się robi” – napisała. Zuboff uważa, że nowy porządek ekonomiczny dąży do pozbawienia człowieka jego krytycznych praw. Nazywa go wprost „odgórnym zamachem stanu”.

Paradoks polega na tym, że platformy bardzo skutecznie angażują po swojej stronie użytkowników, którzy swoimi obywatelskimi inicjatywami mogą wpłynąć na działanie państwa (równocześnie trudno sobie wyobrazić strajk użytkowników Facebooka w celu np. zmiany polityki firmy). Kiedy władza państwowa orientuje się już, że powinna chronić obywateli, ci stają w obronie korporacji. Brytyjscy politolodzy Pepper D. Culpepper i Kathleen Thelen nazwali to zjawisko „władzą platform”. „Firmy czerpią korzyści z szacunku ze strony decydentów, ale ten szacunek nie wynika bezpośrednio z lobbingu, finansowania kampanii politycznych, ani nawet groźby wycofania inwestycji. Zamiast tego platformy korzystają z milczącej lojalności konsumentów, którzy mogą się okazać potężnym źródłem sprzeciwu wobec przepisów zagrażających tym firmom” – piszą w artykule z 2019 roku. Przykładów nie brakuje. Kiedy w 2017 roku polskie Ministerstwo Infrastruktury chciało uregulować działalność Ubera, ten odpowiedział medialną kampanią w obronie tanich przejazdów. Kiedy w 2018 roku w UE trwały prace nad wprowadzeniem dyrektywy, która wprowadzałaby prawa pokrewne dla wydawców prasy (godziła w interesy m.in. Google’a, bo nakazywała firmie dzielić się pieniędzmi zarobionymi na udostępnianiu fragmentów tekstów), internet został zalany przestrogami przed „podatkiem od linków” i hasłem „ACTA 2”.

Teraz tej stosowanej przez amerykańskie korporacje broni używa spółka z korzeniami w Chinach, TikTok. W USA już po raz drugi (pierwszy miał miejsce w czasie prezydentury Trumpa) trwa gorąca dyskusja o tym, czy tej platformy nie należy zakazać. W połowie marca przed komisją ds. energii i handlu Izby Reprezentantów stanął Shou Zi Chew, szef serwisu. Po ostrym przesłuchaniu Chew opublikował na TikToku filmik, który kończy zdaniem: „Mam nadzieję, że informacją, dlaczego TikTok jest dla was ważny, podzielicie się z przyjaciółmi, rodziną i wybranymi politykami”. To nic innego jak zapowiedź, że platforma nie podda się bez walki. Używa jej już 150 milionów Amerykanów – połowa populacji kraju.


Nowe terytoria


Czując na plecach oddech konkurencji, kolejną walkę o rząd dusz rozpoczął Mark Zuckerberg. W październiku 2021 zmienił nazwę swojej firmy z Facebook na Meta i ogłosił, że będzie budował Metawersum, czyli wirtualny świat, do którego przeniesiemy swoją całą aktywność – od spotkań towarzyskich, przez rozrywkę po pracę.

Czy tak się stanie? Póki co jego plany zweryfikowała rzeczywistość: Meta zaliczyła serię spektakularnych wpadek wizerunkowych i w 2022 roku straciła 64% giełdowej wartości. Szef koncernu pierwszy raz w historii redukuje zatrudnienie, tnie koszty i łapie falę popularności sztucznej inteligencji, wypuszczając własnego chatbota, z którym niebawem będzie można porozmawiać przy pomocy aplikacji. W tym czasie jego zespoły dalej pracują jednak nad idée fixe założyciela.

Kiedy w 2017 roku Zuckerberg odwiedził kilka kluczowych dla wyborów prezydenckich stanów, w mediach plotkowano, że będzie chciał kandydować w 2020 roku. Zuck informacje konsekwentnie dementował i od sześciu lat nie wraca już do tematu. Bo tak naprawdę po co miałby zostawać prezydentem USA, skoro ma już bezpośredni wpływ na co czwartego mieszkańca Ziemi? A jeśli lobbowane przez niego immersyjne, czyli pochłaniające bez reszty technologie upowszechnią się na takim samym poziomie co Facebook, zdobędzie dostęp do danych o użytkownikach, o jakich do tej pory nikt nie mógł nawet marzyć.

