Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze / 06.11.2024
Piotr Oleksy

Przekupstwa polityczne wpłynęły na wybory. Mimo happy endu pojawia się strach

Dwutygodniowy thriller polityczny w Mołdawii zakończył się happy endem: referendum europejskie przeszło, a Maia Sandu – liderka prozachodniego obozu politycznego – uzyskała reelekcję w wyborach prezydenckich. Liderzy UE spieszą z gratulacjami, zarzucając media społecznościowe fotografiami z Sandu. Chłodna analiza pokazuje jednak więcej przyczyn do niepokoju niż do radości. Zwłaszcza że za kilka miesięcy – pod koniec lata 2025 r. – odbędą się wybory parlamentarne.
Foto tytułowe
Maia Sandu (Shutterstock)



Posłuchaj słowa wstępnego trzeciego wydania magazynu online!



Rzut oka na wyniki pokazuje, że zarówno pozytywny wynik referendum, jak i reelekcja Sandu były możliwe wyłącznie dzięki głosom diaspory. W pierwszym głosowaniu – w którym obywatele Mołdawii odpowiadali na pytanie „Czy popierasz wprowadzenie zmiany w konstytucji w celu przyłączenia Republiki Mołdawii do Unii Europejskiej?” – odpowiedzi twierdzącej udzieliło 50,42 procent wyborców. Wynik ten był o wiele niższy od oczekiwanego – przedstawiciele obozu władzy spodziewali się poparcia na poziomie około 60 procent. A co gorsza, gdyby policzyć tylko głosy oddane w lokalach wyborczych znajdujących się na terenie państwa, to referendum upadłoby.


Diaspora versus rosyjska ingerencja


Podobnie przedstawiają się wyniki drugiej tury wyborów prezydenckich. Sandu uzyskała 55,35 procent poparcia, co sprawia wrażenie pewnego zwycięstwa. W głosowaniu wzięło udział prawie 328 tysięcy Mołdawian mieszkających za granicą, z czego 83 procent poparło urzędującą głowę państwa. Mobilizacja diaspory była więc bezprecedensowa: za granicą oddano prawie jedną piątą wszystkich głosów! Niestety, jeśli wzięlibyśmy pod uwagę tylko głosy oddane na terenie Republiki Mołdawii, to okazałoby się, że przewagę 51,33 procent zdobył konkurent Sandu – popierany przez prorosyjską Partię Socjalistów Alexandr Stoianoglo.

Pobierz magazyn ZA DARMO
Magazyn Nowa Europa Wschodnia Online
jest bezpłatny.

Zachęcamy do wsparcia nas na Patronite
Już po zakończeniu wyborów socjaliści ogłosili, że nie uznają ich wyników, gdyż Sandu nie ma „krajowej” legitymizacji i jest popierana tylko przez diasporę i „zachodnich sponsorów”. Argument absurdalny, zarówno z prawnego, jak i moralnego punktu widzenia – prawo obywateli mieszkających za granicą do głosowania jest powszechnie uznawane w świecie, w przypadku Mołdawii ma ono tym większe znaczenie, że transfery finansowe od diaspory w dużej mierze utrzymują mołdawskie społeczeństwo. Ta absurdalność nie przeczy jednak jego chwytliwości.

Na rezultaty obu głosowań wpływ miała również rosyjska ingerencja. W przededniu pierwszej tury i referendum mołdawska policja poinformowała, że grupa polityczna związana z poszukiwanym oraz przebywającym w Moskwie oligarchą Ilanem Șorem, podjęła próbę przekupienia około 130 tysięcy osób. To 10 procent uczestniczących w wyborach. W trakcie drugiej tury Șor i rosyjskie służby organizowały zaś akcje dowożenia Mołdawian mieszkających w Rosji do lokali wyborczych, w tym do tych znajdujących się w Turcji, Azerbejdżanie i na Białorusi. Opłacano im również koszty kilkudniowej wizyty w domu.

