Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Międzymorze / 10.11.2024
Hanna Siewiaryniec
Białoruski nie był dla niej językiem ojczystym. Uznanie go za martwy było kwestią czasu [FRAGMENT KSIĄŻKI]
Hanna Siewiaryniec, zainspirowana swoją pracą nauczycielki na Białorusi, odkrywa przed polskim czytelnikiem bogactwo i głębię białoruskiej literatury w powieści "Dzień świętego Patryka". Przez historię Marzeny, badaczki białoruskiego języka i kultury, Siewiaryniec snuje opowieść o trudnej miłości do własnej tożsamości narodowej i języka, które mimo przeciwności trwają i fascynują. To historia pełna emocji, odkrywająca nieznany świat i zawiłości białoruskiej duszy – prawdziwa podróż do serca Białorusi.
Mińsk, Białoruś (Shutterstock)
Posłuchaj słowa wstępnego trzeciego wydania magazynu online!
Przedmowa
W 2006 roku przyjechałam na Białoruś w charakterze nauczyciela języka polskiego. Trafiłam do szkoły nr 2 w Mohylewie. Wiele rzeczy mnie dziwiło, ale chyba najbardziej – stosunek dzieci do języka białoruskiego i literatury. Dzieci uwielbiały przychodzić na język polski i szczerze nienawidziły języka białoruskiego i literatury. Nie przesadzam. Były oczywiście bardziej wykształcone i kulturalne jednostki, ale nie zmieniało to faktu, że język białoruski i literatura to były najgorsze przedmioty. Gorsze niż matematyka, fizyka, biologia, język rosyjski... Pamiętam swoją myśl z korytarza szkoły numer 2, że chciałabym tak przytulić język i literaturę białoruską i je pocieszyć. Myśl szybko umknęła, a życie toczyło się dalej – lekcje języka polskiego, rodzina, kursy w kościele, jednym, drugim, wycieczki, telefony, praca, praca, praca. Język białoruski skromnie patrzył na mnie z szyldów, gazetek naściennych, z książeczek do nabożeństwa, istniał i nie istniał, nie narzucał się i nie przyciągał. Mówiłam po polsku albo po rosyjsku. Bardzo rzadko słyszałam mówiony język białoruski.
Dopiero po 2020, kiedy zlikwidowano nauczanie polskiego, odzyskałam czas i wróciłam do myśli z korytarza. Znalazłam w internecie „Dzień świętego Patryka” Hanny Siewiaryniec i tak rozpoczęła się mój apiękna przygoda z literaturą białoruską. Nie chcę już jej przytulać i się nad nią litować. Chcę o niej rozmawiać, tłumaczyć ją. Co Polacy znają z literatury białoruskiej? Z XIX wieku? Z XX? Z XXI wieku? Niewiele, a szkoda. Prawdopodobnie noblistkę Swietłanę Aleksiejewicz. Może Bykowa i Bakcharewicza. Literatura białoruska jest fenomenalna, pisana w wielu językach, ma pełno zagadek, pseudonimów, historii mrożących krew w żyłach. Jest piękna, tragiczna, wesoła, ironiczna. Prawdziwa, jedyna w swoim rodzaju. Tak naprawdę to coś więcej niż po prostu literatura. Jak nikt inny opowiada o Białorusi. Jeśli chcemy poznać naszych sąsiadów, to najlepiej czytać ich książki. Białorusini dużo lepiej prezentują się na tym tle, mają po białorusku Lema, Szymborską, Herberta, Tokarczuk, Sapkowskiego, Leśmiana, Gombrowicza, Witkacego i wielu, wielu innych. Znają nas dużo lepiej. Czas to zmienić.
Można oczywiście zadać pytanie – czemu mamy ją czytać, skoro nawet dzieci białoruskie nie chcą tego robić. One czytają okrojoną literaturę, pozbawioną nieśmiertelnej pestki, do której nie wszyscy docierają. Często słyszę pesymistyczne prognozy w sprawie Białorusi, ale po przyspieszonym kursie historii literatury jestem spokojna. Cokolwiek się stanie, Białoruś przetrwa, przezimuje najsroższe mrozy.
