Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Jedwabny Szlak / 20.01.2025
Blanka Katarzyna Dżugaj
Punkt ciężkości przenosi się do Azji. Plany Donalda Trumpa pozostają zagadką
Kraje Azji Wschodniej przygotowują się na kolejne cztery lata polityki „America First”. Powrót Donalda Trumpa do Białego Domu może oznaczać nie tylko kolejną amerykańsko-chińską wojnę handlową, którą odczuje cała Azja, ale też przemodelowanie sojuszy – także ponadregionalnych.
(Shutterstock)
Posłuchaj słowa wstępnego czwartego wydania magazynu online!
Coraz częściej mówi się o nowej zimnej wojnie, o polaryzacji świata, o wielkim konflikcie na linii USA – Chiny czy też nowej „osi zła” tworzonej przez Chiny, Rosję i Iran. W tej narracji gwarantem światowego bezpieczeństwa oraz symbolem wolności i praw człowieka przeważnie są USA. Rządy Joe Bidena bardzo mocno wpisywały się w tę narrację, promowaną zresztą przez demokratów. Zwrot w amerykańskiej polityce, jakim jest powtórny wybór Donalda Trumpa na prezydenta, może znacząco wpłynąć na wiarygodność koncepcji takiego dwubiegunowego świata i „moralnego” wymiaru konfliktu między USA a Chinami, Rosją i Iranem.
Z naszej perspektywy europejskie kryzysy i rosyjska agresja na Ukrainę urastają do rangi problemów, którymi USA powinny zajmować się w pierwszej kolejności. Europa – szczególnie ta wschodnia – nie jest już jednak głównym punktem w światowej polityce. Punkt ciężkości przenosi się do Azji, a o stabilności relacji międzynarodowych i światowym ładzie decydować będzie – zdaje się – sytuacja w tamtej części świata, głównie w Azji Wschodniej. Kluczowa zatem jest odpowiedź na pytanie, jak wyglądać będzie polityka Donalda Trumpa wobec istotnych tamtejszych graczy, przede wszystkim Chin, oraz amerykańskich sojuszników, takich jak Japonia, Korea Południowa czy Tajwan, a także – jak kraje te przygotowują się na kolejną kadencję Donalda Trumpa.
Strategiczny konkurent i wojna handlowa
Cło to najpiękniejsze słowo świata – tak przynajmniej uważa Donald Trump i od początku kampanii wyborczej odmienia je przez wszystkie przypadki. Zapowiada wprowadzenie dodatkowych ceł na towary importowane z Kanady, Meksyku oraz Chin i podaje datę, kiedy to nastąpi: pierwszego dnia jego drugiej kadencji. Pekin niczym mantrę powtarza, że na wojnie handlowej stracą zarówno Chiny, jak i Stany Zjednoczone. Trudno się z tym nie zgodzić, należy jednak przy tym pamiętać, że dla jednej ze stron strata może być bardziej odczuwalna.
Cofnijmy się jednak do początku pierwszej kadencji Donalda Trumpa. To wtedy rozpoczęła się bowiem owa trwająca do dziś wojna handlowa. W 2017 roku Trump nałożył na chińskie towary cła o wartości kilku miliardów dolarów. Najbardziej bolesne dla Pekinu były sankcje mające powstrzymać wolno wprawdzie, ale jednak rozwijający się rynek półprzewodników w Chinach. Joe Biden od polityki swego poprzednika nie odszedł. Jednym z najważniejszych celów jego prezydentury było utrzymanie jak największej przewagi technologicznej nad Chinami, wprowadzał więc kolejne sankcje, a także zakazał eksportu do Chin gotowych, wysokiej klasy półprzewodników i narzędzi do ich produkcji, rzekomo w obawie, że wzmocnią one chińską armię. Najbardziej radykalne ograniczenia w dostępie Chin do amerykańskiej technologii Biden wprowadził w 2022 roku – na czarną listę Waszyngtonu trafiło wtedy aż trzydzieści chińskich przedsiębiorstw. Od tego czasu nie mogą one kupować technologii od dostawców z USA, chyba że otrzymają specjalną licencję eksportową. Waszyngton wprowadził też wielomiliardowe zachęty dla firm, które zdecydują się przenieść produkcję półprzewodników (lub elementów do ich konstrukcji) właśnie do USA.
