Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze / 09.09.2024
Ewa Wieżnawiec

"Teraz ziemia jest pusta, cicha i blada, jak martwa". Śmierć była tu codziennością [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Przepełniona brutalnością, stratą i rozpaczą, opowieść odsłania realia codzienności mieszkańców, którzy zmagali się z biedą, terrorem i beznadzieją. Śmierć, głód i represje towarzyszyły każdemu dniu, a zioła, dawniej symbolizujące życie, dziś już nie rosną, tak jak nadzieja na lepszą przyszłość.
Foto tytułowe
(Shutterstock)



Posłuchaj słowa wstępnego trzeciego wydania magazynu online!



Partyzanckie kochanki nie dałyby zabić ani mnie, ani babci. Kto by im zioła warzył na spędzanie płodu? Bo przecież nie wszystkie latały do Moskwy, tylko zasłużone. Zresztą po wsiach jak nie tyfus, to czerwonka.

Ale żadne szeptanie ani odwary nie pomogą, jak ludzie nie mają co jeść. Czasem przychodzę, patrzę, a tam dziecko nieszczęsne aż się płaczem zanosi, a matka razem z nim. To mówię: weź ty go, dziewczyno, i ciemiączkiem o belkę. Bo i tak nie wyżyje. A dziecko całe w żółtych pęcherzach, wielkich jak gołębie jajka. Jak niby ma się zdrowe uchować, skoro najpierw zabrali jej siano, a potem i krowę? „Mateczko – mówią starej Kaszeŭskiej – zostawiamy wam po sześćdziesiąt kilo kartofli na głowę, to zimę przeżyjecie”. Zważyli bezmianem – i płacz, choć się zesraj, nic z nimi nie wskórasz. Znajdą, wykopią, zabiorą. Kury to ludzie chowali pod piecem z zawiązanymi dziobami, żeby nie gdakały. To oni puszczali dzieciaki za tymi kurami. Lezie takie, małe, a durne, i krzyczy: wujku, wujku, kurka!
Pobierz magazyn ZA DARMO
Magazyn Nowa Europa Wschodnia Online
jest bezpłatny.

Zachęcamy do wsparcia nas na Patronite


Na Marcina nocowałam w Zabiareczczy. Dziewczynka dostała padaczki, czegoś się wystraszyła. Wieczorem wszyscy zbierali się iść na wesele i mówią: a chodź ty też z nami. Napędzili bimbru, zaszlachtowali świniaka. Ja na to: „Żadne wesele, ciotko, nigdzie z wami nie idę, teraz z każdego wesela zaraz robi się stypa”. A ona: „Może i jesteś znachorką, ale młodą i głupią. Co to by było, jak byśmy się żywcem pogrzebali? Przecież ta wojna kiedyś się wreszcie skończy. Patrz, siewka mi tam wyrosła ze strzechy. Wiadomo, drzewa z niej nie będzie, uschnie, ale zdąży rzucić nasionko na ziemię – i tak jej ród przetrwa. A ty pomrzesz daremnie”. Ale nie słuchałam, położyłam się spać z dziewczynką, którą leczyłam. I co? Przyszli partyzanci, otoczyli całe to wesele, przysiedli, pojedli, popili, wyprowadzili pana młodego i wpakowali mu kulkę w czoło. Pan młody był własowcem, nazywali ich u nas „ochotnicy”. I na co, po co? Ci ochotnicy, ośmiu ich było, żyli sobie spokojnie, nikogo nie ruszali, krzywdy nie robili. Zastrzelili go i drużbę też chcieli zastrzelić, ale miał nóż w rękawie, to poderżnął partyzantowi gardło i uciekł.

Partyzanci wystrzelali resztę ochotników i ruszyli po domach: wszyscy wychodzić na pogrzeb naszego towarzysza. Ale ludzie nie wyszli, bo bardziej każdemu żal było swoich ochotników, a chłopaki Szardyki stali im kością w gardle. A potem czytam w partyzanckiej gazecie, że cała wieś wyległa na ulicę, wymościli partyzantowi drogę jodłowymi gałęziami i „kumaczem”. Ponawymyślają czort wie czego i piszą. A jakby tak Niemcy przeczytali? Wystrzelaliby całe Zabiareczcze za ten zasrany kumacz.

