Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze / 07.07.2024
Paulina Siegień

Gdzie jest Białoruś [MAGAZYN ONLINE]

Kraj rządzony przez podporządkowanego Kremlowi Alaksandra Łukaszenkę zamienił się w zagrażający sąsiadom Mordor, od którego każdy chciałby się odciąć i zapomnieć o jego istnieniu. Białoruś się oddaliła.
Foto tytułowe
(Shutterstock)



Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!



Połowa lipca, apogeum lata. Dni są gorące, słoneczne, długie. Uczestnikom festiwalu Tutaka, który wypada właśnie w tym czasie, odrobinę chłodu zapewnia cień drzew rosnących na uroczysku Boryk koło Gródka. W tym samym miejscu przez około 20 lat odbywał się kultowy białoruski festiwal Basowiszcza. W pandemicznym 2020 roku Białoruskie Zrzeszenie Studentów, które było organizatorem festiwalu, ku ogromnemu rozczarowaniu oddanych fanów imprezy ogłosiło, że formuła imprezy się wyczerpała i kolejnych edycji nie będzie.

Mniej więcej w tym samym czasie powstawała białostocka Fundacja Tutaka, która za cel postawiła sobie rozwijanie kultury białoruskiej na Podlasiu i budowanie mostów między mniejszością białoruską zamieszkującą region i Białorusinami po drugiej stronie granicy. Ale już wiosną 2020 roku zaczęła się pokojowa rewolucja w Białorusi. Po tym jak Aleksander Łukaszenka użył przemocy, by zdławić protesty i utrzymać władzę wbrew wynikom wyborów, tysiące Białorusinek i Białorusinów uciekło z kraju. W 2021 roku szef Fundacji Tutaka Paweł Stankiewicz stwierdził, że białoruski festiwal w Gródku jest wciąż potrzebny, by integrować diasporę rozrzuconą po Europie i całym świecie.
Pobierz magazyn ZA DARMO
Artykuł został opublikowany w drugim numerze magazynu Nowa Europa Wschodnia Online. Obecnie wszystkie numery magazynu są bezpłatne!

Uruchomiliśmy także Patronite.
Będziemy wdzięczni, jeżeli wesprzesz jego rozwój i dołączysz do społeczności Patronów.


W połowie lipca 2023 roku odbywa się już trzecia edycja festiwalu, a Paweł, który krząta się od namiotu do namiotu i od małej sceny, gdzie trwają dyskusje, do dużej, na której odbędzie się koncert główny, rzuca: „festiwal Tutaka to największe spotkanie Białorusinów na świecie”.

Jeśli dobrze się zastanowić nad tym stwierdzeniem, to szybko można w nim odkryć oczywistą sprzeczność. Przecież każda impreza masowa w Białorusi, ot, chociażby słynny Słowiański Bazar w Witebsku, gromadzi więcej Białorusinów niż podlaski festiwal Tutaka. Ale każdy, kto tu jest, w lot łapie, o co chodzi Stankiewiczowi. Bo między drzewami powiewają tu wyłącznie biało-czerwono-białe flagi, białoruski słychać częściej niż rosyjski, można tu zresztą kupić książki po białorusku i przeróżne gadżety z narodową białoruską symboliką. Od breloczka po bluzę. Występują białoruscy artyści, przyjeżdżają aktywiści i politycy. Łączy ich przywiązanie do wielkiego marzenia o demokratycznej Białorusi i opór wobec autorytarnego reżimu Aleksandra Łukaszenki.


***



Słowo „tutaka”, które dało nazwę fundacji i festiwalowi, po białorusku oznacza „tutaj”. Powszechnie występuje w lokalnych, podlaskich dialektach białoruskiego. Nietrudno usłyszeć je w okolicznych wioskach. Alina Kouszyk, która została zaproszona na scenę podczas uroczystego otwarcia festiwalu, w swoim krótkim przemówieniu postanowiła do tego słowa nawiązać. Historyczka z wykształcenia, Kouszyk przez wiele lata była dziennikarką i prezenterką telewizji Biełsat. We wrześniu 2022 roku odeszła ze stacji, by dołączyć do Zjednoczonego Gabinetu Przejściowego, w którym zajmuje się pracą na rzecz białoruskiego odrodzenia narodowego.

– Jesteśmy tutaj dzisiaj razem, żeby podkreślić swoją tożsamość, swoje miejsce na ziemi –mówi ze sceny. – Chciałabym dzisiaj porozmawiać z wami o znaczeniu słowa „tut” i „tutejszy”.