Rosyjska ingerencja, w którą zaangażowano duże środki finansowe, jest faktem. Trudno przy tym jednoznacznie stwierdzić, jak bardzo wpłynęła na ostateczne wyniki. Wśród osób skutecznie przekupionych znajdowali się przede wszystkim przeciwnicy Sandu lub ludzie, którzy w innym wypadku nie wzięliby udziału w głosowaniu.

Innymi słowy: przekupstwa polityczne wpłynęły na ostateczny obraz, jednak rezultaty i tak napawają niepokojem. Zwłaszcza że mówimy o państwie rządzonym od czterech lat przez prozachodnie ugrupowanie, które cieszy się jednoznacznym poparciem UE i USA. Zamiast historii sukcesu integracji europejskiej Mołdawia po raz kolejny oferuje nam ból głowy. Jego diagnozę należy rozłożyć na kilka punktów.


Rozczarowanie


Maia Sandu oraz stworzona przez nią Partia Działania i Solidarności (PAS) zdobyły władzę w latach 2020–2021, opierając się na społecznym rozgoryczeniu kilkuletnimi rządami oligarchów, a także zmęczeniem narracjami geopolitycznymi. Obiecywały przede wszystkim walkę z korupcją, odnowę państwa, reformę wymiaru sprawiedliwości, zbudowanie efektywnych instytucji oraz rozwój gospodarczy. Unia Europejska i Zachód były w tle, jednak to nie dążenie do integracji z nimi napędzało emocje wyborców. Tymczasem obecnie duża część społeczeństwa opisałaby swój stosunek do rządów Sandu i PAS jednym słowem: rozczarowanie.

Oczywiście bardzo wielu rzeczy nie udało się zrealizować ze względu na czynniki zewnętrzne, czyli Rosję. Jeszcze w 2021 r. Moskwa zastosowała szantaż energetyczny wobec Kiszyniowa. Późniejsza, pełnoskalowa inwazja na Ukrainę nie tylko podważyła na chwilę przyszłość Mołdawii jako suwerennego państwa, ale także ograniczyła warunki do inwestycji. Kiszyniów skutecznie uniezależnił się od rosyjskiego gazu, co jest wielkim osiągnięciem politycznym PAS. Jednocześnie przełożyło się to siedmiokrotny wzrost cen surowca dla zwykłych odbiorców. Wielu z nich wyciągnęło z tego wniosek, że za sukcesy (geo)polityczne muszą płacić z własnej kieszeni. PAS nie ustrzegła się też poważnych błędów komunikacyjnych, nie udało się ani przeprowadzić reformy wymiaru sprawiedliwości, ani rozliczyć oligarchów, którzy przez lata rozkradali państwo. Przeciwnicy polityczni chętnie oskarżają PAS i Sandu o wykorzystywanie praworządności jako oręża w walce politycznej. Należy przyznać, że politycy obozu rządzącego sami dostarczali paliwa tej argumentacji, co odbiło się czkawką w trakcie zakończonej właśnie kampanii (o czym szerzej poniżej).


Nie igraj z wielką ideą


PAS i Sandu zdawali sobie sprawę z erozji poparcia i dlatego właśnie wymyślono referendum. Warto wyraźnie podkreślić: głosowanie to nie było ani konieczne, ani potrzebne z przyczyn formalnych. Zorganizowano je, by podkręcić rezultat wyborczy Sandu i stworzyć dobre warunki dla nadchodzących wyborów parlamentarnych. Wysłano społeczeństwu sygnał: nieważne, co myślisz o Sandu i PAS, tu chodzi o europejską przyszłość Mołdawii. Ostateczne efekt był jednak odwrotny – to rozczarowanie rządami PAS obniżyło skalę poparcia dla integracji europejskiej.

Duża część społeczeństwa zaczęła odczuwać dysonans, wywoływany zestawieniem kolejnych sukcesów dyplomatycznych (w tym nadaniem statusu kandydata do UE oraz otwarciem negocjacji akcesyjnych), a brakiem pozytywnych zmian we własnej sytuacji bytowej. Dla części wyborców rosnąca pozycja Mołdawii w kontaktach z Zachodem była powodem do dumy i zapowiedzią lepszej przyszłości. Wielu innych widziało jednak uśmiechniętą Sandu na zdjęciach z europejskimi przywódcami w zestawieniu z rosnącymi rachunkami i brakiem realnych zmian w funkcjonowaniu państwa.

