Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze / 23.10.2024
Wojciech Siegień

Pułapka politycznego myślenia życzeniowego. Mołdawia wybrała Europę, ale może nie wybrać proeuropejskiej prezydentki

Podczas niedzielnych wyborów i referendum w Mołdawii wydarzyło się coś, co było w pełni przewidziane, ale jednak zaskoczyło wszystkich. Rzeczywistość wygrała tam z polityczną fikcją. Jeśli Mołdawia ma pozostać na ścieżce eurointegracji, jej prozachodnia elita polityczna, czyli prezydentka Maia Sandu i jej Partia Działania i Solidarności muszą wziąć się do pracy. Błąd w kalkulacjach, jakiego się dopuścili, może doprowadzić do tego, że nowym prezydentem Mołdawii zostanie sympatyzujący z Rosją Aleksandr Stoianoglo.
Foto tytułowe
Maia Sandu (Shutterstock)



Posłuchaj słowa wstępnego trzeciego wydania magazynu online!



W powyborczy poniedziałek od rana aż do wczesnego popołudnia Mołdawia w napięciu oczekiwała na końcowy wynik „europejskiego” referendum, które odbyło się 20 października i było połączone z głosowaniem w wyborach prezydenckich. Ostatecznie w referendum o niespełna pół procenta przeważyły głosy za wpisaniem integracji z Unią Europejską jako strategicznego celu do mołdawskiej konstytucji. Zaś urzędująca prezydentka Maia Sandu zdobyła 42 procent głosów. Najwięcej spośród 11 kandydatów, ale nie na tyle dużo, żeby wygrać w pierwszej turze. Za dwa tygodnie stanie w wyborcze szranki z silnym kandydatem partii socjalistów Aleksandrem Stoianoglo.
Pobierz magazyn ZA DARMO
Magazyn Nowa Europa Wschodnia Online
jest bezpłatny.

Zachęcamy do wsparcia nas na Patronite


Połączenie głosowania „na prezydentkę” i „za Europą” było pomysłem spin doktorów Sandu. Interpretowano to jako sposób na mobilizację prozachodnich wyborców w masie, która pozwoliłaby wygrać Mai Sandu prezydenturę w pierwszej turze. Dlatego wiele osób nazywało referendum nie europejskim, ani nawet konstytucyjnym, ale referendum Sandu. Ten ryzykowny ruch był w dużej mierze polityczną instrumentalizacją kwestii eurointegracji w bieżącej walce politycznej. Coś poszło jednak nie tak.


Niepewna druga tura


To, że Maia Sandu wygra głosowanie 20 października, było raczej pewne, bo we wszystkich przedwyborczych sondażach zajmowała pierwszą pozycję. W całej intrydze z podwójnym głosowaniem chodziło jednak o uniknięcie drugiej tury wyborów, bo w niej Sandu będzie się musiała zmierzyć z kandydatem potencjalnie zgarniającym głosy wszystkich pozostałych kandydatów, którzy odpadli w pierwszej. A jest ich w sumie dziewięciu i prezentują środowiska otwarcie wrogie Sandu, często sceptyczne lub wprost występujące przeciwko integracji europejskiej. Kontrkandydatem Sandu w drugiej będzie Aleksandr Stoianoglo, były prokurator generalny kraju, wysunięty do wyborczego wyścigu przez prorosyjskiego eksprezydenta Igora Dodona z Partii Socjalistów. Stoianoglo w pierwszej turze zgarnął 26 procent głosów. To więcej, niż przewidywały sondaże, w których plasował się na drugim, a niekiedy na trzecim miejscu z wynikiem oscylującym wokół 10 procent poparcia. Kontrkandydat Sandu, z którym obecna prezydentka zmierzy się w drugiej turze wyborów, pozostaje z nią w głębokim konflikcie. W 2021 roku Stoianoglo został oskarżony i zatrzymany za przekroczenie uprawnień. Postawiono mu także zarzuty korupcyjne, jednak Europejski Trybunał Praw Człowieka, do którego zwrócił się były prokurator generalny, uniewinnił go od większości zarzutów. Stoianoglo uważa, że nagonkę na niego urządziła rządząca partia PAS i osobiście Maia Sandu.

Istotnym faktem z biografii Stoianoglo jest to, że pochodzi z Gagauzji, autonomicznego terytorium na południu Mołdawii, tradycyjnie prorosyjskiego, gdzie w obecnym referendum 95 procent wyborców głosowało przeciwko eurointegracji.