Zanim zostawię czytelnika z powieścią w cztery oczy, chciałabym kilka rzeczy wyjaśnić. Język białoruski najczęściej zapisywany jest cyrylicą, istnieje białoruska łacinka, jednak nie ma dużego zasięgu. Alfabet białoruski różni się od rosyjskiego – posiada literkę i (nie и) oraz ў (tzw. u krótkie lub nieskładowe), wizualnie różni się od alfabetu rosyjskiego, autorka wielokrotnie będzie pisać o tych charakterystycznych kropkach i haczykach.
Myśli o Mickiewiczu, że pisał w języku obcym (sic!), mogą być zadziwiające dla polskiego czytelnika. Według mnie Białorusini inaczej czytają Mickiewicza, konkretniej i mistyczniej jednocześnie, będzie taki fragment, że narratorka przebiera ziemię jesienią, szykując grunt pod uprawę, i myśli o poecie, bo w wymiarze duchowym on jest w tej ziemi, tam się urodził, tam polował, kochał, żył. Dla Białorusinów regionalizmy Mickiewicza to piękne, czułe słowa ojczyste, balsam dla duszy, dla nas ciekawostka językoznawcza. Białoruskie czytanie Mickiewicza może być dla nas nowym punktem widzenia, swoistym resetem.
Ciekawa jestem, czy polski czytelnik zna jakieś symbole Białorusi? Hanna Siewiaryniec je przywołuje, aktualizuje, ale nie uświęca ich, czasem się z nich śmieje. To oczywiście ziemniaki, len, bocian, las, rzeka, bagno. Krajobraz wsi, który polubiła i z którym dalej idzie przez życie. To właśnie mnie zachwyca w Białorusinach, że oni są ze wsi i z miasta jednocześnie. Tylko tu profesorowie uprawiają ziemniaki, cebulę. Dyrektorki przekopują działki, a potem robią paznokcie. To naprawdę zmienia perspektywę. Stąd bierze się ich cierpliwość, prostota, życiowa mądrość. Agrarność Białorusi leczy z wielu chorób cywilizacyjnych, które oczywiście tu obficie występują.
Dużo też będzie dziedzictwa Związku Radzieckiego, ocena tego bagażu może być zaskakująca, ale między innymi z tych nici jest utkana współczesna Białoruś, czy się to komuś podoba, czy nie. Zdaję sobie sprawę, że wiele nazwisk, szczegółów, jest mało znanych, ale przypisy umieszczam tylko tam, gdzie to konieczne, i proponuję czytanie ciągiem. Tłumaczenia innych utworów starałam się znaleźć w dodatkowych źródłach, jeśli tego nie zaznaczyłam, to znaczy, że zrobiłam to sama.
Nie mogę nie napisać o samej Hannie Siewiaryniec, ponieważ często pojawia się na kartach jej książki, myśl, że życie też jest twórczością. Hanna Siewiaryniec urodziła się w 1975 w Mińsku w rodzinie dziennikarza i nauczycielki języka rosyjskiego, jej brat to znany Paweł Siewiaryniec. Mimo wielu propozycji emigracji i przeciwności losu, trwa, mieszka w miasteczku pod Mińskiem i pisze, podtrzymując na duchu tysiące Białorusinów i mnie. „Dzień świętego Patryka” wyszedł w 2017 roku i otrzymał nagrodę Hliniany Wiales za najlepszą książkę roku.
Zapraszam do kryminału o literaturze białoruskiej. Wciągająca fabuła jest pretekstem do rozważań o miłości do literatury, kraju, ludzi i do życia w ogóle.
Dzień świętego Patryka – fragment
1
– W związku z powyższym komisja zatwierdza decyzję o uznaniu jej za martwą.
Przewodniczący komisji prawie bezgłośnie stuknął ołówkiem po papierze, do taktu zaskrzypiały nóżki krzeseł, komisja głośno wstała i rozeszła się po gabinetach.
Marzena podeszła do przewodniczącego. Wiedziała, że dokumenty można będzie zabrać dopiero za tydzień w departamencie decyzji ostatecznych, ale niepisany protokół komisji zobowiązywał eksperta, by ten podszedł do przewodniczącego. Tak na pewno powinno być: obaj przed chwilą popełnili morderstwo i to ich w pewien sposób połączyło, jak gdyby byli wspólnikami.
Szklana ściana za plecami przewodniczącego lśniła wieczornym słońcem. Ocean szumiał rytmicznie, na dole szeleściły palmy, jachty ścigały się na srebrnych falach.
Przewodniczący zwrócił się do Marzeny.