Pytanie, które dziś zadaje sobie chyba cały świat, brzmi: czy Donald Trump nadal będzie uznawał Chiny za „strategicznego konkurenta” USA? Cóż, sam mówi o sobie, że jest szalony i nieprzewidywalny – o czym doskonale ma wiedzieć Xi Jinping – wszystko jest więc możliwe. Trump chce być szanowany jako silny przywódca i postrzegany jako świetny negocjator, a zdaniem analityków relacje z Chinami są najlepszą areną do pokazania się od tej strony. Jeszcze podczas kampanii wyborczej Trump prezentował „jastrzębie” podejście do Chin: przekonywał, że nie będzie musiał używać siły militarnej, by zapobiec blokadzie Tajwanu przez Pekin – jego bronią byłyby paraliżujące chińską gospodarkę cła. Jak się jednak okazuje, cła (pytanie, czy paraliżujące) chce na chińskie towary nałożyć niezależnie do polityki Pekinu wobec Tajwanu. Na wiecach wyborczych zapowiadał wprowadzenie 60-procentowego cła na towary importowane z Chin, ostatnio jednak stwierdził, że zacznie od cła w wysokości 10 procent. Pekiński think tank CF40 Research wyliczył, że taka podwyżka spowolniłaby wzrost eksportu Chin rok do roku o możliwe do opanowania 1,5 procent. Natomiast wcześniej zapowiadana podwyżka ceł o 60 procent mogłaby zmniejszyć eksport o 6,5 procent, co negatywnie odbiłoby się na chińskiej gospodarce, tym bardziej że znajduje się ona obecnie w recesji. Władze próbują doprowadzić do jej ożywienia, ale kryzys na rynku nieruchomości i wysokie bezrobocie wśród młodych ludzi skutecznie jej to uniemożliwiają. Najważniejszą strategią rządu jest zwiększenie eksportu; tu pojawia się potencjalny problem, bo to Stany Zjednoczone wciąż pozostają największym indywidualnym odbiorcą chińskich towarów. Z drugiej strony jednym z najważniejszych współpracowników prezydenta elekta jest Elon Musk, on zaś posiada rozległe kontakty biznesowe z Chinami: jego Tesla ma fabrykę w Szanghaju i showroom w Urumqi. Chiny odpowiadają za około ¼ globalnych przychodów Tesli – sama fabryka w Szanghaju ma zdolność produkcyjną przekraczającą 950 tysięcy samochodów rocznie, podczas gdy fabryka w Kalifornii produkuje ich ponad 650 tysięcy. Co więcej, Musk buduje obecnie w Szanghaju kolejną fabrykę, która w przyszłości ma produkować około 10 tysięcy baterii litowo-jonowych rocznie. Czy to przypadek, że baterie litowe są jedną z trzech nowych priorytetowych branż Chin? Elon Musk inwestuje zresztą także w pozostałe dwie branże, czyli samochody elektryczne oraz fotowoltaikę. Biznesmen może więc okazać się czarnym koniem w relacjach Donalda Trumpa z Chinami.
A co zrobi Pekin? Prawdopodobnie będzie dążył do załagodzenia ewentualnej wojny handlowej, póki co jednak próbuje przygotować się na ponowną kadencję Trumpa, a jednocześnie ustawić narrację na swoją korzyść. Komunistyczna Partia Chin przedłużyła do 28 lutego 2025 roku zwolnienia z ceł na import niektórych amerykańskich produktów, m.in. baterii niklowo-kadmowych. Ruch genialny w swej prostocie, obliczony na korzyści wizerunkowe – to Trump będzie bowiem tym, który wznowi wojnę handlową, nie Pekin. Poza tym już od dłuższego czasu Chiny budują relacje handlowe z innymi niż USA partnerami handlowymi, głównie z krajami Globalnego Południa. Wchodzą przy tym na tereny, które jeszcze do niedawna uważane były za „gospodarcze i polityczne podwórko” USA, choćby Ameryka Południowa. Tylko w ostatnim miesiącu, podczas szczytu APEC w Peru, Xi Jinping i prezydentka tego kraju Dina Boluarte zgodzili się na pogłębienie umowy o wolnym handlu oraz kolejnych chińskich inwestycjach w Peru. Takich jak zbudowany dzięki chińskim pieniądzom port Chancay, na którego budowę Pekin wyłożył 1,3 miliarda dolarów.