Trzecie miejsce w prezydenckim wyścigu zajął populista Rienato Usatyj, były mer Bielc, drugiego co do wielkości miasta w Mołdawii, i lider własnego ugrupowania Nasza Partia. Usatyj startował z hasłem potrzeby zaprowadzenia w Mołdawii dyktatury i zapowiadał, że w drugiej turze nie poprze Sandu. Zatem niewykluczone, że część z 14 procent głosów, które zdobył, przejdzie do puli Stoianoglu. Dodajmy do tego jeszcze kilka procent rozdrobnionych głosów, oddanych na otwarcie prokremlowskich kandydatów jak Wasilij Tarlew, Wiktoria Fortuna czy Irina Vlah, którzy razem zgromadzili 200 tysięcy głosów, i wygrana Sandu w drugiej turze staje pod dużym znakiem zapytania. To dlatego komentarze pojawiające się w Mołdawii po opublikowaniu wyników mówiły o zimnym prysznicu, który spadł na głowy polityków rządzącej partii PAS i samej Mai Sandu.


Nerwowe liczenie głosów


W tej sytuacji prezydentka zareagowała dość nerwowo. O pierwszej w nocy, kiedy trwało jeszcze liczenie głosów, ale już było pewne, że cel wyborczy nie został osiągnięty, a w referendum wszystko się może wydarzyć, Sandu wystąpiła z dziwnym briefingiem prasowym. Odczytała oświadczenie, że oto mamy do czynienia z działaniem zorganizowanej grupy przestępczej, która kupiła 300 tysięcy głosów. Zapowiedziała też, że wróci do tematu po ogłoszeniu oficjalnych wyników. Nocne oświadczenie zdradziło, że nastroje panujące w ekipie prezydentki są co najmniej napięte. Wyglądało to jak desperacka próba zabezpieczenia się na wypadek klęski w referendum, które miało być dopalaczem kampanii prezydenckiej, a stało się zagrożeniem nie tylko dla samej Sandu i jej obozu politycznego, ale także dla wizerunku aspiracji europejskich całego kraju.

Od niedzieli wieczorem, kiedy po zamknięciu komisji wyborczych zaczęło się liczenie głosów, wyniki spływające do CKW uparcie nie chciały się układać w zakładany scenariusz. Pierwsze dane pokazywały prawie 10-procentowy dystans pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami UE, na korzyść tych drugich. Kolorowe wykresy prezentowane przez mołdawską CKW oglądałem na dużym ekranie wraz z grupą aktywistek i analityków politycznych zebranych na nieformalnej domówce powyborczej w jednej ze starych kamienic w centrum Kiszyniowa. Ale tylko ja popadałem w panikę, widząc utrzymującą się przewagę przeciwników integracji z UE. Widząc moje zdenerwowanie, Eugen, jeden z aktywistów zaangażowanych w akcje promujące udział w referendum, uspokajał mnie:

– To normalne dla mołdawskich wyborów – tłumaczył. – Widziałem ich już tak wiele, że nie dziwi mnie ta początkowa przewaga sił prorosyjskich. Na początku spływają dane z regionów, ze wsi i małych komisji. Nie martw się, tu nie ma jeszcze głosów Kiszyniowa i diaspory. Jak wpadną, to wszystko się odwróci. Możesz spokojnie iść do domu i położyć się spać. Rano nie będzie raczej zaskoczenia.

Ta racjonalizacja zamyka w sobie całą koncepcję wyborów, wypracowaną przez rządzący obóz proeuropejski, i jednocześnie wskazuje mielizny grupowego myślenia, które najwyraźniej zbudowano w tym środowisku.

Tymczasem przedwyborcza rzeczywistość sondażowa nie wskazywała wcale na to, że wygrana w wyborach jest już w kieszeni prezydentki. Badanie opinii publicznej przeprowadzone bezpośrednio przed wyborami przez konsorcjum watchdog.md i CBS Research pokazywały 36-procentowe poparcie dla Mai Sandu, 9 procent głosów dla Aleksandra Stoianoglo, a Usatyj brał 6,5 procent. Z marginesem błędu do 3 procent sondaż w żadnym razie nie pozwalał oczekiwać wygranej Sandu w pierwszej turze wyborów, tym bardziej że poparcie dla niej utrzymywało się od miesięcy na tym samym poziomie, przy silnie rosnącej grupie niezdecydowanych wyborców, która na tydzień przed wyborami liczyła 28 procent badanych.

