Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Transatlantyk / 14.09.2020
Drago Jančar

Esej: Rozważania o Polsce

Wiosną sześćdziesiątego ósmego roku byłem w Krakowie. Protesty, które w styczniu wybuchły w Warszawie po zakazie „Dziadów” Mickiewicza w Teatrze Narodowym, na wiosnę przerzuciły się także do Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Rzecz się miała przed Praską wiosną i był to rodzaj szoku dla całego bloku sowieckiego. W Warszawie demonstracje miały jeszcze charakter „nacjonalistyczny”, w Krakowie natomiast doszły dodatkowo żądania autonomii uniwersytetu oraz wolności demokratycznych. Aczkolwiek również byliśmy poniekąd z kraju komunistycznego, a jednak my – studenci ze Słowenii – mimo wszystko byliśmy tutaj trochę jak z innego świata. Socjalizm jugosłowiański właśnie był w swojej liberalnej fazie, siermiężne lata już dawno minęły, o procesach powojennych oraz pobiciach i represjach im towarzyszącym z kolei nie wiedzieliśmy wówczas zgoła nic.
Foto tytułowe
Drago Jančar (© Bwag/Wikimedia)
Wszyscy posiadaliśmy paszporty, czytaliśmy Sartre'a, konflikt, który obserwowaliśmy z bliska, wyglądał dla nas niezwykle.
Nasze doświadczenia z lokalną władzą [w Jugosławii] wyglądały na tym tle niemal jak igraszki, tutaj [w Polsce] natomiast szło o coś, co było nad wyraz prawdziwe. Studenci w swoim wolnościowym zrywie pozostali jednak osamotnieni. Policja wdarła się na uniwersytet i bezlitośnie ich pobiła. Pewnej nocy, w jakimś mieszkaniu, w duchu całkowitej konspiracji, otrzymaliśmy ulotki, które z biciem serca przemyciliśmy następnie z powrotem do kraju przez wszystkie granice i których treść później opublikowaliśmy w naszym studenckim czasopiśmie „Katedra”.
Niniejszy tekst ukazał się jako słowo wstępne do książki Adama Michnika „Diabeł naszego czasu”, wydanej po słoweńsku w 1997 r. (Adam Michnik, „Skušnjavec našega časa”, Mladinska knjiga, Ljubljana, 1997)
Pewnych rzeczy po prostu nie dało się zapomnieć. Agenci tajnej policji w magazynach cięli na kawałki grube gumowe kable, które rozdawali pracownikom. Te kable zostały następnie przez nich użyte do pomocy policjantom, bito nimi studentów, tych pasożytów i nierobów, bito na oślep, gdzie popadnie. Nasi polscy koledzy pokazywali nam później sińce i ślady po uderzeniach.

Z powodu udziału w demonstracjach studenckich został zaaresztowany m.in. Adam Michnik, który lata 1968-1969 spędził w więzieniu.

Kiedy dwa lata później, w grudniu 1970, zaczęły się demonstracje robotników w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie, spowodowane wzrostem cen żywności, studenci do nich nie dołączyli. Ci z nas, którzy byli wiosną osiemdziesiątego szóstego w Krakowie, rozumieliśmy, dlaczego. Bilans zamieszek nad Bałtykiem był tragiczny: według danych oficjalnych ponad 50 zabitych i około tysiąca osób odniosło urazy i poważne rany. Społeczeństwo przeżyło głęboki wstrząs. W państwie robotników -republice ludowej - władzy stawili opór właśnie ludzie pracy. Gomułka musiał ustąpić.

W społeczeństwie polskim, które pod władzą lokalnych przywódców wiodło żywot największej sowieckiej guberni i beznadziejnie poszukiwało wyjścia ze stanu ucisku i ciasnoty, panoszyły się służby specjalne i szerzył się dość obszernie rozumiany oportunizm we wszystkich niemal dziedzinach życia, przeważała apatia, lecz jednocześnie pewien stan ciągłego napięcia, które wisiało w powietrzu jako pozostałość po protestach studentów i robotników: było to prastare polskie dążenie do wolności.
Niezrównoważona pozycja społeczna, cenzura, połączona z pompatyczną propagandą i pochodami pierwszomajowymi, stan ogólny w kraju bardziej niż gdzie indziej na Wschodzie Europy wywoływał trwały i długotrwały kryzys, mając w tle polskie dążenie do wolności o stuletniej tradycji, dążenie zawsze przygotowane na ofiary. Musieli zjawić się ludzie, którzy rozumieliby, pracowali ofiarnie i byli przygotowani wziąć na siebie cały ciężar i odpowiedzialność.

U nas [w Słowenii] był tylko jeden przykład, który znam, z czasów komunizmu, kiedy intelektualista w istocie rozumiał, że opór wobec reżimu musi mieć oparcie w związku inteligencji i robotników. Był to oczywiście Jože Pučnik. Jakoś niedługo przed wydarzeniami w Polsce, Pučnik jechał w porannym pociągu, którym pracownicy dojeżdżali do pracy i tłumaczył jakiemuś napotkanemu robotnikowi swoje tezy, które następnie - w nieco bardziej rozbudowanej postaci – opublikował w ówczesnych magazynach intelektualnych. Robotnik, któremu Pučnik tłumaczył, że ma prawo na strajk, a nawet wyjaśniał, iż strajk jest formą walki o swoje prawa, wyszedł z pociągu na pierwszej stacji i natychmiast doniósł władzy ludowej na Pučnika. Oskarżenie zawierało zarzut o podżeganiu do strajku, do swojego wcześniejszego wyroku Pučnik otrzymał dodatkowo jeszcze jeden. Oni dobrze wiedzieli, dlaczego.