Tak określali się Białorusini, kiedy w XIX wieku przychodzili do nich etnografowie. Czy to na terenach współczesnej Białorusi, czy to na Polesiu, czy w końcu na Podlasiu, miejscowi chłopi często tak właśnie odpowiadali, kiedy ktoś z zewnątrz próbował ustalić, z jakim narodem się identyfikują. „Tutejszość” jako sposób samookreślenia funkcjonowała długo, gdzieniegdzie nawet do połowy XX wieku. Uczeni i urzędnicy traktowali ją jako wyraz braku rozwiniętej świadomości narodowej. Historia Białorusi pokazuje jednak, że owa tutejszość często była świadomym unikiem, który pozwalał lawirować między tłamszącym białoruską kulturę i wolność rosyjskim imperializmem i polonizacją, której sprzyjał Kościół katolicki. W swoim słynnym dramacie Tutejszyja białoruski klasyk Janka Kupała potępiał taką postawę, dostrzegając w niej nie tylko brak odwagi w wyrażaniu swojej tożsamości, ale też niebezpieczny konformizm, gotowość do układania się z każdą władzą nawet wtedy, gdy trzeba zaprzeć się własnych korzeni.

Ten dylemat właściwie nigdy nie opuścił białoruskiego narodu, ale Alina Kouszyk przypomina ze sceny, że dwuznaczne pojęcie tutejszości zostało poddane w pewnym momencie krytycznej refleksji, która nadała mu nowe sensy. W 1986 roku powstała grupa literacka „Tutejszyja”, w jubileuszowym roku 2000 otworzył się portal Tut.by, który stał się nie tylko źródłem rzetelnych informacji, ale i symbolem białoruskiego internetu, bo integrował wokół siebie białoruskich użytkowników sieci. Kouszyk wspomina dalej o legendarnym albumie Ja naradziusia tut (Urodziłem się tutaj), na którym piosenki śpiewali Lawon Wolski, Dzmitryj Wajciuszkiewicz, Wieranika Kruhława, Alaksandr Pamidorau. Wszystkie utwory dotyczyły kwestii tożsamości, zakorzenienia, trudnych relacji z ojczyzną.

Okładkę zaprojektował Aleś Puszkin, grodzieński artysta, który zmarł w 11 lipca 2023 roku, parę tygodni przed festiwalem Tutaka. Puszkin odsiadywał polityczny wyrok za udział w demonstracjach w 2020 roku. W więzieniu zachorował, ale nie otrzymał pomocy lekarskiej. W aktywnych środowiskach białoruskich po obu stronach granicy znało go osobiście wiele osób, dlatego jego śmierć wywołała głęboki szok w społeczeństwie. Uczestnicy festiwalu uczcili pamięć Puszkina minutą ciszy, a białoruska artystka Jana Shostak minutą krzyku ze sceny.

W kontekście tutejszości i przywiązania do miejsca Alina Kouszyk wspomniała o jeszcze jednej mocnej deklaracji. Poeta i muzyk Alaksandr Kulinkowicz, założyciel kultowego składu Neuro Dubel, śpiewał: „Ja pamru tut” („Umrę tutaj”). Nie trzeba więcej przykładów, by pokazać, że w centrum białoruskiego kodu kulturowego tkwi zakorzeniona, głęboka i po części fatalna więź ze swoim kawałkiem ziemi.


***



Podlasie to pograniczny region, który zamieszkuje mniejszość białoruska. Krajobraz kulturowy tych terenów, wioski z ich drewnianą zabudową, malownicze drewniane cerkwie i dzika przyroda stanowią przedłużenie białoruskiego krajobrazu. W białoruskich niezależnych mediach można nawet trafić na teksty o tym, że emigranci z Białorusi, którzy mieszkają w Polsce, chętnie jeżdżą na Podlasie, by poczuć się choć trochę jak w domu, jak u babci na wsi. A jednak to właśnie tutaj na Podlasiu świadomość rozstania z ojczyzną jest dla Białorusinek i Białorusinów szczególnie bolesna. Bliskość kraju przypomina o niedokończonej rewolucji z 2020 roku, brutalnych represjach, torturach, procesach politycznych i drakońskich wyrokach. Białoruś jest na wyciągnięcie ręki, do granicy zostało zaledwie kilka kilometrów. Ale fizyczna bliskość jest złudna, Białoruś została oddzielona granicznym płotem, strzeżonym przez tysiące polskich żołnierzy. Kraj rządzony przez podporządkowanego Kremlowi Łukaszenkę zamienił się w zagrażający sąsiadom Mordor, od którego każdy chciałby się odciąć i zapomnieć o jego istnieniu. Białoruś się oddaliła.

