Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze / 24.09.2024
Wojciech Siegień

Rosja wymaga transformacji. Widmo imperializmu krąży nad rosyjską opozycją

Wraz z kompromitacją armii wyrodziły się imperialne ambicje Rosji, ale temat rosyjskiego imperializmu się nie zdezaktualizował. Powrócił w odwróconym kontekście: pod hasłem potrzeby dekolonizacji Rosji po przegranej wojnie z Ukrainą.
Foto tytułowe
Julia Nawalna (CC-BY-4.0: © European Union 2023 – Source: EP)



Posłuchaj słowa wstępnego trzeciego wydania magazynu online!



Aleksiej Nawalny siedział w więzieniu już ponad rok z hakiem, kiedy Rosja rozpoczęła pełnoskalową wojnę z Ukrainą. Podobnie jak wiele znanych osób funkcjonujących w rosyjskiej sferze publicznej, najsławniejszy rosyjski opozycjonista potępił tę agresję. Inni Rosjanie – ze strachu, konformizmu, ale i z przekonania – poparli wojnę. Dlatego koniec lutego 2022 roku uważany jest za czas moralnego testu dla dużej części Rosjan. Jego efektem była emigracja dziesiątków tysięcy obywateli federacji za granicę.
Pobierz magazyn ZA DARMO
Magazyn Nowa Europa Wschodnia Online
jest bezpłatny.

Zachęcamy do wsparcia nas na Patronite


Krymska kanapka


Test na człowieczeństwo, zdawany masowo i publicznie w lutym 2022 roku, to swoisty paradoks, bo przecież Rosja rozpoczęła wojnę w 2014 roku, gdy jej wojska zajęły Krym i część Donbasu. Wiosna 2014 roku, czyli moment podpalenia lontu wojny, była faktycznym momentem prawdy o stanie świadomości zbiorowej i indywidualnej Rosjan. Wtedy Aleksiej Nawalny, pytany w audycji nieistniejącego już dziś radia Echo Moskwy o ocenę przyszłości okupowanego Półwyspu Krymskiego, odpowiadał żartobliwie, choć jednoznacznie, że Krym to nie jakaś kanapka z kiełbasą, żeby go tak sobie dawać i zabierać.

Nawalny potem żałował tej metafory, przy czym potwierdzał, że chociaż anektowany nielegalnie, Krym pozostanie w składzie Federacji Rosyjskiej – przynajmniej w perspektywie przyszłości, którą możemy sobie wyobrazić. A więc można było przyjąć, że także tej pięknej przyszłości, w której on miałby zostać prezydentem odnowionej, postputinowskiej Rosji. Po dziesięciu latach Putin wciąż ma się dobrze, Nawalny zmarł w kolonii karnej, a Rosja ugrzęzła na frontach Donbasu, gdzie zginęły już dziesiątki, a może nawet setki tysięcy ludzi, i przy okazji straciła na rzecz Ukrainy kawałek obwodu kurskiego, zyskując kilkaset tysięcy własnych przesiedleńców. Dzisiaj, w perspektywie, którą możemy sobie wyobrazić, Ukraina może zaatakować kerczeński most, odcinając Półwysep Krymski od Rosji i przejmując nad nim pełną kontrolę.

Dekada wojny rosyjsko-ukraińskiej zmieniła nie tylko układ sił pomiędzy stronami konfliktu militarnego, ale też dyskusję o tym, gdzie kończy się Rosja – czyli o rosyjskim imperializmie. Na początku wojny w 2014 roku, gdy uznawano armię rosyjską za drugą na świecie po amerykańskiej, szczytem rosyjskiego liberalizmu i dowodem na otwartość było podjęcie dyskusji o ewentualnym referendum na Krymie. Takie dyskusje, w których brał udział również Nawalny, miały być rodzajem retorycznego ochłapu dobrej woli, rzucanego Ukraińcom i opinii międzynarodowej przez rosyjskich demokratów. Wszyscy i tak wiedzieli, że „Krym jest ich” przy poparciu prawie 90 procent Rosjan i w ramach sprawiedliwości historycznej i nie ma takiej siły na świecie, która mogłaby go odebrać. Dla politycznego spokoju na arenie międzynarodowej wystarczyło więc powtarzać, że może kiedyś, w przyszłości, za pół wieku lub wiek, zrobi się referendum i wtedy mieszkańcy Krymu wypowiedzą się swobodnie o swojej przyszłości.