Grupa polskich intelektualistów w roku 1976 założyła KOR, Komitet Obrony Robotników. Wśród nich znalazł się wkrótce również Adam Michnik, członek KOR-u od 1977. Brak wzajemnego zaufania pomiędzy poszczególnymi grupami ruchu oporu, łącznie z Kościołem, zaczął stopniowo zmniejszać się. Nowa formacja dysydencka, wykorzystując możliwość do stworzenia pewnej formy syntezy, rosła w potęgę w środowiskach kulturalnych, na uniwersytetach, dołączali do niej kolejni niezrzeszeni wolnościowcy, których już nie dało się dłużej uciszać, nie zważając na masowe areszty i rozmaite szykany.
Do ruchu dołączyli m.in. pisarz Jerzy Andrzejewski, Jacek Kuroń, Jan Józef Lipski, Antoni Macierewicz, aktorka Halina Mikołajska, Leszek Kołakowski oraz Adam Michnik. Powstała wówczas idea solidarności w obliczu walki z terroryzmem, przemocą i propagandą, lecz także apatią i oportunizmem. Również zwykli ludzie, pochodzący z ludu, że tak powiem, zaczęli podnosić głowy: kiedy w tamtym czasie odwiedziłem Warszawę, taksówkarz, który wiedział, że jestem z zagranicy, przywiózł mnie na brzeg Wisły i powiedział, wskazując na Pragę – tam w 1944 stali Rosjanie, a następnie dodał, kiedy nasi tutaj wykrwawiali się w powstaniu. Następnie wiózł mnie obok sowieckiej ambasady i rzucił krótko: Świnie.

W sierpniu 1981 Lech Wałęsa przeskoczył przez ogrodzenie stoczni i stanął na czele strajku. Świat się dowiedział o silnym ruchu, do którego w kolejnych latach dołączą miliony, tak, dokładnie, miliony ludzi. Solidarność była czymś więcej niż intelektualny sceptycyzm i poparcie dla prześladowanych. Zjawiły się nowe polskie imiona, które uczyliśmy się wymawiać, aczkolwiek dawno minął już czas, kiedyśmy lubowali w zwycięskim brzmieniu imion, które musieliśmy zapisywać po słoweńsku, żebyśmy mogli je wymówić: Sinkjevič, Skšetuski, pan Volodijovski i Zagloba. Teraz oprócz Wałęsy, o którym słoweńskie gazety pisały bardzo pochlebnie, były też inne nowe twarze, których imiona i zdjęcia zaczęły się pojawiać na pierwszych stronach gazet: Zbigniew Bujak, Andrzej Celiński, Władysław Frasyniuk, Bronisław Geremek, Andrzej Gwiazda, Marian Jurczyk, Karol Modzelewski, Janusz Onyszkiewicz, Bohdan Lis, Józef Lipski, Jacek Kuroń, Jan Rulewski, Adam Michnik. I przede wszystkim to wspaniałe słowo solidarność. Skąd się wzięło wśród wschodnich niewolników, wśród których niemal każdy był pod batem niewoli? Nauczyliśmy się wówczas nawet całego zdania po polsku: Nie ma wolności bez Solidarności.

Solidarność, teraz już wielką literą, utworzyła szczelinę w monolicie sowieckiego imperium, szczelinę, od którego owo imperium upadnie. Już nie był to narodowy, wyłącznie polski ruch walki o ideę jakiejś bliżej nieokreślonej wolności. Ruch ten miał własny pomysł społeczny, był wypełniony głęboką treścią. Wśród tych, którzy nadawali mu ton poprzez swoje decydujące pomysły, którzy nie tylko angażowali się do wszystkiego z całym zapałem, lecz również odzwierciedlali sobą istotę ruchu oraz jego zasięg, co więcej, odzwierciedlali wiedzę i światłość, był również Adam Michnik.

W roku 1981 na ekrany kin wszedł „Człowiek z żelaza” Wajdy. Komuś, kto wciąż jeszcze nie był w stanie uświadomić sobie, że nie chodzi tu tylko o turbulencje polityczne o szerokim wymiarze, lecz raczej o podstawowe wartości człowieczeństwa, o ruchy oddolne, teraz, po tym filmie musiało zaświtać w głowie: chodzi o powszechną, globalną, całkowitą zmianę. Również władze to rozumiały, nie tylko w Warszawie, ale również te w Moskwie. Ponieważ nie dało się tego przeoczyć, zmiana, która nadeszła, miała charakter odśrodkowy, pionowy, sięgała od niebios po same głębiny ziemskie. Od całego dorobku twórczego polskich poetów, arcybiskupa krakowskiego Karola Wojtyły i częstochowskiej Maryi, po groby powstańców warszawskich – żydowskich i polskich – aż po mrok Oświęcimia. Można było prześledzić jakiś fatum w tym wszystkim. Na południu Europy, w kraju o wolniejszej bądź co bądź wersji socjalizmu, z zapartym tchem śledziliśmy wydarzenia w Polsce, której groziła sowiecka interwencja. Wiedzieliśmy: jeśli to nastąpi, będzie znacznie gorzej niż w Czechosłowacji w 1968, bardziej niż prawdopodobne, że również bardziej krwawo.

13 grudnia 1981 w Polsce został wprowadzony stan wojenny. Był to początek końca komunizmu w Europie Wschodniej, upadek muru berlińskiego był logiczną kontynuacją tego procesu.

Ktoś, kto chciałby jakoś opisać te gwałtowne zmiany, do których doszło w Europie Wschodniej, punkt zwrotny, aksamitną rewolucję, załamanie komunizmu, jakkolwiek zostanie to nazwane przez historyków, może użyć określenia przypisywanego Lechowi Wałęsie: Solidarność wyciągnęła pierwszą cegłę z muru berlińskiego.

Z kolei ktoś, kto chciałby lepiej zrozumieć ten czas, musiałby sięgnąć po lekturę Adama Michnika. Ponieważ zaliczam się do przyjaciół wspomnianego, powiem bardziej skromnie: również Adama Michnika.

W obydwu przypadkach nie obejdzie się bez opisu i zrozumienia Polski. To, co stało się z Murem Berlińskim, uzupełnione następnie szczęśliwie poprzez wydarzenia w Pradze z charyzmatycznym i uduchowionym Václavem Havlem na czele, coś, co odbiło się błyskawicznie w mrocznym dramacie rumuńskim, co przeistoczyło się w upadek imperium sowieckiego i jugosłowiańską katastrofę, której echa jeszcze dzisiaj, kiedy piszę te słowa, wciąż pobrzmiewają na ulicach Belgradu i Sofii, wszystko to w sposób oczywisty było obecne w rozmaitych totalitarnych odmianach tej samej idei. Dziś z łatwością moglibyśmy powiedzieć: z Księżyca chyba dało się dostrzec, że inaczej to nie może się skończyć. Lecz gdzie jeszcze dwadzieścia lat temu zostało to sformułowane w sposób wyraźny w kontekście politycznym, lecz również społecznym, historycznym i kulturalnym? Odpowiedź brzmi: w Polsce.