Kiedyś trafiłam na post w jednej z sieci społecznościowych, który jak większość przypadkowych postów jest dzisiaj nie do odnalezienia. Ale pamiętam, że autor zastanawiał się, czy Białorusinom w ogóle potrzebne jest własne państwo. Na emigracji rozwijają się białoruskie organizacje, kwitnie kultura, wraca język białoruski, który w zrusyfikowanym kraju traktowany był po macoszemu, a w pewnym momencie nawet jako oznaka politycznego ekstremizmu. Za granicą można swobodnie eksplorować historię Białorusi. Nie zakłamaną historię, którą symbolizują fałszywe symbole państwowe – czerwono-zielona flaga i herb przypominający główkę kapusty – ale historię, której korzenie sięgają czasów księstwa połockiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Historię, w której jest miejsce na Białoruską Republikę Ludową, czyli pierwsze nowoczesne państwo białoruskie powołane wiosną 1918 roku, które niestety nie przetrwało długo, ale pozostawiło po sobie inspirującą kolejne pokolenia legendę. W środowiskach białoruskiej diaspory rozkwita kultura i niezależne media, których nie wiążą już pęta łukaszenkowskiej cenzury i lęk przed więzieniem. Białoruscy artyści i literaci za granicą nie tylko nadrabiają historyczne braki, ale śmiało włączają się w aktualne nurty zachodniej kultury. W 2016 roku w białoruskim wydawnictwie Skaryna Press mającym siedzibę w Londynie wyszły Piesny traliejbusnych rahuliaŭ (Песьні тралейбусных рагуляў), pierwsza powieść o tematyce LGBT+ napisana po białorusku, której autorem jest Uładzisłau Harbacki. W 2023 roku książka doczekała się drugiego wydania. Na stoisku wydawnictwa na festiwalu Tutaka powieść Harbackiego budziła ogromne zainteresowanie.

Może autor tamtego posta, którego szczegóły pamiętam dość mgliście, ale którego teza była wyraźna, ma rację? Może Białoruś jako byt wirtualny, sieciowy, funkcjonujący poza naturalnym środowiskiem rzeczywiście ma większy potencjał rozwoju niż Białoruś zaklęta w swoich granicach, przepełniona strachem, represyjna, zrusyfikowana i wzięta na zakładnika przez Kreml. Pojęcia „tu” i „tam” w obliczu gigantycznej fali białoruskiej emigracji pomieszały się i powstaje pytanie, kto jest teraz tutejszy, w sensie, który temu pojęciu nadała białoruska kultura?

Zwłaszcza że słowo „tut” i wyrazy pochodne niosą w sobie wieloznaczność lokalizacji. Ich zastosowanie zależy od usytuowania podmiotu. Tam, gdzie jest człowiek, który mówi, tam zawsze jest „tut”. Czy Białorusin, który mieszka w Gdańsku, albo Białorusinka z Wilna nie mogą powiedzieć, że są tutejsi?

Fot. Rusłan Seredziuk, z archiwum Fundacji Tutaka


***



– Białoruś to nie państwo, to nie granice. Białoruś to ludzie. Wszędzie, gdzie są nosiciele białoruskości, ludzie, którzy rozmawiają po białorusku, pielęgnują kulturę, prezentują aktywną postawę obywatelską, tam jest Białoruś – odpowiada doradca Swiatłany Cichanouskiej Franak Wiaczorka, kiedy pytam go, gdzie właściwie jest teraz to słynne białoruskie „tutaj”.

Wiaczorka podkreśla jednocześnie, że ten wielki białoruski exodus jest przymusowy i nie oznacza wcale, że można odciąć się od Białorusi. Wręcz przeciwnie. Sens wszystkiego, co Białorusini robią, będąc na emigracji, powinien służyć jednemu celowi – zmianie władzy i stworzeniu możliwości powrotu do kraju.

– W Białorusi zostały miliony ludzi, którzy popierają zmiany, którzy też są nosicielami naszej kultury – mówi. – Ale nie mają dla siebie przestrzeni, są niejako uśpieni, czekają na odpowiedni moment. I jestem pewien, że ten moment przyjdzie. Naszym zadaniem, czyli osób, które wyjechały, jest aktywność, organizowanie festiwali, imprez, dbanie o język, historię, kulturę i symbole. To dobrze, że za granicą rozwijają się różne inicjatywy i białoruskie biznesy. Kiedy nadejdzie czas, Białorusini będą mogli szybko wrócić, by odbudować państwo.

Pytam Wiaczorkę, czy powrót tego wszystkiego, co teraz rozwija się poza Białorusią, będzie w ogóle możliwy.

– Naród białoruski przeszedł przez wiele ciężkich prób. Ale inne narody też mają za sobą okresy przymusowego wygnania. Mimo to wracali, odradzali się. Dla nas najważniejsze jest teraz to, by nie stracić tych obywatelskich impulsów, które pozostały w kraju, by nie stracić więzi. Nie możemy dopuścić do tego, żeby powstała przepaść między emigracją a ludźmi, którzy zostali w kraju.

Swiatłana Cichanouska regularnie odbywa zdalne spotkania z osobami w Białorusi, podtrzymuje kontakt. Franak Wiaczorka ocenia je bardzo pozytywnie, widzi, że Białorusini, którzy pozostali w kraju, nie tracą ducha i woli walki.

– Więcej frustracji jest wśród emigrantów – przyznaje. – Ludzie często popadają w beznadzieję. Stracili swój dom, stracili swój kraj, a życie za granicą nie jest wcale usłane różami. Potwierdza to Ihar, którego spotkałam na festiwalu. Pochodzi z Mińska, ale od paru lat mieszka w Poznaniu. Na Tutakę przyjechał, by spotkać się w większym białoruskim gronie.

– Chciałem zobaczyć ludzi, którzy są w innych miastach, nie tylko w Polsce, ale też na Litwie, innych państwach. Ludzi, których widuję co najwyżej przez internet – mówi, kiedy pytam go, czego oczekiwał od festiwalu.