Urządzenia pozwalające na aktywność w Metawersum dopuścimy tak blisko ciała, że – pod płaszczykiem lepszego dostosowania – będą zbierać dane o ruchach gałek ocznych, mimice twarzy, być może temperaturze ciała czy akcji serca. Potencjał wykorzystania takich danych wydaje się nieskończony, a kto będzie nimi zarządzał, stanie się cyfrowym królem świata.

Do bywalców Metawersum będzie można trafić przekazem politycznym, stwarzając nieograniczone możliwości wpływu na proces demokratyczny. Dzięki dokładnym danym będzie możliwe serwowanie choćby skrojonych pod indywidualne potrzeby obietnic wyborczych. Niemożliwe? A jednak. Przekonaliśmy się o tym, kiedy wyszło na jaw, że firma Cambridge Analytica, prowadząc w 2016 roku działania na rzecz kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa, uzyskała dostęp do danych osobowych 87 milionów Amerykanów w celu profilowania wyborców i targetowania. Są poszlaki, by sądzić, że dostarczanie skrojonego pod potrzeby przekazu przyczyniło się do zwycięstwa polityka.

Wesprzyj nas na PATRONITE


Co Iron Man myśli o wojnie w Ukrainie


Monachijska Konferencja Bezpieczeństwa to forum, w czasie którego głowy państw, przywódcy międzynarodowych organizacji i wysocy rangą wojskowi mają okazję wymienić poglądy na kluczowe dla światowego porządku problemy. W miejscu, gdzie Emmanuel Macron deklarował poparcie dla wojny w Ukrainie, a Swiatlana Cichanouska sondowała nastroje liderów dotyczące przyszłości Białorusi, wśród mówców znaleźli się Kent Walker, szef relacji globalnych w Google’u i Bill Gates, założyciel Microsoftu, dziś reprezentujący już tylko swoją fundację Bill&Melinda Gates Foundation (BMGF).

BMGF powstała w 2000 roku jako wizerunkowa odpowiedź m.in. na proces dotyczący podziału Microsoftu. Firma miała korzystać z pozycji monopolisty w dziedzinie systemów operacyjnych i utrudniać instalowanie przeglądarek innych niż jej produkt. Wystarczyło jednak pięć lat, by Bill Gates z plutokraty i autorytarnego menadżera stał się człowiekiem roku magazynu „Time”, na okładkę którego trafił razem z małżonką i muzykiem Bono. Uzasadnieniem było „mądre pomaganie”.

Nie wszyscy podzielają entuzjazm tygodnika. Zdaniem części krytyków działania fundacji doprowadziły choćby do zmarginalizowania Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). BMGF rocznie rozdysponowuje bowiem w grantach równowartość budżetu WHO – około 5 miliardów dolarów, a ponieważ finansuje też samą organizację, może na nią wpływać. To problem, bo o ile WHO jest poddana kontroli 194 państw, o tyle BMFG nie musi się spowiadać przed nikim. Może za to kształtować politykę zdrowotną mniej zamożnych państw, które uzależnia od swoich dotacji. Jeśli jednym z jej głównych dążeń jest wyrugowanie polio, automatycznie staje się to także ich dążeniem. To, że kraje te mogą mieć pilniejsze potrzeby, nie ma znaczenia. Jak ocenił w rozmowie z Reutersem Anand Giridharadas, publicysta i autor książki Winners Take All (Zwycięzcy biorą wszystko), „Nasze społeczeństwo popełniło kolosalny błąd, pozwalając najbogatszym kupić sobie możliwość podejmowania quasi-rządowych decyzji jako prywatnym obywatelom”.

Wielkie firmy otwierają też swoje fizyczne placówki przy strategicznych instytucjach – tak jak Microsoft, który powołał swoje przedstawicielstwo przy ONZ. Zresztą to ruch w dwie strony: we wrześniu 2022 roku Unia Europejska otworzyła swoją ambasadę w Dolinie Krzemowej. Szefem nowego biura w San Francisco, czyli de facto ambasadorem został doświadczony urzędnik Gerard de Graaf. Tak jego rolę opisał serwis Politico: „Będzie musiał zachować subtelną równowagę między byciem strażnikiem przepisów a taktownym dyplomatą – jednocześnie musi być ponadnarodowym sierżantem i początkującym innowatorem, którego czeka wiele próśb o przysługę”. Z jednej strony UE próbuje odwojować część pola, które zajęły big techy, z drugiej jednak wciąż jest od nich uzależniona. By wziąć pod uwagę tylko kluczowe obecnie dla administracji i biznesu usługi chmurowe – Amazon, Microsoft i Google łącznie mają obecnie 72% udziału w rynku europejskim.