W Słowenii każdy rozumie, co oznaczają "Rozważania o Hiszpanii". W roku 1937 napisał je Edvard Kocbek i tym tekstem wywołał burzę polemiki, opinie się podzieliły. Poeta, socjalista chrześcijański i myśliciel indywidualista stanął po stronie rewolucji hiszpańskiej oraz przeciwko katolickim falangom, określił niebezpieczeństwa, związane z doktrynalnym katolicyzmem, nie tylko w Hiszpanii, gdzie jest gotowy sięgnąć po metody totalitarne w obronie przed komunizmem. Lecz ta definicja jest tylko częścią prawdy, która czyni to dzieło epokalnym. Odrzucenie przez Kocbeka totalitarnej idei komunizmu, która dąży do podporządkowania sobie każdego działania, nie jest czymś, na znak czego z podziwu zatrzymalibyśmy dech w piersi. Ostatecznie, w roku 1937 we wszystkich gazetach pisało się o czystkach stalinowskich. "Rozważania o Hiszpanii" również nie wzbudza podziwu wyłącznie ze względu na odwagę. Autor opublikował swój tekst w stosunkowo normalnych warunkach pluralizmu, znacznie więcej odwagi potrzebował dopiero później, w czasie wojny, kiedy razem ze swoimi przyjaciółmi wchodził w koalicję z komunistami oraz później, kiedy to komuniści, razem z dawnymi przyjaciółmi z Frontu Wyzwolenia zaczęli go prześladować. Również wtedy, kiedy w celu osądzenia jego zbiórki nowel zatytułowanej "Strach i odwaga" post rewolucjoniści zeloci zwoływali powszechne zebrania ludu pracującego. „Rozważania” Kocbeka są istotne z powodu tego wszystkiego, co już zostało wymienione, lecz przede wszystkim również dlatego, że w samym środku tych czasów, które zapowiadały rozmaite możliwe rozwiązania, rozpoznaje on postęp historii: wszystko, co się właśnie dzieje, co się wydarzyło w 1937 roku w Hiszpanii, kiedy Kocbek pisze swój tekst, jest embrionalnym stadium okropnego wiru wydarzeń, który dopiero ma nastąpić. Ma nastąpić w zakresie społecznym, ideowym, które te idee wytwarza, zgodnie z duchem czasu. Hiszpania jest zapowiedzią i początkiem, jest pierwszym widocznym przełomem w ekspansji, w totalnej konfrontacji odkupieńczych idei, które wciągają całą Europę i świat do swojego wiru.

I to, czym była Hiszpania w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym, tym była Polska pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych. W bloku totalitarnym, przede wszystkim, jeśli chodzi o totalitarną wizję świata, zawdzięczając polskiemu ruchowi solidarnościowemu, zjawiła się szczelina, która z czasem zaczęła się poszerzać. Nie chodzi o to, że już wcześniej na niespójność pomiędzy ideą a realnym życiem, na absurdalność reżimu komunistycznego zwrócili uwagę rosyjscy dysydenci oraz jugosłowiańscy heretycy, że była przecież próba Praskiej wiosny w '68., również każdy z krajów realnego socjalizmu doświadczył własnych, coraz bardziej opóźnionych eksperymentów z rozmaitymi – mniej lub bardziej – liberalnymi wariantami socjalizmu, chodzi o to, że właśnie podczas polskich wydarzeń w Gdańsku coś naprawdę się zmieniło, ruszył do przodu proces, którego już nie dało się zatrzymać.
Polska, o której wówczas mówiliśmy z podekscytowaniem i nadzieją, była punktem zwrotnym w szerzeniu idei wolnościowych, przeciwstawieniu się totalitaryzmowi, w szerszym zakresie – nowego syndykalizmu politycznego, poprzez intelektualne debaty o demokracji i wolności po przedefiniowanie katolicyzmu oraz jego dogmatycznego instytucjonalizmu. Jakkolwiek hiszpański front republikański zawierał w sobie obszerny zakres mechanizmów oporu wobec faszyzmu, mogliśmy w nim znaleźć niezwykłą mieszankę burżuazyjnych demokratów, anarchistów, liberalnych demokratów, katolickich dysydentów i ortodoksyjnych komunistów; tak również w Polsce w ruchu oporu wobec realnego socjalizmu byli zrzeszeni przedstawiciele niezadowolonych robotników, komunistycznych dysydentów, nacjonalistów, katolickich intelektualistów, a nawet duchowieństwa. Dla nas, którzy codziennie obserwowaliśmy rozwój wydarzeń w Polsce z perspektywy relatywnie otwartego społeczeństwa, najbardziej szokujące były dwie rzeczy. Po pierwsze, polski ruch robotniczy w sposób drastyczny wskazał na historyczny paradoks i wadę socjalizmu: najbardziej uciskaną klasą jest w rzeczywistości ta, na którą socjalizm się powołuje i powinien się opierać. I po drugie, solidarność, która miała znaczyć coś więcej niż tylko solidarność między intelektualistami i robotnikami, lecz również wzajemne poznanie się dwóch dotychczas odizolowanych od siebie grup społecznych, która wniosła dynamikę w rozwój, który miał wszystko odmienić. Który nie miał przywrócić starego stanu rzeczy, lecz wnieść coś zupełnie nowego.

Dynamika rozwoju polskich wydarzeń przynosiła wciąż nowe idee, paralele, wywoływała kontrowersje, zmieniała czas. Już nie chodziło o pytanie, czy kolejne polskie powstanie zostanie stłumione, czy też nie, również – patrząc z perspektywy – nie o to, czy Polska stoi w obronie zachodniej cywilizacji i chrześcijaństwa, jak co niektórzy Polacy tak chętnie chcieliby usłyszeć. Chodziło o stworzenie nowej społecznej kreatywności, w oporze przeciwko szarości siermiężnego socjalizmu. To wisiało w powietrzu, jak również poznawaliśmy kolejne imiona związane z twórczością artystyczną – imiona Wajdy, Herberta, Zagajewskiego, Andrzejewskiego, Miłosza i wielu innych.
Efekt polskiej Solidarności i KOR, ich masowe działania polityczne, etyczne, wśród których nie brakowało mocy i literackiej widowiskowości, poszerzył się za pomocą samizdatów i ustnych apeli po całym obszarze wschodniego bloku, wstrząsnął Kremlem i zmusił zachodnich analityków do ponownego wysiłku umysłowego, czynności od dawna uśpionej poprzez wieloletnią Zimną wojnę z „imperium zła”.