– Brakuje ci na co dzień ludzi z twojego otoczenia? – dopytuję.

– Nie, wiesz, to nawet nie o ludzi chodzi. Bardziej brakuje mi Mińska, moich wydeptanych ścieżek, mojego kraju.

Z jego tęsknotą nie koliduje fakt, że życie w Polsce mu się podoba. Traktuje je jak wyzwanie, coś, co zmusza do rozwoju. W nowym kraju trzeba się uczyć nowych rzeczy. W Białorusi zajmował się projektami obywatelskimi, w Polsce działa na rzecz edukacji dla społeczności białoruskiej.

– Moja żona pracuje w branży IT – wyjaśnia mi okoliczności wyjazdu z kraju. – Jej pracodawca zaproponował relokację, czyli przeniesienie za granicę. Łatwiej jest wyjechać, kiedy przynajmniej jedna osoba w rodzinie ma zagwarantowaną pracę, więc skorzystaliśmy z okazji. I dobrze, bo kilka tygodni po naszym wyjeździe do mojej organizacji przyszła milicja. Powrót do Białorusi? – Ihar na głos powtarza moje pytanie o to, czy wrócą, kiedy zmieni się sytuacja polityczna.

– Z każdym rokiem to coraz trudniejsze – przyznaje. – Dzieci chodzą tutaj do szkoły, nauczyły się języka. Nie umieją nawet pisać cyrylicą. Możliwości dla białoruskiej edukacji dzieci emigrantów wciąż jest niewiele. Zresztą przeżyły już naszą przeprowadzkę do Polski, kolejna zmiana to byłby nowy stres.

Ihar nie ukrywa, że byłoby łatwiej, gdyby można było swobodnie jeździć do Białorusi. – Mam tam dziadka, mam przyjaciół. To najbardziej boli. Gdyby Białoruś była demokratycznym krajem, to mieszkanie w Polsce nie stanowiłoby żadnego problemu. Można byłoby odwiedzać swoich bliskich, przekraczanie granicy nie trwałoby 30–40 godzin, tylko kilka chwil.

I nie groziłoby aresztem. Wydawałoby się, że w miarę jak mija czas od masowych protestów w 2020 roku, wywołanych wyborczym fałszerstwem Łukaszenki, represje będą gasnąć. Ale białoruski reżim jest niezwykle pamiętliwy i mściwy. Funkcjonariusze owianego złą sławą GUBAZiK-u (Głównego Zarządu ds. Walki z Przestępczością Zorganizowaną i Korupcją), przeczesują internet w poszukiwaniu postów, a nawet samych lajków pod treściami, które wyrażają choćby najmniejszą krytykę Aleksandra Łukaszenki i jego polityki. Do tej pory trwa polowanie na uczestników wielkich marszy, które odbywały się w sierpniu 2020 roku, oraz mniejszych i większych protestów trwających w Białorusi jeszcze przez całą jesień. Głośna była sprawa poświęconego tamtym wydarzeniom filmu dokumentalnego Kronika teraźniejszości (biał. Хроніка сучаснасці, lit. Dabarties kronikos), który latem 2023 roku opublikował litewski portal Delfi. Producenci nie zamazali twarzy uczestników demonstracji, co zaalarmowało białoruską opozycję. Autorzy co prawda usunęli film, ale co z tego, skoro ten po chwili pojawił na oficjalnym profilu białoruskich struktur siłowych. Służby chciały się w ten sposób pochwalić, że zdążyły ściągnąć film i nikt, kto się na nim rozpozna, nie może czuć się bezpieczny.

– Ale wrócimy – dodaje na koniec Ihar. – Zamierzamy wrócić na emeryturze albo jak dzieci będą dorosłe. Wrócimy do naszego mieszkania w Mińsku, które stoi teraz puste. O ile go nie skonfiskują.

Uczestnik protestów w 2020 roku (Shutterstock)


***



Niestety białoruskie władze mogą je skonfiskować, podobnie jak majątek innych „wrogów ojczyzny”, bo Aleksander Łukaszenka nie ukrywa, że emigrantów, zwłaszcza politycznych, postrzega jako zdrajców. Na przełomie sierpnia i września 2023 roku reżim uchwalił przepisy, zgodnie z którymi w Białorusi nie będą honorowane pełnomocnictwa sporządzone za granicą. Odcina to emigrantom możliwość zarządzania pozostawionym w kraju majątkiem. Jedyny sposób, by tę barierę pokonać, to przyjazd do Białorusi. Czyli ryzyko zatrzymania, aresztu, sądu i długiego wyroku w więzieniu. Zwłaszcza że na granicy czekają już służby i prowadzą skrupulatne przesłuchania. Sprawdzają telefony, szukają na ubraniu lub w biżuterii białoruskich symboli narodowych. Wypytują o przyczyny wyjazdu i powód powrotu. O miejsce pracy, znajomych, białoruskie organizacje działające za granicą.