Rozpychanie się big techów, które widzimy dziś, to dopiero preludium. Sam Altman, dyrektor zarządzający OpenAI, czyli firmy stojącej za sukcesem ChataGPT, zapowiedział, że zamierza wydawać w przyszłości cyfrowe poświadczenia ludzkiej tożsamości. Ma to być osobiste urządzenie, które – niczym urząd paszportowy – zeskanuje nasze linie papilarne czy siatkówkę oka i w czasie rzeczywistym wyda zaświadczenie o naszym białkowym pochodzeniu. To odpowiedź na zalew zdjęć, filmów, czy plików głosowych generowanych przy pomocy sztucznej inteligencji. Poświadczenie ma być zdecentralizowane i niezależne od rządów czy firm. Oczywiście urządzenia dostarczy startup Altmana – Worldcoin.

Choć o zapędach wielkich korporacji mówi się od dawna, nic nie było poważniejszym kubłem zimnej wody dla społeczności międzynarodowej niż działania Elona Muska przy okazji rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Musk nie ograniczył się ani do prób wpływania na głowy państw, ani – biorąc przykład z BMGF – finansowania krajowych polityk zdrowotnych. Postanowił wprost zachować się jak głowa państwa. Po ośmiu miesiącach rosyjskiej pełnoskalowej inwazji opublikował na Twitterze plan pokojowy dla Ukrainy, który wyglądał jak gdyby pisano go w Moskwie. Ukraina miała być państwem neutralnym, Krym przejść na stałe w ręce okupanta. W dodatku na okupowanych terytoriach miały zostać powtórzone referenda. Być może nie wzbudziłoby to tak ogromnych kontrowersji (w dobie mediów społecznościowych każdy mógłby napisać własną wersję planu pokojowego i podzielić się nim ze światem), gdyby nie to, że Musk trzyma rękę na kluczowym z punktu widzenia tej wojny systemie łączności. Od lat jego firma SpaceX buduje system Starlink, który ma pozwolić na dostęp do satelitarnego internetu z dowolnego miejsca na Ziemi. Rosjanie systematycznie niszczą ukraińską infrastrukturę, więc zarówno ukraińscy cywile, jak i armia korzystają ze Starlinku, by zapewnić sobie łączność. Jedna decyzja Muska wystarczy, by jej pozbawić – wystarczy wyłączyć operujące nad Ukrainą satelity. Już co najmniej dwa razy szef SpaceX groził takim obrotem spraw, argumentując to strachem przed eskalacją wojny.

Być może wszystko to nie byłoby jeszcze tak doniosłe, gdyby nie rewelacje ujawnione przez cytowanego już wcześniej Iana Bremmera. Według informacji, które miał mu przekazać sam zainteresowany, Musk przed opublikowaniem planu rozmawiał telefonicznie z Władimirem Putinem. Wcześniej natomiast Rosjanie na forum ONZ zagrozili, że jeśli cywilne satelity są użytkowane do działań wojskowych, będą traktowane jako cele militarne.

Ukraiński wątek to jednak nie koniec dyplomatycznych zapędów Muska. W wywiadzie dla „Financial Timesa” podzielił się też swoim pomysłem na kwestię Tajwanu. Jego zdaniem należy z niego zrobić specjalną strefę administracyjną. To dla wyspiarzy cios – od lat walczą o niepodległość od Chin kontynentalnych, ciesząc się w tych dążeniach wsparciem USA. Musk staje więc przed problemem podwójnej lojalności – z jednej strony Stany Zjednoczone to dom i źródło potężnych dotacji dla jego biznesu (jego flagowe firmy, w tym SpaceX i Tesla, otrzymały łącznie 4,9 miliarda dolarów wsparcia). Z drugiej – nie dość, że w Państwie Środka znajduje się największa fabryka Tesli, to jeszcze pochodzą stamtąd dostawcy krytycznych dla spółki surowców – litu i kobaltu, a także baterii do aut elektrycznych.

Musk ma wielu zwolenników. Lubimy takich jednoosobowych bohaterów, przyzwyczaiła nas do nich zresztą popkultura. Zachwyca nas Batman, któremu zaplecze finansowe zapewnia Wayne Enterprises, czy Iron Man czerpiący zyski ze Stark Industries. Ale nie wiemy tak naprawdę, jakie są koszty prowadzenia tej działalności, wpływ na środowisko, pracowników itd. A ponadto czy naprawdę chcemy, żeby kluczowe dla nas decyzje podejmował bajecznie bogaty miliarder?