– Rozumiem pani uczucia, pani Domejko, ale pani, jako naukowiec, nie mogła postąpić inaczej.
– Niech się pan nie przejmuje, panie Ryszardzie, nie jestem nadwrażliwa. Wszystko dobrze. Kiedy dostanę pomieszczenie, w którym będę mogła ją przechowywać?
– Jutro, pani Marzeno. Jutro dam klucze. Ósme piętro, lewe skrzydło. Dwadzieścia pięć czterometrowych regałów. Dwanaście razy więcej niż połabska.
– O, dziękuję! Nawet o tym nie marzyłam.
– A ja jestem zadowolony. Niech chociaż po śmierci będzie mogła swobodnie oddychać.
– Dobrze, jutro przyjdę po klucze.
– Tak, i proszę niezwłocznie przystąpić do pracy. Teraz ma pani roboty na lata.
Marzena uścisnęła suchą dłoń przewodniczącego językowej Komisji Międzynarodowego Kolegium Lingwistycznego i skierowała się w stronę windy.
[...]
Winda się zatrzymała. Marzena poszła przez hol nad ocean. Tak, trzeba pójść na spacer. Nie codziennie podejmuje się takie decyzje.
Oczywiście, gdyby nie Marzena, zrobiłby to ktoś inny – oficjalne uznanie języka białoruskiego za martwy było kwestią czasu. Ostatnie źródła internetowe, które wykorzystywały język białoruski na równi z innymi językami, skończyły pracę dwanaście lat temu, od czasu do czasu oczywiście jakieś teksty krążyły po sieci, ale tylko „dla zgrywy”, jak to się mówiło na forach. Na pewno gdzieś na świecie żyli jeszcze ludzie, którzy pamiętali, kiedy się pisze, a kiedy się nie pisze „u” nieskładowe. Oczywiście, że żyli, miała nadzieję, że żyli, sama zresztą swobodnie mówiła, pisała i czytała, co prawda nie na co dzień, ale zawsze w życiu zawodowym. MKL jednak nie czeka sto lat – skoro język wyszedł z użycia, powinien umrzeć. Nie ma gazet, nie ma czasopism, nie ma rejestrów, nie ma edukacji, ostatnia książka była wydrukowana dwadzieścia lat temu i w ogóle się nie sprzedała – pięćset egzemplarzy czeka na swoje miejsce na regale. Pięciuset nie można postawić, ale dla jednego na pewno się tam miejsce znajdzie. Ostatnia książka, po której język umarł.
Teraz zacznie się najciekawsze, przynajmniej dla niej, dla Marzeny. Język będzie musiał zostać zakonserwowany. Trzeba będzie przejrzeć, ocenić podręczniki, słowniki, literaturę, publicystykę, filmy, spektakle, jakieś szczególne taśmy filmowe – wszystko, co się nazbierało i nie jest współcześnie wykorzystywane, wybrać oraz zachować to, co najcenniejsze. Tak teraz robi się z każdym wymarłym językiem, konserwuje się mniej więcej trzy języki rocznie. Język białoruski zajmie ósme piętro, a pomieszczeń jest jeszcze do trzydziestego, więc proszę – jaka perspektywa. Marzena jednak nie myślała o tym. Chciała jak najszybciej rozpocząć konserwację – siedziała jak na rozżarzonych węglach. Nie dlatego, żeby szybciej pochować mowę, a dlatego, że nareszcie to, co tak bardzo lubiła, będzie właśnie takim, jakim powinno być. Jak było na początku, teraz i na zawsze, i na wieki wieków. Amen.
Białoruski nie był dla niej językiem ojczystym – w ogóle mało dla kogo był tak naprawdę ojczysty. Nawet trudno było sobie wyobrazić, że istnieją Białorusini XXI wieku, do których mamy zwracają się po białorusku. Były oczywiście jakieś rodziny białoruskich intelektualistów, kółka, kluby – ale przecież łacina też jeszcze żyła przez jakiś czas, bez względu na to, że wymarła.
[...]
Filologia białoruska, piąty rok, dwa tygodnie przed obroną pracy. Marzena Domejko, najlepsza studentka, nadzieja katedry, przyszła doktorantka, spędziła te tygodnie tak, że rodzona matka i ojciec oraz profesorowie filologii, osiwieliby, gdyby się tylko dowiedzieli. A co miała robić? Egzaminy zdane, praca u recenzentów, z akademika jeszcze nie wygonili i w ogóle – koniec studiów. Marzena i jej najlepsza przyjaciółka postanowiły, że się wyluzują i upiją do nieprzytomności. Kupiły na rynku Komarowskim ogórki, kapustę kwaszoną, słoninę, zgromadziły sporo mocnych napojów i zaszyły się w kąt.