Wytrychem wyborczym miało być referendum, bo od sierpnia do października poparcie dla proeuropejskiej zmiany konstytucji powoli rosło i osiągnęło poziom 55 procent. Sztabowcy najwyraźniej zakładali, że jeśli zlepi się w świadomości wyborców oddanie głosu za zmiany w konstytucji z głosem na Sandu, jedyną liczącą się i otwarcie popierającą prozachodni kurs kandydatkę, nastąpi efekt synergii i ustrzeli się dwa zające wyborcze jednym strzałem. Mechanizm miał zadziałać tak, że zdecydowani proeuropejscy wyborcy, których jest niewiele ponad 50 procent, podciągną słaby wynik Sandu i być może dzięki temu uda jej się wygrać już w pierwszej turze. Takie nadzieje były powszechne wśród analityków, z którymi rozmawiałem w wigilię wyborów: „Referendum jest praktycznie wygrane, ale kto wie, może prezydentura rozstrzygnie się już jutro?” – mówili. Spin doktorzy w swoich kalkulacjach nie wzięli pod uwagę jednego z sondażowych pytań, na które odpowiedź okazała się symptomatyczna dla stanu świadomości politycznej Mołdawian. W cytowanym wyżej badaniu na pytanie o to, czy sądzisz, że większość ludzi popiera wejście do UE, pozytywnie odpowiedziało 49,8 procent ankietowanych. Jest to pytanie diagnozujące nastroje panujące w społeczeństwie, a odpowiedź na nie okazała się najbardziej zbliżona do ostatecznego wyniku referendum.

Dopiero po godzinie 18 w poniedziałek CKW Mołdawii ogłosiła, że 50,46 procent wyborców powiedziało w referendum „tak”, a „przeciw” zagłosowało 49,54 procent wyborców. Zwolennicy integracji wygrali i odetchnęli z ulgą po wielu godzinach politycznego thrillera. Wszak po wieczornym optymizmie, od poniedziałkowego poranka wszyscy już wiedzieli, że przy lekkim wahnięciu wynik mógłby być odwrotny. Szalę przeważyło zaledwie 11,5 tysięcy głosów. Zakładany mechanizm zadziałał przewrotnie: głosowanie w referendum nie napędziło głosów Sandu, ale zmobilizowało jej przeciwników, którzy głosowali na „nie”, i dodatkowo napędziło głosów niezdecydowanych wyborców, zniechęconych polityką partii PAS, Aleksandrowi Stoianoglo.





To nie jest tragedia


Dlatego w powyborczy poniedziałek trwał w Kiszyniowie festiwal racjonalizacji. Po nerwowym nocnym briefingu Maia Sandu najwyraźniej ochłonęła i na kolejnej konferencji prasowej stwierdziła, że „przekonaliśmy się, że w demokracji każdy głos jest ważny”, z czym trudno się nie zgodzić. Faktyczną porażkę oczekiwań co do wyniku złożyła na karb rosyjskiej operacji podkupu głosów, ale zmniejszyła jej skalę w stosunku do nocnych deklaracji z 300 tysięcy do 150 tysięcy kupionych wyborców. W ciągu dnia metafora wojenna, gdzie wybory to kolejna wygrana bitwa z Rosją, stała się do powszechnym argumentem wśród osób popierających eurointegrację – zmasowany hybrydowy atak został odparty, jest dobrze, walczymy dalej.

W poniedziałek dzwonię do Aleksieja Tulburego, komentatora politycznego, w przeszłości przedstawiciela Mołdawii przy Radzie Europy i ONZ, z którym rozmawiałem w przeddzień wyborów. Aleksiej rzuca do słuchawki:

– Nie sądzę, że to tragedia! – Po tych pozornie optymistycznych słowach od razu orientuję się, że jego ocena sytuacji jest krytyczna.

– Czyli jak jest? – dopytuję.

– Było blisko do tragedii – mówi Tulbure. – Bo ani sytuacja nie wymagała organizowania tego referendum, ani nie było ono niezbędne z instytucjonalnego punktu widzenia. Widzimy, że społeczeństwo jest spolaryzowane i trzeba z ludźmi pracować, żeby nie wpadali pod walec propagandy rosyjskiej.