Morska piana i kłopot z Chinami
Jeszcze zanim Amerykanie ruszyli do urn, anglojęzyczny dziennik „Japan Times” napisał, że w razie wygranej Donalda Trumpa Japonię czekają trudne czasy. I chyba nie da się tego ująć lepiej: ostatnie lata to coraz mocniejsze zacieśnianie relacji na linii Tokio – Waszyngton, szczególnie w zakresie bezpieczeństwa. Japonia jest przede wszystkim istotnym członkiem Czterostronnego Dialogu w dziedzinie Bezpieczeństwa (ang. Quadrilateral Security Dialogue – QSD), znanego bardziej pod nazwą QUAD. Sojusz obejmuje cztery kluczowe państwa regionu Oceanu Indyjskiego i zachodniego Pacyfiku: USA, Indie, Japonię i Australię, a jego celem jest szeroko rozumiana współpraca w zakresie bezpieczeństwa. Powstał w 2007 roku, długo pozostawał jednak bytem istniejącym głównie na papierze, a jako taki był traktowany z lekceważeniem m.in. przez Chiny, w które nieformalnie był wymierzony. Pekin określał QUAD jako „pianę morską na Pacyfiku, która wkrótce zniknie”. Dopiero Joe Biden jako prezydent USA sprawił, że sojusz wyszedł z letargu. Powód? Niepokojące działania Chin na obszarze Oceanu Indyjskiego. Wraz z ożywieniem QUAD-u zmieniła się narracja Chin – nie była to już ulotna piana, lecz nastawiona na konfrontację Indo-Pacyficzna wersja NATO.
W trakcie kampanii wyborczej Kamala Harris twierdziła, że jej polityka jako prezydentki nie różniłaby się zanadto od polityki Joe Bidena, można się więc spodziewać, że kontynuowałaby amerykańskie zaangażowanie w QUAD, Donald Trump jest natomiast zagadką. Niewykluczone, że podobnie jak Biden będzie aktywnie działał w ramach sojuszu, tym bardziej jeśli zechce kontynuować lub zaostrzać amerykańską politykę wobec Chin. A Japonia ma z Chinami kłopot – w sierpniu chiński statek badawczy naruszył japońskie wody terytorialne, miesiąc później chiński lotniskowiec i dwa niszczyciele przepłynęły między japońskimi wyspami Yonaguni i Iriomote, wkraczając do tzw. strefy przyległej Japonii, czyli obszaru, na którym państwo nadbrzeżne ma kontrolę w odniesieniu do obcych statków, w ściśle określonych dziedzinach i zakresie. Tokio znacznie wzmocniło zdolności obronne na morzu, jednak silny partner w mocnym międzynarodowym sojuszu byłby dla nich istotny. Japonia zastanawia się obecnie, czy Donald Trump z równą determinacją co Joe Biden podejdzie do kwestii „rozpychania się” Chin na Morzu Wschodniochińskim i Południowochińskim oraz kolejnych prowokacji ze strony Korei Północnej. Na plus dla Japonii Trump może poczytać fakt, że w ubiegłym roku gabinet Kishidy Fumio przyjął nową strategię bezpieczeństwa, zakładającą podwojenie rocznych wydatków na obronę do 2 procent PKB w ciągu pięciu lat – w sumie do 2027 roku Tokio przeznaczy na ten cel około 315 miliardów dolarów.
W komentarzach japońskich dziennikarzy i ekspertów powraca kwestia paktu regulującego obecność wojskową USA w Japonii. W 2023 roku Waszyngton i Tokio zgodziły się zwiększyć obecność wojsk amerykańskich na wyspie Okinawa – ma to na celu podniesienie zdolności obrony w przypadku chińskiej inwazji na Tajwan. Oba kraje ogłosiły plany włączenia przestrzeni kosmicznej do zakresu amerykańsko-japońskiego traktatu bezpieczeństwa oraz podpisania umowy zwiększającej wymianę zaawansowanych technologii. Podczas kampanii wyborczej premier Shigeru Ishiba kilkukrotnie podkreślał chęć rewizji tego porozumienia, Trump może nie być jednak chętny do jakichkolwiek zmian, tym bardziej że sojuszników traktuje raczej instrumentalnie niż partnersko. Administracja Trumpa prawdopodobnie będzie też naciskać na Tokio, aby wzięło na siebie większy ciężar finansowy stacjonowania wojsk amerykańskich w Japonii.