(Shutterstock)


Powolna śmierć kapitalizmu inwigilacji?


Choć jeszcze półtora roku temu wydawało się, że wielkie korporacje będą rosnąć w nieskończoność, rzeczywistość po raz kolejny pokazała, że stawianie tez o końcu historii może wzbudzić co najwyżej jej chichot. Pełnoskalowa inwazja Rosji na Ukrainę wymusiła na globalnych podmiotach, by opowiedziały się po którejś ze stron. W efekcie big techy nie tylko wycofały się z Rosji, ale też zaangażowały w opór wobec najeźdźcy. Microsoft na bieżąco monitorował cyberprzestrzeń, informując o próbach ataków hakerskich. Google włączył się z kolei w pomoc przy przenoszeniu struktur ukraińskiego państwa do wirtualnej rzeczywistości, wspierając chociażby ukraińskie e-nauczanie.

Także Rosja dobitnie przypomniała, że kapitał, nawet ten cyfrowy, ma narodowość. Google spotkał się z karami za nieusuwanie treści zabronionych przez lokalnych cenzorów. Twitter, Facebook i Instagram zostały zablokowane (co zresztą doprowadziło do sprzeciwu rosyjskich blogerów, którzy monetyzowali swoją działalność zwłaszcza na ostatniej platformie).

A to nie koniec rozpadu porządku dyktowanego przez procesy globalizacyjne. Chińczycy obudowali się wielkim murem, zamykając swój rynek dla znacznej części amerykańskich gigantów. USA natomiast, orientując się, jak Chiny przyspieszyły w technologicznym wyścigu, podstawiły im nogę, ograniczając dostęp do półprzewodników. To sedno konfliktu wokół Tajwanu, które zdaje się zresztą ignorować Musk. Kiedy w sierpniu 2022 roku cały świat zastanawiał się, po co spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi poleciała na wyspę, rozgrzewając do czerwoności stosunki międzynarodowe, ona lobbowała właśnie za ograniczeniem współpracy tajwańskich firm z Chinami.

Chcą więc tego, czy nie, big techy będą musiały się podporządkować porządkowi świata wyznaczonemu przez działania państw narodowych. Choć, oczywiście, i tu wyłaniają się ciekawe koncepcje. TikTok, który swoje korzenie ma w Państwie Środka (firma ByteDance, jego spółka matka, została tam założona przez Zhanga Yiminga), za wszelką cenę próbuje się od niego odciąć (póki co nieskutecznie – ze względu na chińskie konotacje zakazały jej Indie i Tajwan, a m.in. USA wprowadziły obostrzenia na urządzeniach pracowników administracji publicznej). Jak jednak deklaruje Jakub Olek, szef relacji z partnerami publicznymi TikToka w Europie Środkowo-Wschodniej, firma stara się zostać pierwszą globalną korporacją, czyli pozbyć się zależności od jakiegokolwiek państwa. Rozwija więc globalną sieć spółek, zatrudnia pracowników na całym świecie, umieszcza centra danych w różnych zakątkach globu tak, by odpowiedzieć na lokalne zapotrzebowanie w dziedzinie ochrony informacji o użytkownikach. Dane Amerykanów będą więc przechowywane w USA, Europejczyków – w Irlandii i Norwegii. W czasie przesłuchania przed Kongresem potwierdził to zresztą Shou Zi Chew. „Zrobimy wszystko, by TikTok był platformą, gdzie można swobodnie się wyrażać i by nie mógł nim manipulować żaden rząd” – powiedział w wideo udostępnionym na własnej platformie.

Obojętnie, czy TikTok deklaruje prawdziwe intencje i czy odniesie na tym polu sukces, warto zwrócić uwagę na kierunek działań. Zarówno ta platforma, jak i Meta starają się na różne sposoby oderwać od ziemi. Czy im się to uda? Czas pokaże.

O to, by platformy zbyt mocno nie odleciały, coraz częściej i skuteczniej zaczynają dbać jednak politycy. „Kapitalizm bez konkurencji to nie kapitalizm. To wyzysk” – mówił z przejęciem prezydent USA Joe Biden w wygłoszonym w lutym przed Kongresem dorocznym orędziu o stanie państwa. Było ono niczym akt oskarżenia względem amerykańskich wielkich korporacji, także technologicznych. Biden zarzucał im unikanie płacenia podatków, wykorzystywanie danych użytkowników przeciwko nim samym, a także monopolistyczne praktyki biznesowe. Próbował w ten sposób zebrać poparcie do pracy nad przepisami ograniczającymi władzę big techów.