Dlatego Białorusini, którzy planują wizytę w kraju, przygotowują się do niej tygodniami. Czyszczą swoje sieci społecznościowe, czasem usuwają całe profile, historię przeglądarki i archiwum konwersacji w komunikatorach, zdjęcia z galerii. Żeby było łatwiej i szybciej, kupują nowe telefony. Sprowadzają, czy ich nazwisko nie da się wygooglować w nieodpowiednim z punktu widzenia białoruskich władz kontekście. O swoich planach podróży starają się nikomu nie mówić. Liczą na to, że jeśli będą skrajnie ostrożni, to uda się bez większych problemów wjechać do Białorusi, a potem bezpiecznie ją opuścić.

Nasta, która mieszka od kilu miesięcy w Warszawie, uważa, że jej by się to nie udało. Dwa razy była aresztowana w związku z udziałem w protestach – w 2020 i 2021 roku. Za pierwszym razem skończyło się karą pieniężną, za drugim 15 dniami w areszcie. Na tle półtora tysiąca więźniów politycznych, którzy odbywają wyroki w białoruskich więzieniach, i tak można powiedzieć, że miała szczęście.

– Na jednym z kolejnych przesłuchań po prostu dotarło do mnie, że nie chcę już więcej przez to przechodzić. Kiedy mnie zwolnili, wyjechałam od razu – wspomina.

Najpierw trafiła do Gruzji, stamtąd do Warszawy. Ale wróciłaby do Białorusi w jednej chwili, gdyby tylko mogła. Przytakuje, kiedy pytam, czy tęskni.

– Bardzo – odpowiada. W jej głosie da się wyczuć głęboki smutek. – Najbardziej za rodzicami. Bo przyjaciół i tak zostało tam niewielu. Ale rozłąka z rodzicami to dla mnie wielka, bolesna rana. Tym bardziej że mój brat też jest tutaj, mieszka w Warszawie z rodziną. A oni zostali tam sami.

Nasta nie może ich odwiedzić, bo w jej przypadku prawdopodobieństwo, że zostałaby aresztowana zaraz po powrocie do Białorusi, jest bardzo wysokie. Rodzice nie mają wiz Schengen, które Białorusinom, zwłaszcza po pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę, trudno jest uzyskać.

– Widzieliśmy się raz. – Nasta wzdycha. – Lataliśmy do Tbilisi. To właściwie jedyny sposób, żeby się bezpiecznie spotkać. Moi rodzice są po siedemdziesiątce. Nie ma dnia, żebym nie zastanawiała się, co będzie, jeśli coś im się przydarzy. Jeśli zapadną na zdrowiu. Albo coś gorszego. Czy pojadę do nich, czy zaryzykuję swoją wolność?

Kiedy spotykałam w 2021 roku w Wilnie i Warszawie młodych Białorusinów, którzy dopiero co opuścili kraj, większość z nich była przekonana, że emigracja to chwilowa konieczność. Walka z reżimem lada dzień zakończy się sukcesem i będą mogli wrócić, normalnie kontynuować swoją pracę i działalność, budować kraj od nowa. Mijający czas brutalnie rewiduje te nadzieje, a wojna w Ukrainie jeszcze mocniej wciągnęła Białoruś w rosyjskie sidła. Nie ma więc wyjścia, trzeba się zacząć urządzać za granicą, znaleźć mieszkania na stałe, poszukać pracy, która pozwoli się utrzymać, nauczyć się języka. Nie każdy potrafi sobie poradzić z tą zmianą. Nawet kiedy emigracja nie jest wymuszona, a pożądana, to prędzej czy później przychodzi trudny okres obniżonego nastroju, nazywany emigrancką depresją. Fizyczna zmiana miejsca przebywania pociąga za sobą konieczność przewartościowania swoich wyobrażeń i rewizji planów na przyszłość.

– Staram się pożegnać z nadzieją, że wszystko się szybko odmieni – mówi Nasta. – Ale jednocześnie nie chcę popadać w rozpacz, że już nigdy nie wrócę do domu. Szukam równowagi. My, Białorusini, nauczyliśmy się żyć dniem dzisiejszym i jutrzejszym, nie myśleć o tym, co pojutrze.

Nikt dokładnie nie wie, ile Białorusinek i Białorusinów opuściło kraj po 2020 roku. Szacunki mówią o pół milionie osób. W 2022 roku państwa Unii Europejskiej wydały obywatelom Białorusi 309 tysięcy first residence permit (pierwszych zezwoleń na pobyt). To zbiorcze określenie dokumentów, które uprawniają do pobytu na terytorium UE, wydawanych danej osobie po raz pierwszy. To karty pobytu, ale też wizy długoterminowe wydawane w celu edukacji lub pracy. W 2021 roku Białorusini otrzymali 130 tysięcy takich zezwoleń. Najwięcej z nich, zarówno w 2022, jak i 2021 roku, zostało udzielonych w Polsce, gdzie w tej chwili może mieszkać około 300 tysięcy obywateli Białorusi.