Organizacja referendum równocześnie z wyborami prezydenckimi tylko spotęgowała wrażenie, że integracja europejska jest jedynie ideologią obozu władzy. W oczach dużej części społeczeństwa integracja europejska stała się ideą polaryzującą, nie jednoczącą.

Doskonale wykorzystał to rywal Sandu i popierający go socjaliści. Alexandr Stoianoglo był w latach 2019–2021 prokuratorem generalnym. Funkcji tej został pozbawiony po przejęciu władzy przez PAS. Wiele jego działań faktycznie budziło duże kontrowersje – choćby wypuszczenie na wolność oligarchy Veaceslava Platona, oskarżonego o stworzenie mechanizmu prania rosyjskich brudnych pieniędzy poprzez system bankowy Mołdawii. Nowe władze wytyczyły Stoianoglo szereg procesów. Niestety żaden z nich nie zakończył się dotąd wyrokiem. Co więcej, były prokurator generalny wygrał sprawę przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka, który stwierdził, że władze naruszyły jego prawo do sprawiedliwego procesu. Stoianoglo przedstawia się więc jako ofiara „reżimu Sandu i PAS” oraz ich rozumienia praworządności. Fakt, że pochodzi z mniejszości narodowej – jest Gagauzem – również pomagał mu w tej narracji.

Wesprzyj nas na PATRONITE


Neutralność a prorosyjskość


Mołdawskie społeczeństwo jest zazwyczaj przedstawiane jako podzielone między zwolenników integracji z Zachodem a sympatyków Rosji. Sytuacje takie jak referendum czy druga tura wyborów prezydenckich sprzyjają umacnianiu dualistycznego wizerunku. Tymczasem, jak przekonują między innymi socjologowie z Watchdog.md, obraz ten jest o wiele bardziej złożony. Mołdawskie społeczeństwo powinniśmy wyobrażać sobie raczej jako rozpięte na skali, nie podzielone na dwa sztywne segmenty. Po jednej stronie skali znajdziemy zwolenników integracji z NATO (do 20 procent), po drugiej – ścisłego sojuszu z Rosją (16–18 procent). Pomiędzy nimi znajdują się ludzie szczerze przywiązani do zachodnich wartości i postrzegający siebie jako część zachodnioeuropejskiej przestrzeni kulturowej, którzy mają nadzieję na integrację UE, ale już z dystansem podchodzą do NATO (to kolejne 20–25 procent). Następną grupę – liczącą około 35–40 procent – stanowią osoby z niechęcią podchodzące do konieczności geopolitycznego i tożsamościowego określenia, dla których ogromną wartością jest neutralność międzynarodowa. Znajdują tu się zarówno osoby kultywujące chęć zachowania dystansu wobec wszelkich sporów, jak i ci, którzy zostali wychowani w rosyjskiej tradycji i kulturze – z jednej strony nie po drodze im z putinowską Rosją, ale z drugiej czują się wykluczani przez antyrosyjski język współczesnej polityki. Grupę ta możemy nazwać „neutralistami”.

Należy przy tym zaznaczyć, że skala ta dotyczy tej części społeczeństwa, która jest zaangażowana w procesy społeczne i polityczne. Skala wykluczenia, powodowanego często ubóstwem, jest w Mołdawii ogromna. Tu swoją niszę znalazł Ilan Şor, który włącza najbiedniejszych w procesy polityczne, po prostu płacąc im za udział w manifestacjach i wyborach, czym zwiększa potencjał grupy prorosyjskiej.