Dylematy japońskiego premiera
Japonia obawia się ponadto eskalacji wojny handlowej USA z Chinami – to Trump ją rozpoczął, a choć Joe Biden twórczo ją rozwinął, Kamala Harris natomiast zgadzała się, że Chiny to największe wyzwanie dla amerykańskich interesów, to obecny prezydent elekt może postawić sprawę na ostrzu noża. Japonia obawia się, że oberwie rykoszetem. Trump zapowiada nałożenie 60-procentowego cła na import z Chin oraz cła do 20 procent na wszystkie inne towary wwożone do Stanów Zjednoczonych. Słowo „cło” uznawał za najpiękniejsze słowo w słowniku, partnerzy handlowi USA tej fascynacji jednak nie podzielają. Realizacja tej zapowiedzi oznaczałaby bowiem wzrost cen wszystkich produktów zagranicznych, w tym japońskich. A że w 2023 roku po raz pierwszy od lat to Stany Zjednoczone, a nie Chiny, są największym odbiorcą japońskiego eksportu, jest się czym martwić. A to nie wszystko: cła na produkty z Chin i Meksyku (25 procent) zakłóciłyby japońskie łańcuchy dostaw, zwiększając koszt produktów montowanych w tych krajach.
Podczas kampanii wyborczej Donald Trump zapowiedział, że zastopuje „oczko w głowie” Joe Bidena w postaci Indo-Pacific Economic Framework for Prosperity (IPEF). Inicjatywa ta powstała w 2022 roku i miała zastąpić Trans-Pacific Partnership (TPP), z którego USA wycofały się decyzją… Donalda Trumpa. IPEF ma na celu ustanowienie standardów dotyczących łańcuchów dostaw, ochrony pracowników, dekarbonizacji i przeciwdziałania korupcji. To oficjalnie, cel nieoficjalny jest bowiem mniej chwalebny: odciągnięcie gospodarek Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej od Chin. Joe Biden nie zaoferował wiele: wbrew oczekiwaniom IPEF nie jest umową o wolnym handlu – nie zawiera postanowień dotyczących dostępu do rynku ani obniżenia ceł. Mimo to przystąpiło do niego dwanaście państw regionu Indo-Pacyfiku: Australia, Brunei, Indie, Indonezja, Japonia, Korea Południowa, Malezja, Nowa Zelandia, Filipiny, Singapur, Tajlandia i Wietnam. Japonia od początku mocno zaangażowała się w tworzenie IPEF, teraz natomiast – w obliczu jego likwidacji – obawia się, że „porzucone” przez USA strategicznie ważne kraje Azji Południowo-Wschodniej zwrócą się w stronę Chin i ich gospodarki.
22 listopada zakończył się COP29 – szczyt klimatyczny odbywający się w cieniu reelekcji Donalda Trumpa. Nastroje nie były optymistyczne, prezydent elekt USA uważa bowiem zmiany klimatu za jedno z największych oszustw w historii świata i jest zwolennikiem paliw kopalnych – to on wycofał USA z porozumienia paryskiego. Paradoksalnie Japonia może na tym zyskać: choć kraj ten zobowiązał się do osiągnięcia neutralności węglowej do 2050 roku, transformacja energetyczna przebiega w nim powoli, głównie ze względu na ukształtowanie terenu, utrudniające instalację paneli fotowoltaicznych oraz powolną reaktywację elektrowni jądrowych zamkniętych w 2011 roku. Japonia pozostaje więc krajem polegającym głównie na ropie naftowej i gazie ziemnym, przy czym oba te surowce musi eksportować. Reelekcja Trumpa daje Tokio nikłą szansę na zwiększenie eksportu gazu i ropy z USA – obecnie 95 procent importu ropy do Japonii pochodzi z Bliskiego Wschodu, mocno niestabilnego politycznego od października 2023 roku, co rodzi obawy o bezpieczeństwo energetyczne Kraju Kwitnącej Wiśni.