Tak że daremnie skończyła córka tej kobiety, nie ja. Ja wtedy chodziłam już z brzuchem, ale długo o tym nie wiedziałam. Dużo kobiet we wojnę nie krwawiło, ze strachu i z głodu. To co – łaziłam po lesie, obława nie obława, starałam się jakoś żyć. I na Wopin chodziłam, jak mnie prosili, i do garnizonu w Lipieniu. Ani to twoja, ani moja sprawa, kto gdzie ma rację, a kto gdzie zawinił. W nic się nie mieszaj, nikomu się nie wysługuj i nikomu nie wierz. Bo tu nic długo nie przetrwa. Zmeliorowali bagna, ziemia wyschła na kamień, ale i tak nic a nic się długo nie utrzyma. I nie oczekuj żadnej sprawiedliwości. Te hycle, chłopaki Andryjasza, odeszli potem z Niemcami, cali i zdrowi. Staś Łuczynowicz był policjantem i palił swoich ludzi po wsiach. Odsiedział piętnaście lat, wrócił i mieszkał w dawnym domu, bo i czemu nie. Jeszcze dwie żony zdążył wpędzić do grobu. A gdzie się podziali porządni gospodarze, jak Antoś Astachnowicz czy Niczypar Siarczenia? Muchy by nie skrzywdzili. Niczypar to czasem płakał na świniobiciu. Takich władza radziecka schrupała i zatańczyła na ich kościach.

Po wojnie policzono, ilu ludzi u nas nazabijali. I wyszło, że co trzeciego. Jednych Niemcy, a innych nie Niemcy, kto tam teraz dojdzie.


VII. Takich ziół już tu nie ma


Kiedy Niemcy odeszli, zostaliśmy jak po pożarze i powodzi. Nic się nie uchowało. Spalili kombinat konopny, młyny, bazę transportową, mosty, domy, biura. Pusto i głucho, wszędzie tylko ziemianki. Ludzie po siedem rodzin w jednym domu mieszkali. Władze żądały, żeby kupować obligacje i pomagać państwu. A nam kto miał pomagać? Po wojnie tośmy jedli suche placki z przemarzniętych kartofli, dzieci na wiosnę ryły w ziemi jak dziki – wyjadały kłącza tataraku, lebiodę i różne korzonki. Zboże z kołchozów państwo zmiatało do czysta. Nie było przy czym robić. Kobiety wynosiły z fermy w stanikach i w majtkach kartofle i mąkę dla dzieci. Groziło za to więzienie, bo Stalin wydał dekret „trzy kłosy”. Wyniesiesz kilka kłosów albo kartofel z pola, albo trochę mąki dla świń z fermy – i jedziesz na siedem lat na Sołowki. Ale nic z tego, wszyscy wtedy kradli. Takie życie. Dopiero w ‘48 trochę zelżało, już chociaż coś tam dawali za te roboczodniówki. Po trzech latach, kiedy podrosły nowe konie, w Lipieniu postawili konną maślarnię. Tyle że krowy były takie same zdechlaki, jak i ludzie. Bo nikt ich nie doglądał, tych kołchozowych krów, kto u nas będzie harował na nie swoje? Krowy nie mogły ustać na własnych nogach, to je podwiązywali do belek i doili. Zdechlaczka dawała trzy litry mleka na dobę. A swoja krówka dziesięć. To weź sobie policz. I tak samo było ze zbożem i kartoflami. To temu Stalin nałożył wielkie podatki na nieskolektywizowanych. Wiedział, gdzie wyszarpie żywe, tłuste mięso.

A ludzie rodzili się wtedy malutcy, niziutcy, pierś zapadnięta, nogi krzywe, za to dużo ich było. W każdym domu po troje – siedmioro dzieciaków. I jakoś się wychowały, wyuczyły. A ziemia się wyrodziła. Dobrze jak 6 centnarów ziarna zbierali z hektara i ze 30 centnarów kartofli. Ech, gdyby tak wykopać Pawła Padziarychę z grobu i zapytać: i gdzie twoja komuna, Padziaryszko, gdzie twoje kłosy do nieba? Ale powolutku się wykaraskiwali.

Wesprzyj nas na PATRONITE


Przenosili się z ziemianek do domów, do kołchozów sprowadzano traktory, Paraska przywlokła z Wopina swojego Rübezahla. Podciągnęli elektryczność, w starym kułackim domu założyli szkołę, w innym, też kułackim – klub. A nas chcieli wyprosić z Aredeberu, że niby mamy za dużo. Poszłam do Szardyki i mówię mu: Słuchaj no, Szardyka! Ja się nie boję. Rozpowiem po całej wsi wszystko: i o twoich bękartach, i o owrzodzeniu chuja, i o kile, i o wszystkich twoich niegodziwościach! A Szardyka dalej był ważną figurą, nawieszali mu medali na całą pierś. Tylko dzieci wyszły nieudane, same durnie, lenie i pijaki.

W 1954 władze znowu powariowały i poszły dosuszać bagna i regulować Aros. Od początku świata płynął tu sobie jak chciał, nikomu nie wadził, to nie – ciągle im mało ziemi, jakie to nienażarte! Oj, nieraz wspominałam tego geodetę, co mu mój ojciec napchał ziemi do gardła.