[...]
– Cześć, dziewczyny! – Siamionau rozpostarł ręce i zanucił coś na powitanie.
– Siema! – odpowiedziała Marzena, nie podnosząc głowy. Dobrze widziała Siamionawa, bo wczoraj zasnęła akurat twarzą do drzwi. W innym wypadku nie byłaby w stanie przewrócić się na drugi bok.
– Słyszałem, że dajecie schronienie spragnionym i utalentowanym?
– Dla takich mamy tylko kopniaka! – zdrętwiałe gardło po nocy nie nadawało głosowi odpowiedniej barwy i infernalnego tonu.
– W takim razie zostaję – powiedział Siamionau i rzucił się na łóżko obok Marzeny. – Masz, potrzebujesz teraz bąbelków. Wiem, co mówię – wyciągnął skądś pół butelki lodowatej coli.
I właśnie za to warto było go pokochać.
[...]
2
Nie wiadomo dlaczego, ale studenci świętowali co roku akurat ten dzień, przypadkiem trafili na początku studiów na amatorski koncert, zorganizowany przez uczniów przy wsparciu jakieś ambasady (oczywiście, że angielskiej, ale Marzena lubiła myśleć, że była to ambasada irlandzka). Na scenie, tanio ozdobionej niebieskimi i zielonymi balonikami oraz błyszczącą serpentyną, tańczyły w baletkach zdenerwowane, długonogie i nienaturalnie rude dzieci, ścieżka muzyczna od czasu do czasu się zacinała, ale dudy i skrzypce były tak zachwycające i wesołe, że chciało się wejść, skrzyżować ręce za plecami i kilka razy podskoczyć do kiczowatego sufitu Domu Związków Zawodowych.
Oprócz irlandzkiej, były jeszcze dwie kultury, które Marzena lubiła a priori: ukraińska i szkocka. Muzyka, literatura, teatr (Marzena nie interesowała się jakoś szczególnie kinem i malarstwem) wzbudzały jej ciekawość tylko poprzez swoją narodową przynależność. U Irlandczyków podobał jej się wewnętrzny, głęboko schowany, ale odczuwalny w rytmie czy w ilości wierszowanych sylab, niekończący się, wieczny, nietknięty ruch, jak te nogi tancerzy, które wyrzucają kolana przy całkowicie nieruchomej sylwetce i rękach. Szkoci zachwycali ją głębią i jednocześnie prostotą – maksymalną oszczędnością wyrazu. Marzenie wydawało się, że Szkotowi nie szkoda umierać, wszystko jest jasne, do przyjęcia i całkiem logiczne. Właśnie dlatego lubiła Burnsa. Żadnego zbędnego słowa czy szczegółu, tylko to, co najważniejsze: ona pokochała, on obiecał, ona przyszła z dzieckiem, a on zdradził, ona umarła, a on zrozumiał. Całe życie jak na dłoni. A jeśli chodzi o Ukraińców – to zupełnie inna bajka. Taki pstrokaty, jaskrawy, kolorowy świat, takie zamiłowanie do koloru i dźwięku, takie bogactwo zewnętrzne, przyciągnięte niby magnesem do zagadkowego wnętrza, taki kłębek emocji, pragnień, obowiązków, ucieczek i powrotów – jeśli wczytać się w tekst obojętnie jakiej ukraińskiej piosenki, na pewno znajdzie się tam swój problem sprzed kilku lat lub swoje najskrytsze marzenie.
Właśnie, Marzenie – tak zaczął na nią mówić Siamionau w dzień świętego Patryka, który razem świętowali.
– Fuj – skrzywiła się Marzena. – Banalnie. Tani chwyt, Siamionau.
– A kto powiedział, że ma być drogi. Jestem biednym studentem, który zakochał się w bogatej lady. Co mam – diamentami cię obsypywać? Wiesz dobrze, że każdy może ci kupić diamenty, a ja jako pierwszy nazywam cię Marzeniem. Prawda?