Solidarność rzeczywiście wybiła pierwszą cegłę w murze berlińskim, dziś już nie możemy w to wątpić. Jednak wciąż słyszę pytanie: cóż takiego nowego dla naszej epoki wniosła razem z całą swoją zróżnicowaną energią? Czy to, czym jest dzisiejsza Polska, czym są Słowenia, Węgry lub Czechy? Odpowiadam: nie znalazła odpowiedzi społecznej, gdyż nie była dogmatem marksistowskim ani też religią. Energia oporu, określana przede wszystkim przez negację, per negationem, była dążeniem, wolą zmiany. W tym dążeniu trzeba było zachować sens, w dynamice ryzyka i poszukiwaniach tkwił natomiast rdzeń czegoś, co po długim okresie przejściowym w gwałtownym pragnieniu powrotu do minionych szczęśliwych czasów, niezawodnie odkryje coś oryginalnego i nowego. Mało komfortowe to, lecz nadzieje są ogromne. I jeśli nie ma nic innego, do lepszych czasów demokratycznych pozostaje wspaniała nauka o tym, jakiego rodzaju społeczeństwo już więcej nie powinno być, nigdy więcej. I nic innego nie pozostaje, jak nadać temu sens indywidualistyczny, dysydencki, któremu przyświeca własna moralność oraz jej indywidualne traktowanie.

Rozważania o Polsce, jeśli weźmiemy Polskę jako metaforę naszych czasów, mam nadzieję, że mi to zostanie wybaczone, tak naprawdę w rzeczywistości napisał Adam Michnik. W jego esejach jest zeitgeist, jest podsumowanie historii honoru, postawa romantycznego patosu buntownika, nowoczesna ironia, intelektualny sceptycyzm i klarowna analiza społeczna. Ktoś, kto właśnie przeczytał to zdanie, możliwie zwątpi: w jaki sposób to wszystko trzyma się razem? Niech czyta dalej, by się przekonać, czy miałem rację, czy też się mylę. Są to właśnie próby relacji ludzkich w czasie totalitaryzmu, kiedy bunt, który nadchodzi, jest kpiną z tych bzdur, które generuje absolutna władza przeciętności. I każdy bunt jest, siłą rzeczy, nieco patetyczny, w szczególności polski. Lecz ten patos jest nieco rozrzedzony przez ironię intelektualną, częstokroć również sarkazm, w odpowiednim temu zakresie. Analizie, która, tak czy owak, dąży do normalności, nudnej demokratycznej normalności Europy Zachodniej, w tym sensie nie nadaję większego znaczenia. Myślenie analityczne i kształtowanie nowej równowagi mogą przecież być domeną dowolnej innej osoby, co więcej, w poszczególnych punktach być może nawet lepszej od Adama Michnika, który, jak tylko straci Wielkiego przeciwnika, rozejrzy się za kolejnym, w postaci chociażby wzajemnego zbliżenia Kościoła i nacjonalistów.

Adam Michnik nie jest oczywiście artystą, tym niemniej wszystko, co pisze, w jakiś cudowny sposób przypomina jednak literaturę. Nie tylko ze względu na cechy stylistyczne, które przypominają dobrą stronę francuskich esejów oświeceniowych, również nie tylko z powodu namiętnych epistolarnych notatek osobistych lub pamfletów, i nie dlatego, że cechuje je mieszanka racjonalnej argumentacji i silnego zaangażowania emocjonalnego we wszystko, co robi, chociaż lepiej byłoby rzec: płonie zapałem. Naturalnie, Michnik prowadzi nas wprost do tego pomysłu, wykorzystując częste cytaty z literatury polskiej i europejskiej, kompilacje i uderzające ulepszenia. Spójrzmy, chociażby na jego Listy lat pięćdziesiątych. Odkrycie zakazanego jest jednocześnie odkryciem literatury - Czesław Miłosz. Musimy zwrócić uwagę na cytat, który zamyka ten genialny tekst: Przeciwko zamkniętym oczom, twardym ustom, przeciw milczeniu, które oznacza oddanie. I jeszcze bardziej na miejsce, w którym miała miejsce ewokacja – więzienie na Mokotowie, listopad 1983. Oczywiście tu już nie chodzi o styl, tylko treść. U dobrego pisarza treść sama odnajdzie właściwy styl. To elementarna postawa buntu, która czasami jest bardziej związana z absurdalnym człowiekiem buntu Camus ‘a, czasami z kolei zbliża się do zaangażowania Sartre’a. Autorowi tych słów pierwsza definicja jest jakkolwiek bliższa. Bunt Michnika przeciwko brutalnemu, głupiemu i źle zorganizowanemu światu nie jest gestem rewolucjonisty, który zwalcza przemoc przemocą, lecz jest osadzoną głęboko w duchowości, w skomplikowanych stosunkach wzajemnych cywilizacji, kultury, poezji ugruntowaną postawą. Z tego wynika szczególna osobista wrażliwość, siła postaw i argumentacji, której daleko do płaskiej lewicowej rewolucyjności lub prawicowego zestawu wartości. List do generała Kiszczaka stanowi sam w sobie dzieło literackie, przykład duchownego epistolarnego morale. Brzmi nieco proroczo, dlaczego w czasie świąt Bożego Narodzenia 1983 roku napisze i wyśle więzienną pocztą zaadresowane do ministra spraw wewnętrznych (a wiemy przecież jakim Minotaurem była postać takiego ministra w dowolnym kraju socjalistycznym) takie mocne słowa: Niech Pan przy wigilijnym stole pomyśli przez chwilę o tym, że będzie Pan rozliczony ze swych uczynków. Będzie Pan musiał odpowiedzieć za łamanie prawa. Skrzywdzeni i poniżeni wystawią Panu rachunek. To będzie groźna chwila. Życzę Panu zachowania godności osobistej w takim momencie. I odwagi. Niech Pan nie tłumaczy się, jak Pańscy koledzy z poprzednich ekip, że Pan o niczym nie wiedział. Bo to nie wzbudza litości, tylko pogardę... Bardzo dalekosiężne słowa. Dlaczego znalazł w sobie chęć, w tych świątecznych dniach spędzonych w więzieniu, aby życzyć sobie, aby […] umiał być na miejscu w samą porę, gdy generał będzie zagrożony i zdołał także mu dopomóc. Abym umiał raz jeszcze być po stronie ofiar, a nie wśród oprawców. Choćby potem nadal miał mnie Pan zamykać w więzieniu i nadal zdumiewać się moją głupotą. I Adam Michnik, który został po raz pierwszy aresztowany, kiedy miał osiemnaście lat, którego notorycznie nękano później, który spędził za gratami cały czas od 13 grudnia 1981 do pamiętnego dnia w sierpniu 1986, kiedy ostatecznie go uwolniono, ten sam Adam Michnik, już jako poseł na Sejm w 1990 zakończy swoje przemówienie sejmowe tymi słowy: Nie będę walczył bronią nienawiści.

