Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Kaukaz / 16.07.2024
Wojciech Siegień

Trauma utraty i powracające obrazy ludobójstwa. Armenia próbuje się otrząsnąć po upadku Górskiego Karabachu

Armenia nigdy nie uznała Republiki Górskiego Karabachu za niezależne państwo, ale ostatnią wojnę o ten region, tym razem wygraną przez Azerbejdżan, postrzega w kategoriach utraty. Świadomość własnej słabości i braku niezawodnych sojuszników pogłębiają tragedię, z którą mierzy się dziś Armenia.
Foto tytułowe
Nikol Paszynian, premier Republiki Armenii podczas sesji „Kształtowanie przyszłości demokracji” na dorocznym spotkaniu 2019 Światowego Forum Ekonomicznego w Davos, 23 stycznia 2019 r.(Światowe Forum Ekonomiczne / Sikarin Fon Thanachaiary)



Posłuchaj słowa wstępnego trzeciego wydania magazynu online!



Kiedy zawodzą przewidywania polityczne, analitycy chętnie odwołują się do mechanizmów psychologicznych, które mają za zadanie ostatecznie wyjaśnić motywację takiej albo innej decyzji politycznej.

W takich przypadkach słyszymy, że Putin mści się za trudne dzieciństwo i niski wzrost, a Łukaszenka jest psychopatą o silnym rysie paranoicznym. Psychologiczne analizy Hitlera i Stalina urosły do rangi oddzielnego gatunku literatury historycznej. Choć jako psycholog kliniczny traktuję podobne dzieła z przymrużeniem oka, to podróż do Armenii przekonała mnie, że społeczna psychologia kliniczna jest po prostu ostatnią deską ratunku politologii. W ciągu kilku dni spędzonych w Erywaniu utwierdzali mnie w tym przekonaniu ormiańscy politycy, dziennikarze i eksperci, z którymi rozmawiałem o sytuacji na Kaukazie Południowym, a w pierwszej kolejności oczywiście o napiętej sytuacji w samej Armenii.
Pobierz magazyn ZA DARMO
Magazyn Nowa Europa Wschodnia Online
jest bezpłatny.

Zachęcamy do wsparcia nas na Patronite


Państwo armeńskie i jego obywatele przeżyli w ostatnich latach ciąg tragedii związanych przede wszystkim z traumą utraty. Pod koniec 2020 roku na powrót zapłonął konflikt ormiańsko-azerbejdżański, tlący się nieprzerwanie od lat dziewięćdziesiątych. Tym razem potoczył się nie po myśli Ormian, którzy w wojnie 44-dniowej stracili część ziem Górskiego Karabachu – nieuznawanej przez nikogo, nawet przez nich, autonomicznej republiki zamieszkiwanej przez Ormian, ale na świecie uważanej za część Azerbejdżanu. Tracąc kontrolę nad częścią ziem, Ormanie uzyskali nieoczekiwany efekt – dodatkowego nadzorcę w postaci prawie dwóch tysięcy rosyjskich żołnierzy udających siły rozjemcze. Rosjanie mieli zagwarantować drożność korytarza laczyńskiego, który jak cienka pępowina zapewniał jedyną łączność między Karabachem i Armenią. Nie zapewnili. Prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew, oszołomiony zwycięstwem i podkarmiany zbrojnie przez Turcję, poszedł za ciosem. Jego armia w grudniu 2022 roku przecięła korytarz laczyński, blokując Górski Karabach na dziewięć miesięcy. Pod koniec 2023 roku wystarczyła błyskawiczna akcja militarna, żeby władze Karabachu się poddały. Rozpoczął się exodus ludności ormiańskiej, zmuszonej do opuszczenia swoich domów. W ten sposób, wraz z wybiciem kurantów oznajmiających nowy, 2024 rok, Republika Górskiego Karabachu przestała istnieć.