Trudno więc się dziwić japońskim komentatorom, że zgodnie powtarzają: to ogromny problem, że straciliśmy Abe Shinzō. Zamordowany dwa lata temu były premier Japonii żywił do Donalda Trumpa szczególną sympatię (być może ze względu na jego twarde stanowisko wobec Chin), a co ważniejsze – był jednym z nielicznych na świecie polityków, którzy umieli sobie z Trumpem radzić. Nie bez powodu nazywano go politycznym jastrzębiem. Obecny premier Shigeru Ishiba nie posiada tak silnej osobowości i politycznej zręczności.
Maszynka do robienia pieniędzy
W niekomfortowej sytuacji znajduje się również Korea Południowa. Yoon Suk-yeol, który objął urząd prezydenta tego kraju w maju 2022 roku, zerwał z polityką swego poprzednika, polegającą na utrzymywaniu neutralnych stosunków z USA, aby nie drażnić Korei Północnej. Moon Jae-in zawiesił m.in. wspólne ćwiczenia wojsk amerykańskich i koreańskich, uznając je za przeszkodę w rozmowach pokojowych z Koreą Północną. Konieczność powrotu do mocnego sojuszu z Waszyngtonem Yoon Suk-yeol podkreślał już podczas kampanii wyborczej, co administracja Joe Bidena przyjęła z entuzjazmem. Tuż po ogłoszeniu wyników koreańskich wyborów Biden odbył rozmowę telefoniczną z prezydentem elektem, wyrażając nadzieję na pogłębienie stosunków dwustronnych z Koreą Południową i koordynację działań w zakresie polityki Korei Północnej. Wkrótce, z inicjatywy Yoona, wznowiono ćwiczenia wojskowe na dużą skalę z oddziałami amerykańskimi, Waszyngton zapowiedział natomiast, że wraz z Koreą Południową planuje skoordynowaną reakcję w przypadku wystąpienia szeregu możliwych scenariuszy, w tym użycia broni jądrowej przez Koreę Północną.
Teraz Seul żywi obawy, że reelekcja Donalda Trumpa – nastawionego bardziej biznesowo niż partnersko do sojuszy międzynarodowych – postawi go w trudnej sytuacji. Koreańczycy z Południa dobrze pamiętają bowiem rok 2019, gdy Donald Trump stał się pierwszym urzędującym prezydentem USA, który odwiedził Koreę Północną. W późniejszych wypowiedziach chwalił przywódcę Kim Dzong Una za „piękną wizję swego kraju”, chlubił się dobrymi z nim relacjami i zapraszał go na mecz baseballa. Zaproszenie to powtórzył zresztą w lipcu na jednym z wieców wyborczych. Czy w drugiej kadencji ponowi wizytę w Pjongjangu? Z Donaldem Trumpem pewne jest tylko jedno: nic nie jest pewne. Niewykluczone, że nowy prezydent, słynący z zamiłowania do twardego przywództwa, stonuje podejście USA do reżimu w Korei Północnej, choć możliwy jest także dyplomatyczny zgrzyt na linii Waszyngton – Pjongjang. Na przestrzeni ostatnich lat Kim Dzong Un przyjął bardziej konfrontacyjną politykę wobec USA. Mając sojusznika (także gospodarczego) w Rosji Władimira Putina, nie musi już tak mocno zabiegać o zniesienie amerykańskich sankcji, przez co Waszyngton stracił kartę przetargową. Z drugiej natomiast strony raczej nie należy się spodziewać, że Donald Trump zrezygnuje z twardego stanowiska USA w sprawie północnokoreańskiego programu nuklearnego, który Kim Dzong Un traktuje jak polityczne oczko w głowie i uznaje za niepodlegający żadnym negocjacjom. Niemniej, by utrzymać zaangażowanie USA w sprawy Półwyspu Koreańskiego, Seul musi zrobić dokładnie to samo, co Tokio: przekonać nowego prezydenta, że jest ważnym regionalnym graczem i istotnym sojusznikiem USA.
Jest jeszcze jeden problem. „Maszynka do robienia pieniędzy” – tak Donald Trump wielokrotnie określał Koreę Południową. I nie, Seul bynajmniej nie powinien odbierać tego jako komplement, prezydent elekt zapowiedział bowiem renegocjację porozumienia o środkach specjalnych, regulujących podział kosztów między Waszyngtonem a Seulem na stacjonowanie wojsk amerykańskich w Korei Południowej. Joe Biden i Yoon Suk-yeol wykonali uderzenie wyprzedzające: w październiku tego roku zawarli kolejne, dwunaste już porozumienie o środkach specjalnych, mające obowiązywać przez pięć lat. W jego ramach Korea Południowa w 2026 roku wyłoży 1,1 miliarda dolarów, czyli o ponad 8 procent więcej niż w roku 2025.