Skoro już jesteśmy przy literaturze, co nam to przypomina: choćbyście nadal mnie zamknęli w więzieniu i nadal zdumiewalibyście się moją głupotą. Walka o wolność łączy w sobie straszliwie upokarzającą śmieszność z dziarskim entuzjazmem. Czymże to jest innym, skoro nie donkiszoterią? Wezwanie, rzucone całemu światu. Przede wszystkim, pisze, nikt nie powinien płaszczyć się wobec władzy, która nagradza nas łaską, w zamian za zaprzeczenie rozumu i wyrzeczenie się cywilizacji.

W roku 1986 poświęci Stanisławowi Barańczakowi swój esej zatytułowany Don Kichot i wyzwiska. Ponownie pisząc z więzienia, tym razem kryminalnego. Esej opowiada o Thomasie Mannie, emigrancie, wyrzutku ze swojej niemieckiej i nazistowskiej ojczyzny, która z dnia na dzień coraz bardziej zawstydza pisarza. Bez nadziei na zwycięstwo Mann broni klasycznej tradycji humanizmu; nie jest już w stanie przeciwstawić się rewolucji narodowosocjalistycznej i jej złudzeniom w swoich listach, pozostają tylko przekleństwa. Rozległe cytaty z korespondencji i systematyczna analiza Michnika mają dla Polski w roku 1986, oczywiście, wartość edukacyjną, jak mówi z uśmiechem. Ale istnieje też prosta analogia między poetami przeklętymi wszechczasów, teraz dwóch z dwóch, w czasach pomiędzy dwoma światowymi ideologiami totalitarnymi. Być na emigracji, być w więzieniu, rozumieć, widzieć i wiedzieć, nie mając siły zmienić przepływ świadomości, tłumów, ludzkiego okrucieństwa. Dawno, dawno temu, były wzniosłe czasy, w przeszłości istniała pewna forma duchowości życia, którą zdołali przenieść w te surowe obecne czasy tylko nieliczni. Don Kichot. Niczym swoiste uosobienie tamtego Don Kichota, który nie dokonał niczego innego, jak rzekłby mój przyjaciel Rudi Šeligo, poza tym, że powtarzał dobre uczynki rycerza Amadisa.
Rudi Šeligo (1935-2004) był słoweńskim pisarzem, dramaturgiem, eseistą i politykiem. Razem z Lojze Kovačičem i Drago Jančarem jest zaliczany do grona najbardziej znanych i cenionych przedstawicieli słoweńskiego modernizmu w literaturze w okresie po II Wojnie światowej


Był to czas dysydencji i buntu. Dylematy, stawiane przez Michnika były romantyczne, choć cholernie trudne: pokój w niewoli lub zepsucie w wojnie? Był to czas donkiszoterii i przeklinania, który trzeba było znosić i nosić w sobie, z wszystkimi jego kontrastami i złożonością. I nadszedł czas triumfu, który minął szybko i który nawet na chwilę nie oślepił Michnika. Zjawiło się dobrze znane w naszych stronach pytanie: postkomunizm czy antykomunizm. Dylemat, który prowadzi do złego wyboru, jakkolwiek spojrzeć. Obydwie opcje prowadzą do czegoś, co powinno by było być już dawno przekroczone. Ale nie z pustą paplaniną o pojednaniu, lecz, jak to ujął Michnik: nie ma potrzeby powtarzania kazania na temat pojednania, lecz należy dostrzec wewnętrzne napięcia rzeczywistości, wpływać na nią i odkrywać pułapki, które tam na nas czekają.

Zmiany przyniosły nowe dylematy. Za wyjątkiem specyfiki historycznej i kulturowej oraz odmiennego rozwoju gospodarczego, są one podobne w całej postkomunistycznej Europie. Potem nastąpiły rozczarowanie i zdziwienie. Pierwotna akumulacja kapitału, jak to pięknie określano w czasach marksizmu, wyniosła na powierzchnię wszelkiego rodzaju demagogów, ale także nowych, choć jednocześnie starych – staro nowych włodarzy. Wiele nadziei zostało zrujnowanych, pojawiły się natomiast nieoczekiwane nowe rozterki. Cały ten konglomerat czasów współczesnych jest nam znany pod niezbyt fortunnym mianem transformacji. I zainteresowanie nią Michnika, oparte na donkiszoterii, trwa dalej. Antykomunizm z bolszewicką twarzą, ostrzeżenia przed fundamentalizmami, antysemityzm, rozpad Solidarności, poszukiwanie pragmatycznych rozwiązań... Kolejny etap należało przedyskutować, przemyśleć, skomentować. Również za cenę kolejnego wstydu, moralnej i politycznej etykiety.

Społeczeństwo wciąż nie rozumie, kim jest Adam Michnik — intelektualistą, Don Kichotem, myślicielem czy kusicielem naszych czasów, który jest tutaj po to, by zadawać pytania, ostatecznie także po to, aby w końcu można było nie zgodzić się z nim. Michnik musiał znosić surowe oceny swojej twórczości, a nawet osobiste ataki, na miarę czasów, w których żyliśmy. Na własnej skórze doświadczył tego, co mu się przydarzyło w latach 80., kiedy analizował z kolei Thomasa Manna, i to, co przydarzyło mu się w latach trzydziestych. Albo Czesławowi Miłoszowi w latach 50., kiedy, jak pisze Michnik, został zaatakowany przez rodzimych pisarzy jako agent amerykańskiego imperializmu i sojusznik niemieckich neonazistów, z kolei prasa emigrancka i opinia publiczna widziała w nim sowieckiego szpiega i narodowego apostatę.