Utrata Górskiego Karabachu lub – jak nazywają te ziemie Ormanie – Arcachu niesie za sobą szczególne konsekwencje. Maciej Falkowski, autor książki „Armenia. Obieg zamknięty”, ujmuje je w formie paradoksu: nie ma Armenii bez Górskiego Karabachu, ale nie ma też Azerbejdżanu bez Górskiego Karabachu. Ten paradoks jest faktycznie wzorem na niekończącą się wojnę pomiędzy Ormianami i Azerbejdżanami oraz na ciągłą traumatyzację tych narodów. Obecnie wahadło historii przechyliło się na stronę Azerbejdżan, którzy triumfują w swoim poczuciu militarnej omnipotencji. Ormianie przeżywają kolejną traumę. Nie muszę długo dochodzić do takiej interpretacji sytuacji społecznej w Armenii, bo już moja pierwsza rozmówczyni zaczyna spotkanie od słów: „To efekt narodowej traumy”. Młoda politolożka, z którą spotykam się zaraz po wylądowaniu w kawiarni w centrum Erywania, dodaje: „Może tego nie widzisz na ulicy, ale cały nasz naród jest w jednej wielkiej traumie i potrzebuje zbiorowej terapii. To efekt przegranej wojny, ale też tej, która wisi w powietrzu. Codziennie kładę się spać przygotowana na to, że rano usłyszę, że wojna znowu się zaczęła. Żyjemy w ciągłym oczekiwaniu wojny. Wy też macie wojnę i pewnie świat myśli, że Armenia popiera Rosję w wojnie w Ukrainie. Ale fakt jest taki, że Armenia jest sama i może liczyć już tylko na siebie”.

Jest wczesne popołudnie, ludzie śpieszą chodnikami w swoich sprawach, ulicami wolno suną auta. Rozglądam się dookoła i zaczynam szukać oznak tego zbiorowego PTSD. I sam już nie wiem, czy to siła sugestii, czy rzeczywiście Erywań żyje cicho. Niby z głośników ogródków restauracyjnych gra muzyka, klienci rozmawiają ze sobą, ktoś zamawia piwo, ale wszystko dzieje się jakby pół tonu ciszej niż w Polsce. Zasugerowany uwagą politolożki, mogę się mylić, ale poczucie osamotnienia po przegranej wojnie pokazują też dane socjologiczne. W ostatnich badaniach 66% Ormian stwierdziło, że nie ufa nikomu. To powoduje silną depolityzację w społeczeństwie, które staje się bierne. „Oby nie było wojny” – zdaje się mówić milcząca większość. Taki stan rzeczy powoduje, że mimo przegranej wojny w 2020 roku urzędujący premier Nikol Paszinian wygrał wybory w 2021 i rządzi do dzisiaj.

Opozycja próbuje się mobilizować i testuje różne warianty przywództwa. Będąc w Erywaniu, trafiam na wiec ruchu Tawusz dla Ojczyzny. Wyznaczono go na niedzielne popołudnie i od kilku dni polityczne kręgi nie mówią o niczym innym jak o tym, że tego dnia zostanie ogłoszony kandydat zgody narodowej na premiera. Kalkulacja opozycji jest następująca: Paszinian przegrał wojnę, teraz oddaje kolejne ormiańskie wioski Azerbejdżanowi, jest więc zdrajcą; obecny rząd nie gwarantuje demokratycznego procesu wyborczego i tylko niezależny premier będzie w stanie przeprowadzić wybory parlamentarne, które wyłonią nową demokratyczną większość. Pojawia się więc propozycja, żeby premierem został arcybiskup Bagrat Galstanjan – przywódca nowego społecznego ruchu sprzeciwiającego się niekorzystnej dla Armenii delimitacji granic z Azerbejdżanem. Niedzielny wiec zatem to test gotowości dla sił opozycyjnych. Moi rozmówcy fantazjują nieśmiało, że jeśli na placu Republiki zgromadzi się kilkadziesiąt tysięcy osób, to kto wie, co się wydarzy? Może, dla przykładu, rozpocznie się rewolucja, która zmiecie klikę Pasziniana tak, jak dawniej Paszinian zmiótł klikę wcześniejszego premiera Serża Sarkisjana?