Cienkie czerwone linie


Po dekadzie wojny, gdy armia rosyjska pozostaje drugą armią, ale już tylko w Ukrainie, wielkościowe i imperialne hasła putinowskiej elity politycznej stały się swoją własną parodią. Dzisiaj nawoływanie do pójścia na Berlin, ukarania Warszawy czy fantazje o moczeniu nóg rosyjskiego żołnierza w wodach Atlantyku są częścią rytualnych i komicznych gróźb, wykrzykiwanych teatralnie przez pseudoekspertów podczas telewizyjnych programów publicystycznych Władimira Sołowiowa. Słynne czerwone linie, czyli nieprzekraczalne warunki, wyznaczane przez Putina zachodnim przeciwnikom, ciągle się przesuwają, przez co stają się powodem do kpin nawet ze strony rosyjskich szowinistów. Co jakiś czas można przeczytać w Telegramie wpis jakiegoś rozzłoszczonego putinowskiego patrioty, który krytykuje politykę ustępstw Kremla i sarkastycznie nawołuje do wyznaczania już nie czerwonych, a np. niebieskich linii. Ostatnio nawet minister spraw zagranicznych RF Siergiej Ławrow, komentując możliwe przekazanie Ukraińcom przez Amerykanów rakiet dalekiego zasięgu do samolotów F16, wypalił: „Śmieją się z naszych czerwonych linii. Nie trzeba śmiać się z naszych czerwonych linii. I oni (Amerykanie) doskonale wiedzą, gdzie one przechodzą!”. Sęk w tym, że najwyraźniej nawet sam Putin nie wie, gdzie one biegną. W taki sposób powodem do kpin stają się już nie tylko warunki stawiane przez reżim Putina Zachodowi, ale sam reżim, uosabiany przez jednego z najważniejszych ministrów w rosyjskim rządzie. Kreml chyba jest tego świadomy, co prawdopodobnie zwiększa frustrację jego funkcjonariuszy. Ci z pewnością pamiętają nauczkę schyłkowych lat ZSRS, kiedy ukomicznienie autorytetu partii poprzedziło jej upadek.

Wraz z kompromitacją armii wyrodziły się imperialne ambicje Rosji, ale temat rosyjskiego imperializmu się nie zdezaktualizował. Powrócił w odwróconym kontekście, pod hasłem potrzeby dekolonizacji Rosji po przegranej wojnie z Ukrainą. To swoista ironia historii, bo przecież Putin rozpoczynał wojnę pod hasłami demilitaryzacji i denazyfikacji Ukrainy. Po dwóch latach agresji żądanie zmiany formy państwowości kierowane jest teraz w jego stronę. Na forum oficjalnym wybrzmiały najgłośniej w tekście rezolucji Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy z 17 kwietnia 2024 roku. Dotyczyła ona śmierci Aleksieja Nawalnego i potrzeby przeciwstawienia się totalitarnemu reżymowi Putina oraz jego wojny z demokracją. Co ważne, w punkcie 2.8 rezolucji zapisano:

Zgromadzenie stwierdza, że ​​w celu wzmocnienia rezolucji Parlamentu Europejskiego z dnia 29 lutego 2024 roku w sprawie zabójstwa Aleksieja Nawalnego i konieczności podjęcia przez UE działań wspierających więźniów politycznych i uciskane społeczeństwo obywatelskie w Rosji (2024/2579(RSP) dekolonizacja Federacji Rosyjskiej jest niezbędnym warunkiem ustanowienia demokracji w Federacji Rosyjskiej.