I czyż nie było dokładnie tak samo w wypadku Edvarda Kocbeka, który przez słoweńską opinię publiczną i partyjną został uznany za sprzymierzeńca środowisk emigracyjnych, kiedy to jeszcze w latach siedemdziesiątych, nawet po interwencji Heinricha Bölla, otwarcie go piętnowano i wywoływano na przesłuchania. Jednocześnie, z powodu współpracy z Frontem Wyzwolenia w ciągu wszystkich lat powojennych prasa emigracyjna oznakowała go swoim słynnym sformułowaniem: lont zapalny do komunizmu.
Heinrich Theodor Böll (1917-1985) – niemiecki pisarz i publicysta, przewodniczący międzynarodowego PEN Club w latach 1971-1974, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury (1972)


Wiele lat po szoku, którego doznałem podczas studenckich demonstracji w Krakowie, kiedy wielkie zmiany, które doprowadziły później do upadku komunistycznego monolitu, znajdowały się zaledwie w zalążku, byłem ponownie w Polsce, w czasie kolejnego wielkiego wstrząsu. Społeczeństwo polskie przeżyło ten czas w duchu historycznego kompromisu. Tak zwane obrady Okrągłego Stołu ustaliły, że na wyborach do Sejmu 35 procent mandatów przypadnie kandydatom Komitetu Solidarności Obywatelskiej, z kolei 65 procent – komunistycznej partii i jej satelitom. To była polska wersja tego, co w Słowenii nazywamy „miękkim przejściem” ("mehki prehod") i dotyczyło decyzji komunistów o „oddaniu władzy”. Jednak tuż po wyborach, 4 czerwca 1989 roku, rzeczywistość okazała się nieco inna. Większość w Sejmie uzyskali przedstawiciele Solidarności, wśród nich byli również tacy ludzie sztuki jak Wajda. Partia zachowała swój kształt aż do końca procesu rozpadu. W Senacie, odnośnie którego nie było porozumienia o "miękkim przejściu", Solidarność uzyskała 99 mandatów na sto, wśród nich również był Michnik. Wielka zmiana się dokonała, w Warszawie w tych sierpniowych dniach w powietrzu było czuć coś niezwykłego. Chociaż tym razem pojechałem do Polski już jako znany pisarz, przyleciałem samolotem na promocję polskiego wydania mojej książki "Galernik", wydanej ponad dwudziestotysięcznym nakładem, i wyraźnie było czuć, że komunizm się kończy, wśród tego wszystkiego ponownie znalazłem się na nielegalnym spotkaniu, podobnie jak wiele lat temu, w sześćdziesiątym ósmym roku, w pewnym krakowskim mieszkaniu, gdzie polscy studenci potajemnie wręczali swoje zakazane druki.
Osvobodilna Fronta (słow.) – pełna nazwa Osvobodilna Fronta Slovenskega Naroda (Front Wyzwolenia Ludu Słoweńskiego), słoweński antyfaszystowski ruch oporu, założony w Lublanie w 1941 r. Pierwotnie łączył rozmaite grupy polityczne o orientacji lewicowej, w 1944 r. uznał zwierzchnictwo Narodowej Armii Wyzwolenia Jugosławii pod dowództwem Josipa Broz Tito.


Przypominam sobie, że na to nielegalne spotkanie, w którym brał udział między innymi również Adam Michnik, przywiózł mnie policyjny radiowóz.

Był koniec sierpnia 1989 roku, stolica, a razem z nią cały kraj, drżała z napięcia. Jaruzelski wciąż jeszcze był prezydentem i oni, jak mi powiedziano, oni wciąż mają wszystko w swoich rękach. Polska była na skraju zapaści gospodarczej z powodu niedoboru towarów i załamania nerwowego, wyczerpana do cna niemal dziesięcioletnim stanem wojennym.
Magda Petryńska, redaktorka wydawnictwa i znawczyni literatury południowosłowiańskiej, zorganizowała w swoim mieszkaniu spotkanie z niektórymi intelektualistami Solidarności. Przyszedł również Michnik. Spotkanie miało charakter konspiracyjny, było, jak już wspomniałem, nielegalne. Nielegalne? Do południa obserwowałem transmisję pełnej temperamentu sesji obrad w Sejmie, kiedy nowo obrani posłowie, w zgodzie jednak ze starym zwyczajem, w sposób stanowczy używali w swoich wypowiedziach sformułowań typu "wysoka izbo" i z całą ostrością dokonywali analizy wciąż jeszcze trwającego, lecz widocznie upadającego systemu władzy ludowej. Wystąpił również Adam Michnik, senator z listy Solidarności i redaktor naczelny poczytnego dziennika Gazeta Wyborcza. Później, po południu znaleźliśmy się wśród tłumu, zapalając razem świece przy dopiero co odsłoniętym pomniku ofiarom Powstania Warszawskiego. Debatowaliśmy o nacjonalizmie, katolicyzmie, antysemityzmie, na każdym kroku panowała otwarta atmosfera, w społeczeństwie, które, pomimo wciąż znacznych trudności, stawało się otwarte i radosne. Jednak zapowiadane spotkanie wciąż było nielegalne. Dlaczego? Ponieważ liczni z jego uczestników wciąż są poszukiwani przez policję, dlatego że nikt nie ma zaufania do nowej zaistniałej sytuacji, gdyż oni, realistycznie patrząc, wciąż mają wszystko w swoich rękach. A więc należy działać w sposób podwójny, zarówno jawnie jak i nielegalnie.