Bogata lady kiwnęła – no tak, jako pierwszy – owinęła się pstrokatym szalikiem za półtora dolara, kupionym na promocji w Białymstoku i poszła z Siamionawem na koncert.
Wcześniej świętowali według przyjętego schematu. Najpierw koncert w Domu Związków Zawodowych, tym razem – już szósty, zaangażowanie bez zmian, a piękno i taki zwyczajny, naturalny wdzięk zdecydowanie zyskały na czasie. O tam po lewej stronie – te same baloniki, co w ubiegłym roku, i wianek, tylko powiesili z prawej strony, a jak wyrosła ta długonoga dziewczyna, która już drugi rok z rzędu tańczy solówkę. Prawdziwa panna na wydaniu. Potem sto gramów koniaku koło jakiejś kawiarni lub w Panikowce na ławce, chowając się przed milicją – i do domu, do akademika, jeszcze na koniaka i torcik. Na Patryka nigdy się nie upijali: po pierwsze po dwudziestym trzecim i ósmym i tak było ciężko, po drugie nie chciało się psuć atmosfery święta. Tym razem akademika już nie było, następnego dnia był dzień pracujący. Torcik i koniak czekały więc w domu, na ulicy Ławkowa, w malutkim wynajętym mieszkaniu na trzecim piętrze. Oczywiście Siamionau mógł pojechać do siebie, ale Marzena wiedziała, że nie pojedzie. Czy dlatego, że rzeczywiście chciał być z Marzeną, czy chodziło o koniak i torcik. A może o wszystko naraz.
[...]
Ten Siamionau rzeczywiście był trochę nienormalny. Nikt nie rozumiał, dlaczego Domejko się z nim związała. Prawie wszyscy jednak jej zazdrościli: bez dwóch zdań ta para wyglądała na szczęśliwą. Szalony temperament Bogdana był według przyjaciółek nie do wytrzymania. Domejko kłóciła się z Siamionawem trzy razy w tygodniu, i za każdym razem tak, jakby mieli się rozstać na zawsze: on mógł wyskoczyć z jadącej taksówki, mógł w nocy wyjść bez grosza w kieszeni i bez szans na transport miejski, mógł zniknąć na trzy dni i wyłączyć telefon, krótko mówiąc – katastrofa. Domejko oczywiście nie biegała na uniwersytet i nie chodziła na zajęcia, ale martwiła się. Nie dlatego, że nie wróci. Była pewna, że wróci. Martwiła się tylko, żeby ten bejbik nie rozbił sobie gdzieś głowy. Zawsze wracał nie później niż na trzeci dzień ze spojrzeniem pełnym wyrzutów sumienia, z bukietem i słowem honoru, że będzie zmywał naczynia przez tydzień, rano i wieczorem. I rzeczywiście zmywał, przynajmniej pierwszego dnia. W te dni aż do następnej kłótni Siamionawa można by przyłożyć do każdej, nawet najbardziej ropiejącej rany i ta momentalnie zagoiłaby się, zarosłaby, pokryłaby się nowiutką i śliczniutką skórką. Pewnego razu, właśnie tego lata po obronie, wszyscy zobaczyli, jak Siamionau układał na piasku napis z kamyczków „Marzenka – kocham na zawsze” i dziewczyny, które były świadkami tego romantycznego uczynku, pomyślały: wszystko można wybaczyć za taki napis, dosłownie wszystko.
Powszechnie myślano, że Domejko i Bogdan mieszkają razem, jednak dwa lub trzy razy w tygodniu Marzena jadała śniadania i kolacje w samotności ze względu na gwałtowny temperament i paskudny charakter swojego chłopaka. Siamionau gdzieś się upijał, jak przystało na porządnego studenta drugiego roku wydziału filologicznego. Domejko nie chodziła za nim: nie wypadało jej, co miała robić doktorantka w towarzystwie nietrzeźwych nastolatków, a poza tym, nie lubiła pijanego Siamionowa.
Nikt nie wierzył Domejko, że nie się martwi i nie denerwuje. Na zewnątrz Marzena nie pokazywała swoich emocji. Akurat wtedy całkowicie pochłonęła ją białoruszczyzna, poszła na studia doktoranckie na katedrze literatury białoruskiej, chociaż pięć lat temu zajmowała się literaturą rosyjską, ale przyjęto ją z otwartymi ramionami, bo już kilka lat z rzędu nikt nie chciał poświęcić się nauce białoruskojęzycznej.