W rezolucji stwierdza się zatem jednoznacznie, że proces dekolonizacji, nieograniczony wcale do okupowanych ziem ukraińskich, jest warunkiem demokratycznych zmian w Rosji. A skoro rzecz nie musi dotyczyć tylko Donbasu czy Krymu, to znaczy, że może odnosić się do Białorusi, Abchazji, Osetii, ale też Kaukazu, Jakucji czy Jamalsko-Nienieckiego Okręgu Autonomicznego.

Odpowiedź na rezolucję Zgromadzenia ze strony przedstawicieli reżimu była raczej standardowa. Walentyna Matwijenko, przewodnicząca Rady Federacji – nota bene Ukrainka urodzona w Szepetiwcy w obwodzie chmielnickim – odwróciła kota ogonem, stwierdzając:

To już jest jadowita rusofobia – nie wiedzą już, co powiedzieć, co wymyślić. I oczywiście od dawna marzą – i nie kryją się z tym – o zniszczeniu Rosji, podzieleniu jej na części, aby potem mogli przyjechać, skolonizować Rosję i zostać panami naszego kraju.


Wiaczesław Wołodin, przewodniczący rosyjskiej Dumy, zauważył z kolei, że PACE to struktura utworzona przez Waszyngton i Brukselę w celu realizacji ich programów politycznych w państwach europejskich i że przestała decydować o czymkolwiek już dawno, zajmuje się wyłącznie politykowaniem i jest szkodliwa dla społeczeństwa. Odpowiedź Matwijenko jest najbardziej symptomatyczna, bo odbijając piłeczkę w dyskusji o tym, kto jest kolonizatorem, dajmy na to, zachodniej Syberii, pośrednio potwierdza, że Rosja występuje tutaj w roli kolonizatora, z tym że w jej mniemaniu – lepszego, bo swojskiego.


Długi rozpad imperium


Standardowa litania obelg, kierowana przez kremlowskich oficjeli do polityków europejskich, nikogo już nie dziwi. To obraz degeneracji języka i ogólnie dyplomacji rosyjskiej. Ciekawsze jest to, że hasła dotyczące dekolonizacji pojawiają się coraz częściej w opozycyjnym dyskursie rosyjskim. W opublikowanej ostatnio książce pt. Rosja kontra nowoczesność Aleksandr Etkind – rosyjski kulturoznawca pracujący od lat na zachodnich uniwersytetach – stwierdza wprost, że wojna rosyjsko-ukraińska oznacza koniec Federacji Rosyjskiej. Rosyjskie imperium przedłużyło co prawda swoje trwanie, ale era imperiów bezpowrotnie minęła. Wojna ostatecznie zakończy ten proces rozpadu, bo – jak pisze Etkind – imperia i federacje rozwijają się w czasie pokoju, umacniają w wojnie, ale rozpadają po klęsce. Etkind w zakończeniu fantazjuje o czasie po militarnej klęsce kalekiego imperium Putina.

Jednak z perspektywy strategicznej sam fakt, że armii rosyjskiej nie udało się zrealizować planu błyskawicznej wojny oraz to, że ugrzęzła w Donbasie, a niezdecydowany Zachód w końcu stanął po stronie Ukrainy, można przyjąć za klęskę zrealizowaną. Nie trzeba o niej fantazjować, bo ona już tu jest. Wojna przyniosła zatem kres procesowi kolonizacji putinowskiej Rosji, która atakując Ukrainę, chciała odbudować potęgę i chwałę Związku Sowieckiego, niejako utożsamiając się z nim. Wojna w tym ujęciu to rodzaj podboju, odtworzenia radzieckiego imperium, ale nie poprzez zawładnięcie nad nowymi ziemiami. Putinizmu nie stać na taki wysiłek tak w rozumieniu ekonomicznym, jak ideowym. To, z czym mamy do czynienia w zamian, to próba podboju toksycznego – rewanżyzm. I efektem porażki tego projektu ma być nie tyle dekolonizacja, co defederalizacja Rosji.