Wielu ekspertów uważa, że w przypadku Korei Południowej może zadziałać ten sam mechanizm, co w przypadku Japonii: Trump może dążyć do wymuszenia zwiększenia wydatków na obronę i ograniczenia wspólnych ćwiczeń wojskowych. Wszystko zależy jednak od tego, jaką politykę przyjmie wobec Chin i Korei Północnej. Niemniej Korea Południowa powinna zredefiniować rolę USA w jej polityce obronnej i wzmocnić samodzielne zdolności obrony zarówno przed Koreą Północną, jak i Chinami. A także umacniać inne sojusze, zarówno te regionalne – jak choćby wykuwany w bólach historycznych zaszłości sojusz z Japonią – jak i te szersze, jak np. z NATO.
Kamala lepsza niż Donald
Tajwan teoretycznie powinien móc spać spokojnie, USA od dekad pozostają bowiem najważniejszym gwarantem jego bezpieczeństwa. Większość światowych rządów nie uznaje Tajwanu za niepodległy kraj. USA także – w tzw. komunikacie szanghajskim z 1972 roku Waszyngton uznał stanowisko Pekinu, że Tajwan jest częścią Chin i tego się do dziś trzyma. To oficjalnie. Nieoficjalnie natomiast USA utrzymują bliskie powiązania z Tajwanem i choć nie mogą wystąpić zbrojnie w obronie wyspy, mogą dostarczać Tajpej broń defensywną. Z możliwości tej skrzętnie zresztą korzystają, niezależnie od tego, kto zasiada w Gabinecie Owalnym. To za czasów prezydentury Donalda Trumpa uregulowano proces handlu bronią z Tajwanem oraz zezwolono na jej rekordową sprzedaż. Trump popierał też większą obecność Tajwanu na arenie międzynarodowej, a szefowie jego MSZ często spotykali się ze swoimi tajwańskimi odpowiednikami. I tak jak Donald Trump nie zmienił zanadto amerykańskiego kursu wobec Tajwanu, tak i Joe Biden kontynuował to tradycyjne już podejście, tym bardziej że od lutego 2022 roku stało się to wręcz niezbędne.
W momencie wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie wzrosła obawa o militarną agresję Chin na Tajwan. Waszyngton szybko dał do zrozumienia, że jest w stanie zaangażować się na dwóch frontach i w razie chińskiego ataku na wyspę udzieli jej wsparcia. Jeszcze wiosną na Tajwan przybyła ponadpartyjna delegacja wysokiego szczebla, następnie latem wizytę w Tajpej złożyła ówczesna przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi, a po niej na wyspę przybył były sekretarz stanu USA Mike Pompeo. Przekaz był jasny: Waszyngton zadba o bezpieczeństwo Tajwanu w obliczu potencjalnego chińskiego apetytu na siłowe zjednoczenie. USA dostarczały też broń Tajwanowi, który prowadzi reorganizację armii – tylko w październiku tego roku Waszyngton zatwierdził sprzedaż broni (w tym zaawansowanego systemu obrony przeciwrakietowej) Tajpej za 2 miliardy dolarów.
Jak słusznie zauważa Russell Hsiao, analityk Global Taiwan Institute, administracja Trumpa znacznie wzmocniła bezpieczeństwo i wymiar polityczny relacji na linii Waszyngton – Tajpej, administracja Bidena natomiast znacząco poprawiła warunki ekonomiczne i międzynarodowe tego partnerstwa. W gruncie rzeczy jednak obaj prezydenci kontynuowali politykę wielu swoich poprzedników. Dlaczego więc mieszkańcy Tajwanu oczekują styczniowej inauguracji 47. prezydenta USA z niepokojem? Jak pokazuje listopadowe badanie Narodowego Uniwersytetu Tajwańskiego, aż 56 procent dorosłych Tajwańczyków wolałoby widzieć na tym urzędzie Kamalę Harris. Tylko 16 procent popierało Donalda Trumpa. Skąd taka nieufność? Tak jak w przypadku Korei Południowej i Japonii, może chodzić o pieniądze, Donald Trump niejednokrotnie twierdził bowiem, że Tajwan powinien płacić Stanom Zjednoczonym za jego obronę, porównując Waszyngton do firmy ubezpieczeniowej dla wyspy. Podkreślał nawet, że Tajwan powinien zwiększyć swój budżet obronny do 10 procent PKB, bo chińska inwazja jest nieunikniona. Co ciekawe, od państw członkowskich NATO Trump wymaga zwiększenia wydatków na obronę do 3 procent PKB, same Stany Zjednoczone zaś wydają na ten cel… 2,7 procent PKB. W dodatku w trakcie kampanii Trump unikał jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co by zrobił w przypadku militarnej inwazji Pekinu na Tajwan. Zazwyczaj odpowiadał w biznesowym stylu: „Gdybym powiedział, straciłbym dobrą pozycję negocjacyjną”.