Idę na plac, by przyjrzeć się przygotowaniom do rewolucji. Wokół centralnej fontanny, na ławkach i przed niewielką sceną zebrali się starsi ludzie. Nawet jeśli by wybuchła, to nie byłaby to rewolucja młodych i gniewnych, a raczej starych i wymiętych życiem. Z głośników organizatorzy puszczają ten sam zapętlony klip, z arcybiskupem Bagratem w roli głównej. Nikt nie wznosi spontanicznych okrzyków, a z atmosfery pikniku pozostał tylko sprzedawca popcornu, który po chwili też się gdzieś ulotnił. Nagle tłum zaczyna falować. Jacyś ludzie pojawiają się na scenie, po chwili ktoś zaczyna przemawiać. Scena jest niska i trudno dostrzec kto to. Dopiero dzięki transmisji na telebimach orientuję się, że mówi arcybiskup Bagrat. Nie przemawia jak zapalony kaznodzieja ani trybun ludowy. Tłum nie kończy chóralnie jego fraz, nie przerywa spontanicznymi okrzykami. Bagrat mówi, jakby zwracał się do niewielkiego grona znajomych za kuchennym stołem, i nie widząc obrazu, można mieć wrażenie, że przemówienie jest odtwarzane z magnetofonu. Nie, rewolucji z tego nie będzie – stwierdzam i opuszczam plac jedną z bocznych ulic. Jest wieczór i pracują już nocne kluby, przed którymi tłoczą się młodzi ludzie, słychać taneczną muzykę, jest wesoło. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w każdym z tych klubów dzieje się więcej niż na wiecu na placu Republiki.

Jednak w nocy część protestujących próbowała przerwać kordon policji i dostać się do budynków rządowych. Nic z tego nie wyszło. „Znalazło się pewnie paru odszczepieńców, którzy za kasę oligarchów poszli protestować” – mówi mi były żołnierz, którzy walczył w Karabachu. Jego słowa prezentują typowy pogląd odczarowanego obywatela Armenii, który całą krajową politykę widzi jako spisek politycznych klanów. „Po prostu Koczarian, Sarkisjan i Paszinian nie podzielili pieniędzy, pokłócili się i teraz jeden występuje przeciw drugiemu. Od nich gorszy jest tylko Putin, bo on nie liczy się w ogóle z ludzkim życiem. I dopóki tacy faszyści jak Putin czy Erdogan będą rządzić światem, nic się na świecie nie zmieni”.

Wesprzyj nas na PATRONITE


Teorie spiskowe rządzą świadomością wielu obserwatorów ormiańskiej polityki. Ostatnio paliwem dla nich jest właśnie postać arcybiskupa Bagrata. W zależności od opcji politycznej kształtuje się spiskowa wykładnia jego roli. Albo będzie agentem Kremla, albo agentem Koczariana, więc tylko pośrednio Kremla, albo będzie agentem Zachodu, bo przecież oprócz armeńskiego ma także obywatelstwo kanadyjskie. Podobnie zresztą jest z samym Paszinianem – ilu rozmówców, tyle teorii co do jego politycznych intencji. Spektrum spisku rozpościera się pomiędzy Paszinianem jako zmanipulowanym przez Zachód dyktatorem i zdrajcą Arcachu, którego i tak zawsze nienawidził, a Paszinianem jako marionetką Kremla i Erdogana, która tylko udaje prozachodniego polityka, a tak naprawdę jest dogadanym z Alijewem zaprzańcem.