Etkind podkreśla, że pierwszy termin odnosi się zazwyczaj do kolonii, bez imperialnego rdzenia, a drugi oznacza całościową transformację wszystkich składowych imperium/federacji. Implikacje podobnych wywodów mogą prowadzić nas do bardzo ciekawych wniosków. Otóż, nadając sens atakowi Rosji na Ukrainę, wielu komentatorów podkreślało, że bez kontroli nad Ukrainą Rosja nie istnieje, że te ziemie i ta populacja są niezbędnym zapleczem pozwalającym Rosji trwać jako imperium. Dyskusje o defederalizacji pokazują pełniejszy wymiar tego uzależnienia od ukraińskiego obiektu: zagrażająca dla Rosji jest nie tyle utrata Ukrainy, ale funkcjonowanie Ukrainy jako oddzielnego podmiotu. Dokładnie to stanowi o egzystencjalnej istocie wojny rosyjsko-ukraińskiej. Ukraina jako państwo w stabilnych i własnych granicach doprowadzi do rozsadzenia granic Federacji Rosyjskiej. Słowem – upodmiotowienie Ukrainy to widmo śmierci dla Rosji.

Wesprzyj nas na PATRONITE


Antydekolonizacja Rosji


Aleksandr Etkind jest antropologiem i ma luksus swobodnej interpretacji znaków kulturowych, które uważa za najistotniejsze. Wiele opozycyjnych rosyjskich środowisk widzi jednak sprawy inaczej, czyli nie naukowo, a politycznie. Po zabójstwie Nawalnego na liderkę założonego przez niego ruchu wyrosła jego żona – Julia Nawalna. To ona reprezentuje środowisko polityczne Nawalnego na międzynarodowych szczytach i konferencjach oraz stara się aktualizować program polityczny w zależności od bieżących wydarzeń. To, że Julia Nawalna weszła w polityczne buty zamordowanego męża, było dobrze widać podczas jej wystąpienia na Bled Strategic Forum w Słowenii latem tego roku. Nawalna, prezentowana jako wdowa po Aleksieju Nawalnym, sama przedstawiła się jako polityczka i jak przystało na miejsce wystąpienia, próbowała mówić o strategii wobec putinowskiej Rosji. Rozpoczęła od krytyki sankcji wobec Rosji, bo według niej bez uzgodnionej strategii biją one na oślep i nie dają oczekiwanych efektów. Następnie przedstawiła alternatywę, opisującą według niej pole politycznego wyboru opozycyjnej Rosji.

Można popierać albo politykę ustępstw w stosunku do Putina, albo dekolonizację Rosji, która miałaby doprowadzić do rozpadu federacji na kilkadziesiąt małych państw. Nawalna stwierdza jednoznacznie, że ona nie wpisuje się w taką alternatywę, bo z jednej strony nie popiera Putina w żadnym razie, a z drugiej – jest przeciwna dekolonizacji Rosji. Według niej nie ma to sensu, ponieważ składowe Federacji Rosyjskiej połączone są wspólnym backgroundem i kulturowym kontekstem. Co zatem robić? Nawalna przyjmuje, że niemożliwe jest zrobienie tak, by Rosji nie było, zatem należy stworzyć plan. Powinien on zawierać konkretne działania, co robić z Rosją, a uzgodnić go trzeba z przedstawicielami Rosji obywatelskiej – czyli z Julią Nawalną i jej kombatantami. Ogólne zarysy planu Nawalnej są łatwe do przewidzenia: budowa społeczeństwa obywatelskiego i niezależnych mediów, nierozmawianie z Putinem i ze środowiskami siejącymi nienawiść do Rosjan, pomoc Ukrainie w zachowaniu swoich granic i zachowanie granic Rosji. Ten ostatni element planu powtarza się, kiedy Nawalna przestrzega przed nawoływaniem do podziału Rosji. Osoby, które to robią, jej zdaniem wspierają propagandę putinowską.