W 1961 przyszła kryska na nasz Aros i został po nim tylko kanał melioracyjny. I na co to się zdało? Wszystko poszło z dymem, torf przy byle wietrze się podnosi i leci albo płonie jak proch.

W ‘45 sami wprzęgaliśmy się do pługa, myśleliśmy, że chociaż chleba podjemy, a władza nam raz! – i kok-sagiz do pyska. Po wojnie, jak ludzie wracali z frontu, zaczęli rozpowiadać, że tylko my tak żyjemy, jak jakie głodne bydło, a Niemcy, Amerykanie i wszystkie tam inne narody dużo lepiej od nas. No i zaczęła przychodzić pomoc z Ameryki. Wynalazłam sobie dobre buty; mielonkę mieli smaczną aż strach, a worki takie mocne, że jeszcze trzydzieści lat ludzie kopali do nich kartofle.

Za to gumę sprzedawali nam drogo, bo rosła tylko w Ameryce. To temu ten dureń, Stalin, wymyślił, żeby warzyć własną gumę. Najpierw nasadził jej w Gruzji, ale nie chciał za bardzo sponiewierać swoich Gruzinów. Bo po co, skoro są Białorusini – wieczne woły robocze, co ich nikomu nie szkoda. No i zaczęli siać u nas mlecz kok-sagiz. Kto, jak nie dureń, mógł coś takiego wymyślić? Rozsiewał się z puchu, jak normalny dmuchawiec, a latał jak suchy torf. Gówno, nie gospodarze! Ot, namyślili, siać dmuchawce na wiatr! Rośnie ten kok-sagiz słabo i gdzie popadnie, dokąd sobie zaleci. Tam, gdzie go posiejesz, będzie goła ziemia, za to w kartoflach cały las powschodzi. Tylko zajmuje pole, a gumę daje na drugi albo trzeci rok. I weź jeszcze spróbuj wyrwać tę gumę z ziemi. Korzenie pokręcone, głębokie, nie to, co rzepę wyciągnąć. A jak wyciągniesz, trzeba odciąć nać, rzucić na stertę, załadować i odwieźć do przetwórni. A gdzie ta przetwórnia? Korzenie leżą w stertach, schną i idą na zmarnowanie. Ludzie trzy lata pieprzyli się z tym kok-sagizem, chodzili głodni i zmarznięci, aż rzucili w cholerę. A i tak musieliśmy prosić Amerykanów o gumę. I coś ci powiem, Ryna: tutaj nigdy nic nie będzie. Jedź stąd czy do Niemców, czy do tych Amerykanów, czy chociaż do Polaków. Tu durnie żyć nie dadzą, wszystko puszczą na zmarnowanie. Jakby tak się dało udowodnić, że jesteś półżydek, to byś mogła i do Izraela. Maryja całkiem już stara, głowa jej się kiwa, a patrz, pojechała.

Moja babcia Marianka i prababcia Zofia były jednookie, a ja całkiem ślepnę, ledwo już widzę ścieżkę. Ale jak jeszcze widziałam i chodziłam, to już zrozumiałam, że wszystkie moje nauki przepadły, wszystkie zeszyty, co je zapisałam, nic tu nie pomogą, i Orka tylko niepotrzebnie ukradł dla mnie pudełko ołówków z punktu oświatowego. Bo tych ziół, co tu kiedyś rosły, to już nie ma, czworolistu znalazłam ostatni krzaczek, powiem ci potem gdzie. Jakbyś musiała kogo otruć, nawet się nie zastanawiaj. Wiesz, ile wrzucić, żeby umierał długo, a ile, żeby spuchł w gardle i sam się za pół dnia udusił.