Co może zrobić Tajwan? Zwiększenie wydatków na obronę do 10 procent PKB jest nierealne, co nie oznacza, że Tajpej nie może w ogóle wydawać więcej, np. sugerowane przez wielu sojuszników 3 procent. Według zapowiedzi rządu jest to jego celem, ale… raczej odległym. Na razie spodziewane są raczej cięcia, jako że Ministerstwa Obrony Narodowej uznało dotychczasowe wydatki za mocno przesadzone. W 2023 i 2024 roku Tajwan wydawał na obronność 2,5 procent PKB, w 2025 natomiast zamierza przeznaczyć na ten cel 2,45 procent PKB. Środki finansowe i ich przełożenie na obronność kraju to jedno, zaplecze w postaci sojuszników innych niż USA to sprawa odmienna i – być może – dla Tajwanu w obecnej sytuacji kluczowa. W kontekście niepokoju o relacje z USA rządzący w Tajpej muszą dbać o naprawdę ciepłe stosunki z azjatyckimi sojusznikami: Japonią i Koreą. Historycznie (choć nie jest to historia łatwa) Japonię i wyspę wiele łączy. Związki są silne i obu stronom zależy na ich zacieśnianiu. Czy Tajwan zdecyduje się przekierować swoje specyficzne, ale jednak w regionie istotne, zasoby dyplomatyczne z USA na innych sojuszników? Sprawa zostaje otwarta, ale nie powinno nikogo dziwić, jeśli tak się stanie. Odmienną kwestią są ogromne napięcia i różnice w ramach samej tajwańskiej klasy politycznej oraz jawne – a także znacznie bardziej ukryte – oddziaływanie ze strony Chin kontynentalnych.
Koniec geopolitycznej polaryzacji
Współczesna polaryzacja geopolityczna często przedstawiana jest przez zachodnie media i zachodnich intelektualistów jako konflikt między wolnym światem a państwami niedemokratycznymi – konflikt nie tylko ekonomiczny, ale wręcz wojna o wymiarze cywilizacyjnym i etycznym. Narracja ta może zostać znacząco osłabiona w kolejnej dobie polityki Donalda Trumpa jako prezydenta USA. Dla Trumpa stosunki międzynarodowe to przestrzeń dla decyzji pragmatycznych, a nie moralnie godnych pochwały. Istotne są interesy USA – rozumiane oczywiście tak, jak postrzega je prezydent elekt. Kraje Azji Wschodniej muszą przygotować się na kolejne cztery lata podejścia „America First”.
Dr Blanka Katarzyna Dżugaj, dziennikarka, orientalistka, doktor nauk humanistycznych. Zajmuje się współczesnymi przemianami kulturowymi, społecznymi i politycznymi w Azji oraz ich odbiciem w sztukach audiowizualnych. Założycielka serwisu Kulturazja.
będą one oznaczać prymat relacji bilateralnych nad wielkimi koncepcjami sojuszy typu QUAD czy AUKUS. Sytuacja w regionie jest dynamiczna i niestabilna, o czym świadczą polityczne kryzysy w Japonii i Korei Południowej. Nie powinniśmy zapominać, że nie zależy to wyłącznie od łaskawego zaangażowania USA i obecności Amerykanów w regionie, ale też – co może wydawać się truizmem, ale jest często pomijane z zachodniej perspektywy – od decyzji i politycznych wyborów samych mieszkańców Japonii, Korei Południowej i Tajwanu, czy wreszcie dalekosiężnych planów ekipy rządzącej w ChRL.