Z Eugenem, spotkanym wcześniej na wyborczym wieczorku, umawiam się na poranną kawę i podsumowanie wyborów. Na ulicach Kiszyniowa widać wyraźnie dwa kace, w tym jeden polityczny:

– Być może byliśmy zbyt pewni siebie? – rzuca Eugen. – Kampania, którą prowadził rząd, była słaba, badania opinii były optymistyczne. Wszyscy myśleli, że referendum to bułka z masłem.

Diagnoza, którą Eugen stawia już po szkodzie, mówi faktycznie o syndromie grupowego myślenia, które przeszkodziło w adekwatnej ocenie sytuacji przed wyborami. Nawet badania WatchDoga, do których odwołuje się Eugen, pokazywały, że jedna trzecia obywateli nie rozumiała pytania stawianego w referendum. Poza tym nie doceniono oddziaływań rosyjskiej korupcji wyborczej i karności zakażonego posowieckim resentymentem elektoratu. W w efekcie jest wygrana – ale nie słodka, tylko z posmakiem piołunu.

Te gorzkie zwycięstwo, które równie dobrze może zwiastować porażkę Sandu w drugiej turze wyborów prezydenckich, to w dużej mierze porażka rządzącej partii PAS, kierowanej z tylnego siedzenia przez mołdawską prezydentkę. Partia ma 32 procent poparcia i nie wygląda na to, żeby w najbliższym czasie mogła poprawić notowania. Viktor Chironda, były zastępca mera Kiszyniowa, tłumaczy mi, że to właśnie PAS przegrała te wybory.

– Oni działają bardziej jak NGO, nie zrozumieli do tej pory, jak powinna działać prawdziwa partia polityczna – twierdzi Victor. – Zrzucają wszystko na Sandu, nie stworzyli żadnej innej autonomicznej postaci politycznej.

Viktor szuka jakiejś dobrej metafory i przypomina sobie mołdawską opowiastkę, jak to mucha siedzi na grzbiecie wołu, który orze, i chwali się, że razem uprawiają rolę. Tak właśnie jest z partią PAS i prezydentką, która w tym układzie występuje w roli wołu. Tak zadziałał ten odwrotny od zakładanego mechanizm, kiedy zła ocena rządu PAS obciążyła Sandu, a ta pociągnęła w dół wynik referendum. Kiedy do braku zaufania do polityków dodamy niejasne pytanie referendalne, otrzymujemy sytuację, w której obywatele nie chcą dać politykom upoważnienia do mieszania w konstytucji. Viktor stwierdza z przekonaniem:

– To nie było referendum za lub przeciwko integracji z UE, ale przeciwko zmianom w konstytucji – podkreśla. – Gdyby było odpięte od wyborów prezydenckich, to jestem pewien, że 60 procent ludzi zagłosowałoby na „tak”.





Brudne rosyjskie dolary


Można zgodzić się z wojenną metaforą rządzącą narracjami o wyborach. Z pewnością mieliśmy do czynienia z bezprecedensowym w swojej skali działaniem destabilizacyjnym Federacji Rosyjskiej, która wykorzystała struktury zbudowane przez zbiegłego z Mołdawii polityka i oligarchę Ilana Shora. W Kiszyniowie mówi się nawet o 150 milionach dolarów przekazanych w ostatnim czasie na kupowanie głosów ludzi w regionach. Rosja szkoliła też kilkuset uczestników bojówek w prowadzeniu działań paramilitarnych w warunkach miejskich. Problem polega jednak na tym, że pracę prewencyjną i ujawniającą schematy organizacyjne Shora wykonywali bardziej efektywnie dziennikarze niż służby mołdawskie. Opinią publiczną przed wyborami wstrząsnął skandal wywołany publikacją trzymiesięcznego śledztwa dziennikarki Ziarul de Gardy, która pod przykryciem zinfiltrowała podziemne struktury Shora i pokazała ze szczegółami, jak działał mechanizm kupowania głosów wyborczych. Oczywiście, władza starała się przecinać finansowe szlaki transferu moskiewskiej gotówki, ale niewystarczająco skutecznie, skoro sama Sandu mówiła po wyborach o 150 tysiącach kupionych głosach.