Wesprzyj nas na PATRONITE


***



Białorusini nie zaczęli jednak wyjeżdżać z Białorusi dopiero po ostatnich wyborach prezydenckich. Represje wobec opozycji zdarzały się regularnie, duże protesty odbywały się w Mińsku chociażby w 2010 roku. Za każdym razem, kiedy opozycja konfrontowała się z władzą, część jej przedstawicieli i zwolenników było zmuszonych do opuszczenia kraju. Na przestrzeni długich lat panowania reżimu Łukaszenki takich osób mogło być kilkadziesiąt tysięcy.

Specyfika białoruskiej emigracji po 2020 roku nie polegała tylko na zmianie ilościowej, ale również jakościowej. Bo zaraz po wyborach do opuszczenia Białorusi została zmuszona Swiatłana Cichanouska, która wedle dostępnych danych pokonała w nich Aleksandra Łukaszenkę i powinna była zostać prezydentką. Przyjęła ją Litwa i pozwoliła na kontynuowanie działalności politycznej. Dla większości Białorusinów o demokratycznych poglądach Cichanouska jest de facto prezydentką, tyle że na wygnaniu.

– Dzięki Swiatłanie Cichanouskiej udało nam się zachować podmiotowość – tłumaczy mi Franak Wiaczorka, kiedy rozmawiamy na Tutace przed koncertem. – Dzięki strukturom, które powstały wokół niej, udało się utrzymać jedność sił demokratycznych. Zachowaliśmy narodową podmiotowość, moralną suwerenność.

Struktury, o których mówi Wiaczorka, to Rada Koordynacyjna, która powstała krótko po wyborach, i powołany w 2022 roku Zjednoczony Gabinet Przejściowy. Oba organy mają za zadanie działać na rzecz bezpiecznego i skutecznego transferu władzy w Białorusi. Bo idealny scenariusz to taki, w którym reżim, z Łukaszenką czy już bez niego, zgodzi się na negocjacje i przekazanie pełnomocnictw przedstawicielom opozycji. A ta przeprowadzi uczciwe wybory i powoła nowe instytucje państwowe.

Warszawa, Światłana Cichanouska w proteście przeciwko sytuacji politycznej na Białorusi, 03.06.2021 (Shuttertock)


***



Gdy rozmawiamy z Franakiem Wiaczorką, Swiatłana Cichanouska przechadza się po uroczysku Boryk między uczestnikami festiwalu. Cały czas jest zaczepiana, ale wykazuje się anielską cierpliwością. Z każdym zamienia parę słów, robi wspólne zdjęcia. W programie jest też otwarta dyskusja z jej udziałem. Każdy może zadać jej dowolne pytanie, jedyną przeszkodą jest zbyt duża liczba chętnych i brak mikrofonu. Nie każdy przeciwnik Łukaszenki uznaje ją za prezydentkę i liderkę białoruskich demokratycznych sił. Jak każdy polityk, ma wrogów nie tylko po drugiej stronie barykady, ale i wśród opozycjonistów. W komentarzach na profilu festiwalu w Telegramie już po jego zakończeniu przeczytam, że zaproszenie jej na imprezę było skandalem, że to zdrajczyni i tak dalej. Ale te głosy były w mniejszości. Cichanouska ma demokratyczny mandat, który legitymizuje ją jako liderkę antyłukaszenkowskiej opozycji. Dzięki temu jest uznawana i przyjmowana przez rządy innych państw, może reprezentować interesy Białorusi i narodu białoruskiego, których reżim już dawno nie reprezentuje.

Podczas otwartej dyskusji pojawia się jednak trudny wątek. Cichanouska mówi, że wiele osób traktuje ją jako opiekunkę białoruskiej emigracji, kogoś, kto ma pomóc im urządzić się za granicą. Oczekują, że będzie załatwiać pozwolenia na pobyt i rozwiązywać biurokratyczne problemy, na które natykają się chociażby w Polsce czy Litwie. Ona zaś stara się działać systemowo i nie tylko na rzecz tych, którzy wyjechali, ale przede wszystkich tych, którzy zostali. Zwłaszcza tych, którzy podobnie jak jej mąż Siarhiej siedzą w więzieniu.

W słowach Cichanouskiej dało się wyczuć, że roszczeniowe podejście ją drażni, a od swoich rodaków, którzy podobnie jak ona są zmuszeni do życia za granicą, oczekuje większej samodzielności.

Co wcale nie znaczy, że ona i Zjednoczony Gabinet Przejściowy ignorują problemy emigrantów. Dlatego na początku sierpnia zaprezentowali projekt paszportu Nowej Białorusi. Ma on stać się pełnoprawnym dokumentem tożsamości, wydawanym za granicą rodakom, którzy z różnych przyczyn będą pozbawieni innego dokumentu. Zadaniem Zjednoczonego Gabinetu jest teraz przekonanie jak największej liczby państw, by paszport Nowej Białorusi był w nich uznawany. Projekt wywołał sporo kontrowersji. Internetowy komentariat uważnie przestudiował bogatą warstwę symboliczną i odkrył drobny, ale poważny mankament.