Podlewaj ten czworolist glonami z bagna, bierz tam z prawej strony na Pieranossiu, przy dołach. Te, co się nazywają rusałkowe włosy. Takich glonów nigdzie więcej nie ma, bo nasza Wiaczera nie może żyć bez Arosu, a Aros bez Talicy, Bierazoŭki i Nieżaraŭki, Sołanu i Nieszczanki. Nie myśl, że kiedyś było tak jak teraz. Teraz ziemia jest pusta, cicha i blada, jak martwa. A wtedy można było aż ogłuchnąć. W maju na wszystkich bagnach, po wszystkich lasach słowiki wyśpiewywały o smażonych skwarkach (wiadomo, że słowik śpiewa: kruciŭkruciŭ mużyk-mużyk sała-sała piok-piok-piok-piok), kumkały żaby, pluskały ryby, śmigały lelki, sowy i nietoperze. Wilki podchodziły do płotu, zające siedziały za gumnem, wiewiórki śmigały po strzechach. Komarów było tyle, że się nie dało westchnąć, żeby jaki komar do nosa nie wleciał. A teraz idę nad Arosem i pusto, całkiem pusto, tylko kruk krzyczy nad pustym polem: „Krew! Krew!”. A kiedyś latały tutaj takie złote ptaszki z czarnym łebkiem – arosy. Jestem już ślepa, nie mogę ci pokazać, gdzie biło źródło Biały Słup. Leżał tam kamień, ten, co go wysmarowali jakimś niebieskim świństwem. Oj, tam to ściągali ludzie z okolicy jeszcze za starego księdza Kranikoŭskiego. Wszystko to Orka spisał w swoich papierach, które potem podarł. Pamiętam jak dzisiaj. Kranikoŭskiemu nie bardzo się podobało, że ludzie noszą pieniążki, płótno i miód nie jemu, a tam, pod Biały Słup. Złożył pozew w sądzie i przyszedł dokument: „Dla uniknięcia zgorszenia i szerzenia zabobonu źródło zasypać i zabronić niestosownych zgromadzeń”. Przyjechał bryczką ławnik Łyżynkiewicz i zasypał Biały Słup.

Wioskowi skrzyknęli się, odkopali, dno wyskrobał mały Andrejka Hatoŭczyc, ten, co nijak nie mógł urosnąć. Rodzice myśleli, że za taki dobry uczynek w końcu urośnie na schwał. I urósł! Potem jakiś czas był święty spokój, Hatouczyce postawili nad źródłem cembrowinę, aż przylazł pop Andrej Gachowicz z synem swoim Pawłem i protojerej Maksim Andryjeŭski, człowiek wielce czcigodny, i prezbiter Subocki ze starostą Pawłem Chilkiem – i znowu złożyli pozew, z zawiści. Bo ludzie nosili na kamień płótno lniane, grubo tkane i cienkie, z wetkniętą igłą, żeby Dziewoja sobie suknie szyła, i twaróg w klinkach i w gomółkach, i pieniądze w rublach i kopiejkach. No i przyjechał drugi ławnik, Dzienisewicz. Przywiózł robotników, zasypali. I oślepł. Podobno dopadła go kurza ślepota. Tylko niby z czego? Bogaci na kurzą ślepotę nie chorują, tylko biedni, żeby nie zazdrościli cudzego majątku. No i temu Dzienisowiczowi ukazała się we śnie Dziewoja i mówi: Dzienisewicz, i po co zasypałeś moją krynicę, z której piły ptaki, wędrowcy i pastuszkowie? A rano otworzył oczy i nic nie widzi. To na kolanach ruszył do studni, a żona szła za nim, zapłakana. Rozkopał, powyciągał kamienie rękami! A tam spore takie były te kamienie i dobrze udeptane! Dokopał się, całe ręce pozdzierał, przemył palcami oczy – i odzyskał wzrok. Postawił znów cembrowinę, obwiązał wyszywanymi ręcznikami i tyle go widzieli. A potem po melioracji Padziarychy Biały Słup zrobił się czarny i pusty. Podczas obławy w 1943 policjant Linderman, jak palili Naŭhalne, podrzucał niemowlęta, nadziewał na bagnet i ciskał do Białego Słupa. W Księgach pamięci piszą „Studnia Lindermana”, nawet tabliczka tu stała.
Ewa Wieżnawiec została pierwszą kobietą, która otrzymała białoruską Literacką Nagrodę im. Jerzego Giedroycia. Pisarka i tłumaczka od lat mieszka w Polsce. Obecnie pracuje w Muzeum Katyńskim.

Fragment pochodzi z książki O wilku mówiono w izbie
Ale to nie jest studnia Lindermana, to jest Biały Słup, i prowadzi on do samiutkiego środka ziemi. Biały Słup pomagał, jak szalały tutaj gorączka potna, kołtun, zastrzał i podagra, róża i cholera. Któregoś roku cholerę roznosiły ponoć czy trupy na koniach, czy karzeł na białym rumaku, i w miejscu, gdzie zniknął, wprowadzili zaraz kwarantannę i wystawili posterunki, i to temu tamta wieś nazywa się Bieły Pierajezd. I pokropili te posterunki i krzyże wotywne, i rozstajne drogi, to już dalej cholera nie polazła!

A teraz przepadł Biały Słup i nikt nie pamięta, gdzie bił. Tak już los głupców: pusty kłos, puste lasy, puste rowy i tylko kok-sagiz!

Projekt "Wspieramy Białoruskie Przebudzenie'24" został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP kwotą 230 000 zł.

Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.