Wziąłem taksówkę i ruszyłem przez Wisłę, na przedmieścia Warszawy, kilka przecznic od domu, w którym odbywało się tajne spotkanie. Wówczas, w tej części Warszawy każdy dom wyglądał tak samo, każda ulica była podobna do innej, a migające światła słabo rozświetlały deszczowy sierpniowy wieczór. Nie miałem mapy miasta, jedyna żywa dusza, której ludzka postać zamajaczyła w pobliżu, w odpowiedzi na moje pytanie wymruczała coś w rodzaju "daleko." Wówczas policyjny radiowóz zatrzymał się obok chodnika. W czym możemy panu pomóc? Znam ja was, wiem, jak umiecie pomagać, pomyślałem, widziałem kiedyś w Krakowie, z waszego powodu, pomyślałem, ludzie się ukrywają, ostatecznie jednak, myślę, nie oskarżą mnie raczej o zburzenie państwa polskiego, jeśli tylko zapytam o ulicę. Również przecież nikogo nie wydam tym pytaniem. Pytam więc o adres. Pan jest obcokrajowcem, mówią, proszę siadać, odwieziemy pana. Jeśli odrzucę ten gest niewiarygodnej życzliwości ze strony milicji ludowej, myślę, wtedy dopiero stanę się podejrzany. Wsiadłem więc do radiowozu i w ten oto sposób na nielegalne spotkanie przyjechałem policyjnym autem. Wieść o moim osobliwym środku transportu wywołała grozę wśród zgromadzonych w mieszkaniu, przyjęli to jako zły żart i oczywiście w ogóle mi nie uwierzyli. Jeśli się nie mylę, Magda Petryńska i ówczesny dysydent, późniejszy ambasador w Jugosławii, pan Jerzy Chmielewski, nie wierzą w tę historię do dziś.

Z pewnością jest to jedynie nieznaczna i nieznacząca anegdotka, lecz w ten sposób chciałem donieść do słoweńskiego czytelnika, jak skomplikowanie wyglądał w Polsce okres zmian. Michnik nie uczestniczył w dalszym spotkaniu, ja z kolei do bladego świtu, o świcie polskiej demokracji słuchałem opowieści o latach stanu wojennego, które jakoś nie chciały się skończyć. O nielegalnych drukarniach, tajemnych spotkaniach, w których brały udział znaczące ilości osób, mieszkaniach konspiracyjnych Michnika, które musiał zmieniać co noc. Ich okres zmian wyglądał inaczej niż nasz. Nikt nie mógł uwierzyć, że rzeczy się zmienią po dobremu, że nie stanie się nic gorszego, nie dojdzie do ponownego dojścia do władzy komunistów, inwazji sowieckiej, czołgów na ulicach. Pamięć genetyczna podpowiadała, że w Polsce żadne zmiany nie odbywają się w sposób pokojowy. Zresztą sami też śmialiśmy się z utartej formułki o "odstąpieniu władzy", powtarzanej przez słoweńskich komunistów. Ostatecznie, cenzura w dalszym ciągu istniała. Kiedy następnego dnia po południu byliśmy razem z Michnikiem w prowizorycznym biurze Gazety Wyborczej, znajdującym się na parterze jakiegoś mieszkalnego bloku, on chodził tam i z powrotem i mówił o tym, jak o każdy artykuł musi zmagać się z cenzurą. "Jeszcze im pokażę" – machał pięścią. Właśnie Im. Cenzurze i całej reszcie.

Jednak decydujący moment Wielkiej historii już się wydarzył. Z pewnością stało się tak, kiedy Solidarność wybiła pierwszą cegłę w murze berlińskim. Teraz cały ten mur właśnie się walił, a razem z nim i cały gmach. Nie było czołgów na ulicach, nie było krwawych starć. Wszystko to natomiast nastąpiło już wkrótce w innym miejscu, w Jugosławii, gdzie upadku władzy towarzyszyła ogromna katastrofa.

Tak się złożyło, że polska rewolucja, jeszcze przed czeską, wbrew oczekiwaniom okazała się równie aksamitna. A kilka lat później porodziła aksamitną restaurację, jak to określił Adam Michnik. Również tę historię dobrze znamy na naszym rodzimym przykładzie, choć w nieco bardziej liberalnej wersji: ludzie Solidarności byli ludźmi ryzyka, z kolei ludzie PRL byli posłusznymi urzędnikami i zręcznymi konformistami. Dziś nie ma już żadnych wątpliwości, kto z nich i z nas odnalazł się lepiej w nowej rzeczywistości. Rewolucja wzbudziła nadzieję, oznaczała pewien stały dynamizm. Restauracja, podobnie jak kiedyś francuska, jak pisze Adam, to zacisze martwego bagienka, targowisko drobnego intryganctwa, obrzydliwego łapówkarstwa. Aczkolwiek Michnik – jak mało kto inny z intelektualnego środowiska heroicznej epoki - zastąpił bojownika i został w owym czasie strategiem odblokowywania i normalizacji, analitykiem całego demokratycznego spektrum, który szuka miejsca dla wszystkich grup społeczeństwa polskiego, które jest wielowarstwowe niczym gibanica, na każdy gust i smak, chociaż zawsze dąży do konsensusu społecznego, to jednak na liście osób aksamitnej rewolucji rozpoznamy starego Michnika, sarkastycznie uśmiechniętego, z podwiniętymi rękawami koszuli.
Gibanica – rodzaj ciasta, popularnego na Bałkanach oraz w krajach byłej Jugosławii. W Słowenii jest znana pod nazwą Prekmurska gibanica – jest to ciasto warstwowe, wywodzące się z regionu Prekmurje. Posiada status gwarantowanej tradycyjnej specjalności w Unii Europejskiej. Składa się z naprzemiennych warstw maku, słodkiego sera twarogowego, orzechów włoskich i kwaśnych jabłek.


W kwietniu 1992 roku byliśmy razem w Paryżu. Poszliśmy na spacer, w międzyczasie prowadząc dysput z Mártą Mészáros, węgierską reżyserką. Szliśmy ulicą, debatując, jak to z Michnikiem, aż dzień zaczął przechodzić w noc. Nagle wokół nas zaczęli wołać jacyś ludzie. Grupa polskich turystów chciała sobie zrobić zdjęcie z Adamem Michnikiem, znaną postacią nowej Polski, lecz także nowej Europy. Adam ustawił się pośrodku pomiędzy nich i w trakcie robienia zdjęć, z papierosem w ręku kontynuował ze mną debatę. O nacjonalistach w Jugosławii.