Otóż na stronach dokumentu umieszczono widoczne w ultrafiolecie zabezpieczenie. To kontury słynnego obrazu Marca Chagalla Zakochani nad miastem, który stanowi zresztą kolejny przykład szczególnego przywiązania białoruskiej kultury do miejsca. Na obrazie para kochanków leci ponad domami rodzinnego miasta malarza, czyli Witebska. Na samym dole obrazu, pod nimi jest zwykły, banalny płot. A pod tym płotem, w lewym dolnym rogu obrazu kuca maleńki człowieczek z gołymi, wypiętymi pośladkami. Po białorusku nazywa się go „sierun”, co po polsku oznacza srajdę. W paszporcie go jednak nie widać, a to wywołało żywiołowy sprzeciw.

Tymczasem nie minął miesiąc, a żarty z paszportu Nowej Białorusi się skończyły. Łukaszenka w końcu zrobił to, czym długo groził białoruskim emigrantom. Nowe przepisy, które uchwaliły władze Białorusi, nie pozwalają uzyskiwać ani odnawiać paszportów za granicą za pośrednictwem konsulatów. Od teraz pozostaje tylko jeden sposób, by to zrobić – przyjechać do Białorusi. Brzmi to jak pułapka i choć pewnie znajdą się desperaci, to większość osób nie będzie chciało ryzykować zatrzymania już na samej granicy.

Bez ważnego paszportu białoruscy obywatele za granicą będą mieć trudności z wizami, kartami pobytu, nawet prawem jazdy, nie wspominając o podróżowaniu. Paszport Nowej Białorusi to ostatnia deska ratunku, więc Cichanouska obiecała, że prace nad nim przyspieszą. Zwłaszcza że na horyzoncie majaczy jeszcze jedna groźba Łukaszenki, czyli pozbawianie obywatelstwa osób, które reżim uważa za wrogów.

– Rozmowy ze znajomymi, którzy też są na emigracji, zawsze wyglądają tak samo. Czy masz już kartę pobytu, czy czekasz, na jaki okres dostałaś, czy zostajesz w Polsce lub na Litwie, czy jednak ruszasz dalej na Zachód – opowiada Ola, której imię zmieniam na jej prośbę, bo należy do osób, które chcą odwiedzić w najbliższym czasie rodzinę w Białorusi. – Wszyscy jesteśmy zafiksowani na dokumentach, a ludzie dzielą się na tych, co już mają dupsko wyluzowane, i na tych, co wciąż spięte.

W takich warunkach, jak sama przyznaje, aktywność związana z zachowaniem języka czy kultury to dla wielu osób luksus. Sama pracuje w branży, którą nazywa ratowaniem białoruskiej kultury, ale czasem ma dość. Chciałaby wyjść z tego kieratu, w którym o białoruskość ciągle toczy się walka, i tak po prostu, na luzie, bez żadnych górnolotnych haseł czy idei zająć się tym, co lubi. Kinem, muzyką. Na razie wyjścia jednak nie widzi.

– Chodzę na białoruskie imprezy, bo nie chcę totalnej asymilacji – mówi. – Każda próba integracji naszej społeczności jest dobrą inicjatywą, bo jeśli nic nie będziemy robić teraz, to za trzy lata nie będziemy mieli nic. Nawet tych pijackich śpiewów.

Tuż obok miejsca, gdzie rozmawiamy, grupa mężczyzn, wśród której można rozpoznać paru znanych aktywistów, pije whisky i śpiewa białoruskie pieśni patriotyczne. Przerywamy rozmowę z Olą, by posłuchać hymnu Pahonia. Kiedy panowie kończą śpiewać, wykrzykują trzy razy „Żywie Biełaruś!”. Ola automatycznie odpowiada: „Żywie”. Po chwili znowu zaczyna mówić, a z jej opowieści wyłania się obraz pełen lęków. Festiwal jej się podoba, ale w końcu jesteśmy tak blisko granicy, wszyscy zebrani w jednym miejscu, wystarczyłaby jedna rakieta, trwa przecież wojna, a rakiety lecą w ukraińskie miasta z terytorium Białorusi. Wszystko to zresztą przypomina jej powstanie Kalinowskiego, w Polsce znane jako powstanie styczniowe. Kalinowski urodził się zresztą niedaleko od Gródka, w Mostowlanach. To po polskiej stronie granicy.

Manifestacja we Wrocławiu w 2023 roku (Shutterstock)


***



Ratowanie białoruskiej kultury, tak by nie doszło do „totalnej asymilacji”, spędza sen z powiek nie tylko Oli. Jedną z takich osób jest Paweł Liber, znany jako twórca cyfrowego projektu „Nowa Białoruś”. Udaje mi się z nim porozmawiać przez telefon, chcę dowiedzieć się, czym jest ten projekt, komu i do czego ma służyć. Może to jest właśnie ta upragniona przez niektórych wirtualna Białoruś, niezależna od białoruskiego państwa?