Kluczem do zdobycia i zachowania władzy w Mołdawii jest przekonanie do siebie znacznej części neutralistów. Maia Sandu rozumiała to cztery lata temu, gdy wywalczyła dla siebie prezydenturę. Stosowała język inkluzywny, skupiony na wspólnych celach, nie polaryzacji. Oczywiście, używanie takiego języka po 2022 r. jest trudniejsze, ale wciąż możliwe, o czym prezydentka przypomniała sobie między pierwszą a drugą turą wyborów. W międzyczasie jednak część ugrupowań prorosyjskich, w tym Partia Socjalistów, przesunęła się w stronę centrum. Efektem tego było między innymi wystawienie kandydatury Stoianoglo, który wcześniej nie był powszechnie kojarzony ani z tym ugrupowaniem, ani z Rosją.

Konkurenci Sandu zrozumieli również, że w społeczeństwie zmienił się już stosunek do rosyjskiej inwazji na Ukrainę i zaangażowania Mołdawii w tę kwestię. Nie było tu co prawda miejsca na narrację otwarcie prorosyjską, pojawiła się jednak przestrzeń dla melodii „neutralistycznej”. Brzmi ona mniej więcej tak: nie jesteśmy za Rosją i przeciw Europie, po prostu Mołdawia jest za mała, by włączać się w gry geopolityczne; Sandu i PAS dbają o interes Kijowa i USA, a nie zwykłych ludzi; współczujemy Ukraińcom, wojna jest straszna, ale Zachód też ugrywa na niej swoje interesy; jedność Zachodu się kruszy, Trump wygra, a my zostaniemy z Zełenskim z ręką w nocniku.

W polskich i zachodnich doniesieniach medialnych Alexandr Stoianoglo był często przedstawiany jako kandydat prorosyjski. Niestety dla nas wielu mieszkańców Mołdawii postrzegało go zupełnie inaczej.


Rosja, odporność i lekcja dla Unii Europejskiej


Rosyjska ingerencja w wybory i referendum w Mołdawii pokazała, że Kreml nie odpuszcza „bliskiej zagranicy” i jest gotów zaangażować w walkę polityczną nie tylko nieczyste metody, lecz również duże środki finansowe. Taki sygnał został wysłany na Zachód, do sympatyków Rosji w Europie Wschodniej i na Bałkanach, a także do własnych obywateli. W tym wypadku kalkulacja efektów wyborczych łączyła się z działaniami z zakresu public relations, które miały pokazać, że Moskwa nadal jest silna i należy się z nią liczyć. Jednocześnie obnażyło to niską odporność mołdawskiego społeczeństwa i państwa na ingerencję z zewnątrz. Między pierwszą a drugą turą tamtejsza policja donosiła o kolejnych zatrzymaniach ludzi z „siatki Şora” oraz rekwirowaniu ogromnych sum pieniędzy. Ten pokaz skuteczności rodzi jednak pytanie, dlaczego nie można było podobnej akcji przeprowadzić już przed pierwszą turą? Niestety, mołdawskie służby nie zdały tego egzaminu, co pokazuje, że na drodze do UE czeka je jeszcze bardzo dużo pracy.

Z tego wszystkiego płynie ważna lekcja dla Unii Europejskiej – należy nieustannie szukać sposobu, by idea integracji europejskiej nie stała się zakładniczką interesów jednego ugrupowania politycznego. Inwazja na Ukrainę i wojna hybrydowa, którą Rosja toczy przeciw byłym republikom radzieckim i Zachodowi, prowadzą oczywiście do ograniczenia zaufania politycznego. Postawienie na jeden obóz – na „naszych ludzi w Mołdawii/Gruzji/Macedonii” – jest oczywiście łatwiejsze. Nieustannie pojawia się bowiem strach, że wyciągnięcie ręki do innego środowiska podkopie pozycję naszych dotychczasowych partnerów i zniweczy wcześniejsze wysiłki. Niemniej jednak Unię Europejską musi być stać na taką dyplomatyczną i polityczną ekwilibrystykę.

Piotr Oleksy – jest adiunktem na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz analitykiem w Instytucie Europy Środkowej w Lublinie; współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.
Tempo polityczne w Mołdawii nie zwalnia. Wszyscy szykują się już do nadchodzących wyborów parlamentarnych, które będą o wiele ważniejszym testem dla proeuropejskiego kursu tego państwa. Obyśmy umieli wszyscy wyciągnąć lekcję z ostatnich dwóch tygodni.