Debatę kontynuował również w listopadzie 1993 w Warszawie, na spotkaniu zatytułowanym „Literatura i demokracja”. Był tam bohater tematów jego „Listów z lat pięćdziesiątych”, jeden z jego ojców duchowych, laureat Nagrody Nobla Czesław Miłosz, byli tam również George Steiner, Jacek Bocheński, Paweł Kłoczkowski i inni. Tylko Michnika nie było. On miał inną debatę. Tego dnia debatował z Kościołem. Marek Zaleski i pozostali z czasopisma Res Publika pokazali mi i przetłumaczyli polemikę, która była publikowana w Gazecie Wyborczej, długim, ostrym tekście o relacjach między Kościołem i państwem. W sprawie aborcji i katolickiego integralizmu. Konserwatywny polski Kościół, któremu nie można było zarzucić braku odwagi i wytrwałości moralnej w dobie komunizmu, teraz stał się jego nowym wielkim tematem. Sprzeczaliśmy się w Budapeszcie, popijaliśmy w Bledzie, jeździliśmy przez słoweńskie wsie w okolicach Triestu, w Lipicy w Krasie porównywaliśmy słoweńskie doświadczenia z polskimi, nasza debata na temat Europy Środkowej została nagrana i wydana następnie w postaci książki przez wydawnictwo Wieser, również po niemiecku. Nie pamiętam chyba żadnego naszego spotkania, kiedy po pięciu minutach nie pochłonęła nas natychmiast debata przy użyciu różnych języków, przy pomocy gestów rąk i grymasów.

Na końcu chciałbym dodać coś od siebie, gdyż inaczej nie potrafię. Adam Michnik i moje doświadczenia z Polską są częścią mojej osobistej historii, niczym innym jak długą podróżą przez okresy poszukiwań w labiryntach nowego czasu wśród moich słoweńskich przyjaciół lub po prostu rozmówców. Ślady takiej osoby, takich myślących osobowości, można dostrzec przecież w postaci Simona Vebera oraz jego alter ego, polskiego powstańca i emigranta Seweryna Drohojowskiego – bohaterów mojego dramatu „Grand Valse Brilliante “, który w latach osiemdziesiątych był wystawiany przez dwanaście teatrów w całej Jugosławii, z myślą również o ówczesnych wydarzeniach w Polsce, o Solidarności. Z myślą o świecie, który przygotowywał się do gorszego, co dopiero miało nadejść. W labiryncie, przez który przechodziliśmy, tego nie wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy również tego, że na końcu drogi i poszukiwań każdy Don Kichot zawsze zostanie z pustymi rękoma. Jednak jest to już inna kwestia, która rzeczywiście jest osadzona w literaturze.
Nazwa Grand Valse Brilliantenawiązuje do utworu F.Chopina, po słoweńsku jest dosłownym tłumaczeniem francuskiego oryginału („Veliki briljanti valček“). Dramat był grany w całej Jugosławii w latach 80. i zdobył wielką popularność. Myśl przewodnia – dążenie do wolności wśród pacjentów zamkniętego zakładu leczniczego, które uosabia postać polskiego powstańca Drohojowskiego – była odbierana przez publiczność m.in. jak nawiązanie do ówczesnych wydarzeń w Polsce i ruchu Solidarności.


Bez ludzi takich jak Adam Michnik w Polsce, Václav Havel w Czechach lub Jože Pučnik w Słowenii, nic by się nigdy nie zmieniło. Możemy teraz mówić o różnicach, wynikających z tradycji kulturowych. Cultural patterns, za Karlem Popperem powiedziałby Michnik. O tym, że polski ruch wolnościowy, podobnie jak Michnika, definiuje historyczny patos, historia honoru, ruchowi czeskiemu i Havlowi towarzyszy pragmatyzm, połączony z humorem w iście szwejkowskim stylu, z kolei Pučnik jest na sposób racjonalistyczny konsekwentny. Możemy mówić o paradoksie, że wszyscy trzej, ze względu na ryzyko, które podjęli, doświadczenia więzienne, "z glavo naprodaj", jak mówimy w Słowenii, faktycznie przyjmują za pewnik, że w ich wysiłkach nie ma schizmy lub herezji nowego projektu zbawienia, lecz jedynie najbardziej normalne rzeczy: prawa człowieka, demokracja, wolny rynek, państwo socjalne. Faktem jest, że są to ludzie, którzy poprzez swój honor i buntowniczą postawę jedynie poruszyli koło historii.

I czyż nie jest to nic innego, jak znana dobrze z historii Anglii postać dysydenta, uwieczniona przez Andre Maurois'a w jego słynnej „Historii Anglii”, którą w Słowenii przetłumaczono i czytano jeszcze w dalekim roku 1939, gdzie pisze on m.in. :  "Biorąc pod uwagę, że (Kodeks Clarendona, D.J.) wyodrębnił klasę ludzi, którzy otrzymali prawa polityczne, kodeks ten ostatecznie skrystalizował znaczącą postać, która ma tak wielkie znaczenie w historii Anglii: schizmatyka lub dysydenta, który z lojalności do swoich poglądów, wybiera los trwania w ciągłym konflikcie z władzą państwową, co więcej, bez względu na okoliczności, nigdy nie będzie się bał kwestionować opinii publicznej. W nadchodzących stuleciach spotkamy tego schizmatyka w rozmaitych odmianach, a jego wpływ będzie wielki, gdyż jego odwaga ducha nie zna granic.”

Historia ta ma już ponad trzysta lat. W istocie jest stara jak ród ludzki, jednak trzysta lat temu została po raz pierwszy sformułowana w sposób tak jasny i dostosowana do warunków współczesnych. I jest to sformułowanie, które do dziś jest stosowane wobec Adama Michnika i podobnych do niego. Nie oznacza to, że jego – i ich – analizy i definicje są zawsze całkowicie dokładne. Oznacza to jednak, że mówią prawdę, na ulicy, w gospodzie, w piwnicy lub pałacu rządowym, zawsze mówią właściwą sobie prawdę, wypowiadają ją z honorem, który nie bierze się z doskonałości, lecz poprzez dziwny dar odwagi, rozumu i serca.

***


(Słowo wstępne do książki Adama Michnika, „Diabeł naszych czasów” (słow.» Skušnjavec našega časa «. Mladinska knjiga, Ljubljana 1997.)

Przekład z języka słoweńskiego – Nikodem Szczygłowski