To, co łączy te hipostazy ze spiskowego spektrum, to element utajonej zdrady władzy, nieodłącznie obecny w każdej z nich. Powszechność teorii spiskowych wśród Ormian nie dziwi. Przegrana wojna, zdrada sojuszników i ciągłe zagrożenie egzystencjalne, które ten naród odczuwa ze strony Turcji, spowodowały kryzys myślenia politycznego, przynajmniej z definicji opartego na racjonalnych podstawach kalkulacji zysku i straty. Uwiąd politycznego oznacza rozkwit magicznego. A to już tylko krok od paranoi, która rządzi interpretacjami świata polityki wewnętrznej, ale też międzynarodowej, gdzie każdy aktor jest odwróconym agentem, a cały świat sprzysiągł się przeciwko nam. W swoim skrajnym wariancie myślenie magiczne przybiera postać determinizmu historycznego: na arenie dziejów zostaliśmy sam na sam ze śmiertelnymi wrogami i nikt i nic nam nie pomoże. I to ono w ormiańskim wariancie prowadzi do pasywności politycznej widocznej w cytowanych badaniach socjologicznych i na pustawych placach Erywania.

Bo Ormianie żyją nie tylko traumą ostatnich klęsk, ale przede wszystkim traumą największą, najgłębszą i nieuleczoną. Do dzisiaj żyją bowiem w cieniu ludobójstwa z lat 1915–1917 dokonanego na milionie Ormian przez Turków. Nieprzepracowana trauma powraca i materializuje się uparcie w teraźniejszości. Czasami pojawia się jako widmo z przeszłości, ale takie, które jest szokująco realne. Natrętnie naznacza sobą postrzeganie siebie i świata wokół.

W pustawym biurze spotykam się z deputowanym z Arcachu. Dwa biurka, trzy krzesła i flaga Górskiego Karabachu na plastikowej nóżce. Córka przyniosła pyszną kawę i domowe ciastka w słodkiej glazurze, które wyglądają jak dzieła sztuki, więc powstrzymuję się przed ich ugryzieniem. Deputowany opowiada mi o karabachskej polityce i o tym, jak musiał uciekać z Karabachu wraz z liczną rodziną. Próbowali pozostawać w domach do końca, ale wiedzieli, że Azerbejdżanie będą chcieli się ich pozbyć na dobre. Wytrzymali miesiące ostrzałów i braków pożywienia. A na koniec pojawiły się plotki, że nie wypuszczą wszystkich Ormian, że będą chcieli zatrzymać sobie kilka tysięcy jako niewolników. Tego już nie dało się znieść i rodzina wyruszyła w drogę do Erywania.
Wojciech Siegień – etnolog, psycholog, absolwent Kolegium MISH UW, ekspert ds. Europy Wschodniej. Prowadził badania terenowe w Białorusi i Rosji, a od 2017 roku w Donbasie. Specjalizuje się w problematyce militaryzacji społecznej i kulturowej. Wraz z Pauliną Siegień prowadzi podcasty „Na Granicy” oraz „Blok wschodni”

Inne artykuły Wojciecha Siegienia


Słucham tych słów i w mojej wyobraźni ożywają obrazy, które widziałem kilka dni wcześniej w Muzeum Ludobójstwa Ormian na wzgórzu Cicernakaberd w Erywaniu. Zdjęcia tatuowanych na twarzy niewolnic ormiańskich, dzieci w sierocińcach, kobiet w partyzantce. Obrazy utrwalone na zdjęciach z początku XX wieku to potencjalnie te same obrazy, które mogły zaistnieć na początku XXI wieku. Zawsze pozostaje żywa potencjalność ich urzeczywistnienia, powtórnej materializacji. Te same obrazy ze zdjęć sprzed stu lat żyły w wyobraźni mojego rozmówcy jako najbardziej realna ewentualność rok temu, gdy zamykał drzwi swojego domu i uciekał przed niewolnictwem. Trauma tej skali zaburza bowiem strukturę czasu, tworząc rzeczywistość, w której można wejść dwa razy do tej samej rzeki, a rzeka bywa rzeką krwi.