„Rozpoczęła się powolna śmierć kapitalizmu inwigilacji” – napisała w styczniu Morgan Meaker, dziennikarka magazynu „Wired”. Miała na myśli europejskie regulacje ograniczające władzę wielkich platform i ich konsekwencje. Z początkiem 2023 roku irlandzka Data Protection Commission nałożyła na Metę rekordowe 390 miliardów euro kary za nielegalne profilowanie reklam wyświetlanych Europejczykom. Chodzi o sposób, w jaki pozyskiwały one zgodę internautów na zbieranie danych, które następnie były wykorzystywane do tworzenia profili reklamowych.

Kara została nałożona na gruncie Ogólnego rozporządzenia o ochronie danych (RODO). W kolejce na wdrożenie czekają już dwie kolejne europejskie regulacje, które utrącą zakusy wielkich firm – obojętnie amerykańskich, chińskich czy globalnych. Akt o rynkach cyfrowych i Akt o usługach cyfrowych mają chronić prawa użytkowników internetu i ograniczyć dominację największych graczy w sieci. Za reformę odpowiada unijny komisarz ds. handlu Thierry Breton, który jest szczególnie cięty na wielkie technologiczne korporacje. W marcu jego rodzima Francja przyjęła restrykcyjne obostrzenia względem platform, łącznie z zakazem używania mediów społecznościowych dla dzieci poniżej trzynastego roku życia.

Podobne prawa pączkują na całym świecie. W Wielkiej Brytanii trwa właśnie dyskusja nad Online safety bill. Jedną z jego kluczowych zasad miałaby być odpowiedzialność menedżerów korporacji internetowych za nieskuteczność w walce z naruszeniami, do jakich dochodzi na ich platformach. Indie pracują nad rozwiązaniami wzorowanymi na europejskim RODO. Paradoksalnie najsłabszą ochronę użytkowników mają aktualnie Stany Zjednoczone. W dodatku ciężko im zmienić ten stan rzeczy – ustawodawstwo na poziomie krajowym jest tam praktycznie sparaliżowane z powodu rozkładu sił w Kongresie: demokrata Joe Biden ma przeciwko sobie zdominowaną przez Republikanów Izbę Reprezentantów. Ten brak ochrony danych amerykańskim politykom wytknął zresztą podczas przesłuchania szef TikToka, wskazując że choć pytają oni o jego platformę, wątpliwości, które podnoszą w dziedzinie ochrony danych czy sytuacji najmłodszych użytkowników, powinny być adresowane także do amerykańskich spółek. Będąc pod pręgierzem, TikTok wdrożył rozwiązania, które wyprzedzają wysiłki konkurencji, np. odgórnie ograniczył nastolatkom czas spędzany na platformie i wprowadził obostrzenia dotyczące kontaktów z użytkownikami spoza grona znajomych. Dziś to on może wytykać błędy palcem.

Anna Wittenberg - jest dziennikarką, pisze w Dzienniku Gazecie Prawnej o wpływie technologii na społeczeństwo. Zajmuje się m.in. tematyką ochrony danych i sztucznej inteligencji. Wcześniej pracowała dla Życia Warszawy, Polskiego Radia i Przekroju. Nominowana do Nagrody im. Romana Czerneckiego za publikacje dotyczące systemu edukacji.

Inne artykuły Anny Wittenberg
Wyrywanie się spod władzy wielkich firm to tylko jedna droga. Drugą, nie mniej ważną, jest budowa alternatyw. O przykłady nietrudno – nauczeni lekcjami Starlinku Europejczycy pracują nad własnym systemem satelitarnym. Niemcy natomiast budują Sovereign Tech Fund, który ma wspierać rozwój i utrzymanie oprogramowania typu open source, czyli takiego, którego kod źródłowy jest publicznie dostępny, a jego licencja umożliwia używanie, modyfikowanie oraz rozpowszechnianie przez każdego. Analogiczne rozwiązania część europosłów próbuje przeforsować w unijnych instytucjach. Model nie jest wcale abstrakcyjny – działający w USA Open Technology Fund co roku pompuje 27 milionów dolarów w oprogramowanie oparte na wolnych licencjach.

Być może świat się zmienia, a teza Meaker jest prawdziwa. Aż do następnego razu, kiedy zachwycimy się możliwościami stwarzanymi przez wielkie korporacje i pozwolimy im działać szybko, niszcząc przeszkody.