Wystąpienie Julii Nawalnej było szeroko komentowane w opozycyjnym segmencie rosyjskiej sieci. Można powiedzieć, że osoby podzielające taki punkt widzenia rozumują następująco: Rosja była, jest i nie ma możliwości, żeby jej nie było, a wszyscy, którzy opowiadają się za tzw. dekolonizacją, opowiadają się de facto za jej rozpadem, co znaczy, że są rusofobami. Redukując to rozumowanie, można powiedzieć po prostu, że postulat dekolonizacji to wyraz rusofobii. Wynikałoby z tego, że środowisko postnawalne uważa całe Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy za grono rusofobiczne, co z pewnością nie jest prawdą. Postulaty antydekolonizacyjne to postulaty polityczne, skierowane do potencjalnych wyborców wewnątrz Rosji. Każdy, kto chce się widzieć i być postrzeganym jako rosyjski polityk, musi się liczyć z tym, że otwarte uznanie postulatu dekolonizacji to polityczna śmierć. Tak zapewne rozumuje Ilja Jaszyn, świeżo oswobodzony więzień polityczny Putina. Kiedy znalazł się na Zachodzie po wymianie więźniów, dziarsko zabrał się za budowanie pozycji politycznej na emigracyjnej scenie. Na swoim Instagramie publikuje urywki wywiadów i otwarcie w nich stwierdza, że „jako polityk” uważa, że nic dobrego nie wyniknie z rozpadu Rosji na kilkanaście państw. Wręcz przeciwnie – może to doprowadzić do utraty kontroli nad bronią nuklearną i konfrontacji pomiędzy nowymi tworami, co będzie stanowiło zagrożenie dla globalnego systemu bezpieczeństwa. Zdaniem Jaszyna Rosja wymaga transformacji: od putinowskiego faszyzmu do normalnej, pokojowej, europejskiej demokracji.

Strategia Julii Nawalnej i polityczny plan Ilji Jaszyna pokazują, w jakiej dramatycznej sytuacji znalazła się rosyjska opozycja. Oni, ale też inni emigracyjni politycy rosyjscy próbują za wszelką cenę grać rolę polityków w rzeczywistości, w której scena polityczna jest dla nich zamknięta. W dzisiejszej Rosji nic od nich nie zależy, a możliwa transformacja systemu także odbędzie się bez ich udziału. Z drugiej strony kurczowe trzymanie się roli „rosyjskiego polityka” powoduje, że wypadają na margines aktualnej dyskusji o Rosji poza Rosją, w której coraz częściej brzmią właśnie tezy o potrzebie dekolonizacji i transformacji nie tylko podbitych ziem, ale też centrum, które pozostanie po rozpadzie federacji.
Wojciech Siegień – etnolog, psycholog, absolwent Kolegium MISH UW, ekspert ds. Europy Wschodniej. Prowadził badania terenowe w Białorusi i Rosji, a od 2017 roku w Donbasie. Specjalizuje się w problematyce militaryzacji społecznej i kulturowej. Wraz z Pauliną Siegień prowadzi podcasty „Na Granicy” oraz „Blok wschodni”

Inne artykuły Wojciecha Siegienia

Okazuje się, że wraz z kolejnymi niepowodzeniami na froncie, a więc zbliżającą się klęską Rosji, sposób myślenia reprezentowany przez Jaszyna czy środowisko Nawalnej stał się nagle zapóźniony, zachowawczy, konserwatywny, na metapoziomie korespondujący z putinowskim. W czasach, gdy Nawalny był jeszcze na wolności i przed lutym 2022 roku, można było sobie pozwolić na polityczne i w istocie imperialne mrzonki o demokratycznej i wielkiej Rosji bez Putina. Po prawie trzech latach wojny, kiedy Ukraina okupuje część terytorium Rosji, w kraju narasta potężny kryzys ekonomiczny i demograficzny, podnosi się pomruk frustracji na Kaukazie i innych republikach wysysanych przez centrum, ale też w centrum, zradykalizowanym nacjonalistycznie, krwisty polityk powinien mieć na tyle wyobraźni, żeby przewidzieć nieuchronność dekolonizacji Rosji i nie bać się tej wizji.

Projekt "Wspieramy Białoruskie Przebudzenie'24" został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP kwotą 230 000 zł.

Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.