Jednak większym problemem obecnej władzy w Mołdawii jest porażka w komunikacji społecznej. Gdy dzień przed wyborami odwiedziłem Komrat, stolicę autonomicznego terytorium Gagauzji, byłem zszokowany tym, jak dobrze ma się skansen ruskiego miru w tej autonomii. I nie chodzi wcale o to, że w centrum miasta, naprzeciwko cerkwi, na postumencie pręży się Lenin z książką pod pachą. Niezrozumiałe jest to, że prawie trzy lata po otwartej agresji Rosji na Ukrainę w miejscowej telewizji retransmitowane są propagandowe programy Sołowiowa i Kisielowa, można sobie spokojnie przejrzeć internetową witrynę sputnik.md, a patrząc na reklamę polityczną w przestrzeni publicznej, ma się wrażenie, że w Mołdawii mają się odbyć wybory Stoianoglu na prezydenta.

W kontekście Gagauzji można usłyszeć, że obecna mołdawska władza nawet nie zadaje sobie trudu, żeby przyjechać i rozmawiać z wyborcami na tym silnie proputinowskim terytorium. Jedynym pomysłem, jaki ma, jest zalanie 19-tysięcznego Komratu inwestycjami. Jak na wyścigi państwa UE i Turcja odnawiają w mieście parki, stadiony, szkoły, drogi. Polska też ma swój wkład, bo w ramach rządowych programów odnowiła salę sportową w jednej ze szkół i wyremontowała sieć wodociągową na miejscowym uniwersytecie. W lokalnej społeczności panuje jednak przekonanie, że większość dóbr spływających na mieszkańców autonomii przychodzi z Rosji. W Komracie krąży nawet miejska legenda, że za moment rozpocznie się tu ogromna inwestycja Rosji i Turcji, które w Gagauzji zbudują wspólnie wojskowy port lotniczy! Nawet największy wysiłek finansowy centrum, przy wsparciu funduszy państw UE, włożony w obszar, na którym jednocześnie oddaje się pole rosyjskiej propagandzie, ulega unieważnieniu lub zawłaszczeniu. I tak się dzieje nie tylko w Gagauzji, ale także w innych regionach Mołdawii, gdzie dobrze przyjmują się rosyjskie narracje. Przeciwko zmianom w konstytucji opowiedziała się zdecydowana większość regionów Mołdawii (27 z 37 regionów i miast wydzielonych) i gdyby policzyć tylko głosy ludzi w kraju (bez diaspory), wygraliby eurosceptycy, uzyskując 54 procent głosów.

Zaniechanie wysiłku komunikacyjnego nie dotyczy niestety tylko regionów. W samym Kiszyniowie referendum uzyskało poparcie jedynie 55 procent wyborców. Kampania uliczna, która na finiszu sprowadzała się do rozstawienia namiotów, w środku których starsze osoby przy pustych stoliczkach wpatrywały się w telefony, nie pozostawiała złudzeń co do profesjonalizmu sztabów wyborczych. Niestety brak politycznego zaangażowania w głosowanie, określane jako „przełomowe” i „decydujące o przyszłości kraju”, przyczynił się do alarmujących wyników referendum i wyborów.

Wojciech Siegień – etnolog, psycholog, absolwent Kolegium MISH UW, ekspert ds. Europy Wschodniej. Prowadził badania terenowe w Białorusi i Rosji, a od 2017 roku w Donbasie. Specjalizuje się w problematyce militaryzacji społecznej i kulturowej. Wraz z Pauliną Siegień prowadzi podcasty „Na Granicy” oraz „Blok wschodni”

Inne artykuły Wojciecha Siegienia
Do drugiej tury wyborów pozostaje mniej niż dwa tygodnie. To bardzo mało czasu. Sandu zdaje się przyspieszać, bo już we wtorek zapowiedziała debatę z Aleksandrem Stoianoglu, która ma się odbyć w weekend, tydzień przed głosowaniem. Jednak nie jest pewnie, czy uda się nadrobić straty wynikające z lenistwa i pewności siebie rządzącej ekipy. I być może nawet nie to jest teraz najważniejsze dla przyszłości Mołdawii, bo uprawnienia prezydenta są tutaj dość ograniczone. Najważniejsza bitwa rozegra się latem podczas wyborów parlamentarnych. Jeśli Sandu i jej Partia Działania i Solidarności nie wyciągną wniosków, jeśli służby bezpieczeństwa państwa nie zaczną realnie działać, blokując rosyjską propagandę, jeśli nie powstanie realna obywatelska koalicja, wspierająca europejskie aspiracje Mołdawii, wynik przyszłych wyborów będzie nie tyle zimnym prysznicem, co politycznym tornado, które znowu uwięzi Mołdawian za kurtyną ruskiego miru.