Z biegiem czasu Marzena wspominała te pierwsze dwa lata pracy naukowej jako najszczęśliwsze w życiu. Odczucie, że można dotknąć ręką swojego przedmiotu teraz, bez żadnych przeszkód, przywitać na ulicy, zobaczyć w kolejce do sklepu lub spotkać w księgarni, było dla niej, filolożki rosyjskiej, prawdziwym darem. Na swojej pierwszej katedrze zajmowała się rosyjskimi pisarzami pierwszej emigracji. Osetyjczyk Gajto Gazdanow, który urodził się i wyrósł w Petersburgu, przyszedł do literatury w Paryżu, potem pracował w Monachium, był jednak dla niej naukową konwencją. Wiele razy przestudiowała literaturę, by odczuć w nim lub jego powieściach coś szczególnego, coś swojego, z czym chciałaby spędzać noce i dnie w bibliotekach i przy komputerze. Niczego jednak nie znalazła i czuła, że na próżno marnuje czas. Wtórność jej osobistego literaturoznawstwa, hydroponika jej spostrzeżeń i wniosków męczyły ją nawet we śnie. Co wiedziała o Gajto Gazdanowie? Tylko to, co ktoś inny opowiedział, znalazł, zrozumiał.
A tu mogła patrzeć na literaturę swoimi oczami. Można wsiąść do autobusu i pojechać do Ihumenia, przejść się po ulicach dzieciństwa Marii Miakoty. Wybrać się do Miadzioła i, nie dojeżdżając do Postaw, zboczyć do Ogrodników Dubowki, a jadąc z powrotem, wstąpić do Swatek Maksima Tanka. Krok w lewo – archiwum, krok w prawo – biblioteka. Siedź, pisz. Żniwo wielkie, robotników mało, jak mawiał Michaś Skobla – żąć można było porządnie i do woli, bo nikt nie przeszkadzał. Nikogo to nie interesowało, a cudzej ciekawości Domejko wcale nie pragnęła.
To było zbyt ciekawe i intensywne życie, by koncentrować się na Siamionawie. Tak tłumaczyła się Marzena przed koleżankami, ale co czuła tak naprawdę – nie wiedział nikt. Z Domejko była prawdziwa cicha woda, zamknięta na wszystkie zamki wszystkimi możliwymi kluczami.
[...]
Rozmawiali ze sobą oczywiście po białorusku. Inaczej nie można było z Siamionawem. Marzena nie buntowała się – było ciekawie, przyjemnie i pięknie, a w łóżku tak o mało nie traciła przytomności od słów Bogdana „moja kochaneczka”, „jeszcze troszeczkę, zaraz ja też”.
Hanna Siewiaryniec – jest krytyczką literackę, badaczką literatury białoruskiej, dziennikarką, pisarką, pedagożką, Absolwentka Wydziału Filologicznego Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego w Mińsku oraz studiów doktorskich. Mieszka w Mińsku. Autorka publikacji: Władimir Dubowka: on i o nim. Biografia dokumentalna (2017); Wokół Piotra Hlebki (2019); Aleś Dudar. Wybrane prace (2017); Autorka powieści: Dzień Świętego Patryka (2017), Hotel Belgia (2019) i Moja szkoła (2021).
À propos Marzena nie mogła się nadziwić, jakie nieładne, grubiańskie słowa istniały u Białorusinów jako nazwy najbardziej delikatnych części ciała: te wszystkie „pośladki”, „biodra” i „pochwy” mogą ostudzić każdego. A może to Białorusini od stuleci nie umieli kochać się inaczej jak tylko na sianie przy prosiaczkach albo wstydliwa szlachta nie przekazała swoim potomkom wyrafinowanej leksyki erotycznej, która przecież musiała istnieć i może właśnie dlatego język wymierał. Nie potrafił delikatnie towarzyszyć miłości – tak czasem myślała Marzena. Siamionau jednak nigdy nie używał słów typu „pośladki”, „pochwa”, czy „cycki”, to, co mówił w czasie niekończących się szczęśliwych nocy, było najmilsze na świecie. I wcześniej, i później Marzena słyszała w swoim łóżku język rosyjski, angielski, a nawet jeden raz francuski, ale żaden nie był tak gorący jak język białoruski Bogdana Siamionawa.
Projekt "Wspieramy Białoruskie Przebudzenie'24" został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP kwotą 230 000 zł.
Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.