– „Nowa Białoruś” to nie tylko aplikacja – wyjaśni mi spokojnie Liber. – To cały ekosystem, składający się z różnych produktów cyfrowych, które tworzymy od 2020 roku. Każdy z nich ma w taki czy inny sposób pomagać białoruskiemu społeczeństwu.

Na platformie jest hub społeczno-kulturowy, który pozwala na wymienianie się pomysłami i inicjatywami, informowanie o wydarzeniach. Ale są też bezpłatne porady prawne, a nawet konsultacje medyczne. Są projekty obywatelskie, bo twórca platformy chciałby, żeby była czymś w rodzaju treningu dla białoruskiego społeczeństwa i narzędzia, który pomoże zbudować społeczeństwo obywatelskie niezależnie od państwa. Ale tylko po to, by po upadku reżimu przesadzić je z powrotem w granice Białorusi.

– Budujemy ekosystem, w którym próbujemy powiedzieć, że nieważne, gdzie dziś znajduje się dany Białorusin czy Białorusinka, czy w kraju, czy za granicą, każdy jest zaproszony do tego, by tę społeczność budować i współpracować ze sobą w przestrzeni cyfrowej.

Emigracja rozjechała się po różnych krajach, więc potrzebuje takiego narzędzia, ale jak się okazuje, niektóre serwisy mają więcej użytkowników z Białorusi. Jak tłumaczy mi Paweł Liber, wynika to z tego, że przestrzeń fizyczna dla ich aktywności została zupełnie zamknięta, zostaje im tylko przestrzeń cyfrowa. Kiedy pytam o bezpieczeństwo użytkowników, Paweł odpowiada, że zapewnia je blockchain. Aplikacje i serwisy nie przechowują danych użytkowników. W chwili naszej rozmowy, późnym latem 2023 roku, z serwisów „Nowej Białorusi” korzystało 50 tysięcy osób.

Paweł Liber uwierzył w to, że cyfrowe instrumenty mogą wspomagać polityczne i społeczne procesy po tym, jak współtworzona prze niego platforma Gołos odegrała kluczową rolę w wyborach 2020 roku. Obawa przed wyborczą falsyfikacją była naturalna, więc w Białorusi stworzono system, do którego użytkownicy mogli wysyłać swoje karty wyborcze z zaznaczonym kandydatem, a członkowie komisji wyborczych protokoły z głosowania. Tylko dzięki temu wiemy, że wybory prezydenckie rzeczywiście wygrała Swiatłana Cichanouska, i wiemy, jaka była skala fałszerstwa Łukaszenki, który arbitralnie przypisał sobie 80 procent głosów.

Ze względu na bezpieczeństwo swoje i platformy Gołos Paweł Liber wyjechał z Białorusi jeszcze przed wyborami, kiedy tylko zaczęły interesować się nim służby. Mieszka w Wilnie, nie ukrywa, że życie na emigracji nie jest słodkie.

– Mój wyjazd był wymuszony okolicznościami, więc cały czas traktuję emigrację jako sytuację tymczasową. Dlatego rozwijam projekty, które mają na celu wsparcie białoruskiego społeczeństwa.

Pytam, czy bierze pod uwagę, że nie uda mu się szybko wrócić do domu.

– Biorę pod uwagę daleki horyzont planowania, 10–15 lat – mówi Liber. – Jeśli Białoruś zostanie wchłonięta przez Rosję, a Białorusini za granicą się zasymilują, staną się Polakami czy Litwinami, to nic nam nie zostanie. W historii jest wiele przykładów narodów i społeczności, które po prostu zanikły. „Nowa Białoruś” jest jednym z narzędzi, który ma do tego nie dopuścić. Podobnie jak Żydzi musimy teraz zachować naród, żeby potem zbudować państwo.


***



Paulina Siegień - z wykształcenia etnografka, rosjoznawczyni i filolożka rosyjska. Absolwentka Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Z zawodu dziennikarka, tłumaczka i redaktorka naszego portalu. Stale współpracuje z „Krytyką Polityczną” i „Newsweek”. Autorka książki Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu, za którą otrzymała Nagrodę Conrada oraz nominację do Nagrody Ambasador Nowej Europy.

Inne artykuły Pauliny Siegień
Trzy lata po niedokończonej pokojowej rewolucji, która nie zdołała obalić reżimu Łukaszenki, dla Białorusinów rozrzuconych za granicą wciąż nie ma idealnego „tutaj”. Ale łączy ich świadomość, że muszą pielęgnować więzi z „tam”, z Białorusią w jej państwowych granicach, i ludźmi, którzy tam zostali. Jednocześnie pchać przed siebie ciężki kamień odpowiedzialności za zachowanie języka i kultury, w tym kultury obywatelskiej, by za rok dwa, pięć czy 15 było z czym wracać do domu.

Kiedy siedzimy na trawie z Olą i popijamy piwo, obserwując ludzi biorących udział w różnych festiwalowych aktywnościach, przypomina jej się wizyta w Strasburgu.

– Szłam sobie wtedy przez centrum miasta i zobaczyłam kurdyjski festyn. I pomyślałam sobie: Ale oni mają przesrane.