Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Kaukaz / 19.10.2020
Anna Żamejć
Byłam szczęśliwsza pod uchodźczym namiotem
"Sama jestem z Karabachu i pamiętam, jak Ormianie i Azerowie żyli obok siebie, bez animozji na tle etnicznym." O pokojowym współistnieniu Ormian i Azerów, o przyczynach rozgorzałej na nowo wojny w Górskim Karabachu oraz o życiu na uchodźstwie azerska pisarka Günel Mövlud opowiada Annie Żamejć
Tartar, Azerbejdżan. (Zdjęcie dzięki uprzejmości Radio Wolna Europa/Radio Wolność) Co z perspektywy Azerów wydarzyło się rano w niedzielę 27 września?
Wydarzeń tego poranka można było się spodziewać już od kilku miesięcy. Najpierw w nieuznawanej republice Górskiego Karabachu wybrano prezydenta i na jego majowej inauguracji pojawił się sam Nikol Paszinjan, premier Armenii. Ten sam lider, który do władzy szedł z retoryką pokoju, uznał zaprzysiężenie nielegalnych władz, a nawet tańczył na uroczystościach. Azerowie widzieli to tak: bawił się na kopcu naszych przodków, na krwi ludzi, którzy zginęli tam w walce o sprawiedliwość. To był cios poniżej pasa.
Co więcej, wcześniej Paszinjan ogłosił, że Karabach to Armenia i kropka. Anna Kopjan, żona premiera Armenii, przywdziała strój z wojskowym kamuflażem i demonstracyjnie pozowała z karabinem. Ta wojenna retoryka pierwszej pary Armenii była poniżająca dla azerskiego narodu. W tym kontekście władze Azerbejdżanu uznały, że mają legalny powód na wznowienie działań wojennych. Wojna o Górski Karabach tak naprawdę nigdy się nie skończyła, choć bywały długie okresy bez ofiar śmiertelnych.
Po serii prowokacji ze strony Armenii prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew poczuł silne poparcie ze strony narodu i doprowadził do zdecydowanych działań, licząc oczywiście przy okazji na wzrost popularności, jeśli uda się odzyskać utracone 30 lat temu ziemie.
Günel Mövlud, urodzona w 1981 r. w Górskim Karabachu, pisarka, poetka i działaczka pokojowa. Jej poezja, publikacje i proza nazywane są "literaturą ludzi", ponieważ nie stawia granic między literaturą a polityką oraz między działalnością pisarską a obywatelską. Zasłynęła z ostrej krytyki tożsamości narodowej, fanatyzmu religijnego, korupcji w armii, patriarchatu i seksizmu oraz jako obrończyni kobiet i praw LGBT+. W 2012 r. ze względu na presję konserwatywnego rządu musiała wyjechać z Azerbejdżanu do Gruzji, a następnie do Niemiec. Obecnie mieszka w Norwegii.
Ale czy to wszystko usprawiedliwia nową wojnę? Czy w dzisiejszych czasach państwa mają prawo chwycić za broń, jeśli proces pokojowy nie idzie po ich myśli?
Mogę odpowiedzieć na to pytanie jako pisarka, nie jako specjalistka od prawa międzynarodowego. Dla mnie – jako osoby, którą wygnano z Karabachu – życie ludzkie zawsze będzie miało większą wartość niż ziemia. W każdym możliwym kontekście i czasie. Niestety nie mogę żądać takiego samego stanowiska od całego narodu. Są ludzie, którzy myślą inaczej i nie mnie ich osądzać.
Ciężko mi było patrzeć bezczynnie na to, jak Paszinjan tańczy na ziemiach, na których przelewała się krew. Ale nie dzieliłam się tymi myślami publicznie, nie chcąc dokładać swojej cegiełki do mowy nienawiści. Osobiście nigdy nie stawiałam się po stronie zwolenników wojny, którzy chcą odbić te ziemie ceną przelanej krwi. Mam na myśli śmierć nie tylko Ormian, ale i Azerów. Obie strony zasługują na to, by żyć, tymczasem na wojnie umierają 19-latkowie, którzy ledwo zdążyli wejść w dorosłość.
Mając zaledwie 11 lat, jako jedna z ponad 750 tys. uchodźców musiałaś uciekać z Górskiego Karabachu. W perspektywie tragedii, która rozegrała się wiele lat temu, jak postrzegasz dzisiejszą wojnę?
To dla mnie swoiste déjà vu, druga psychologiczna trauma. Czasami mam wrażenie, że zaraz uderzą w sąsiedni dom i znowu będę musiała uciekać. I że znowu będziemy uchodźcami. Mieszkam w Norwegii, ale w głębi duszy czuję, że jestem na powrót w Karabachu. Chodzę po domu na pół żywa. Jest mi źle i boję się.
Niedawno wyszła twoja autobiograficzna powieść, Duszerge (Obóz), o życiu w obozie dla uchodźców. To był bardzo ciężki okres dla ciebie i twojej rodziny. Jak to się stało, że mimo tych wszystkich nieszczęść, które doświadczyłaś, dziś jesteś orędowniczką pokoju?
Właśnie dlatego, że sama przez to przeszłam, zrozumiałam, na czym polega tragizm wojny. Nie chcę, żeby to się znowu powtórzyło. Gdy mieszkaliśmy w namiotach, zobaczyłam, jak wojna degraduje człowieka. Jak bieda, zniszczenie, utrata wszystkiego, co się miało, wpływa na jego moralny stan. Przekonałam się, jak szybko spokojni, pracowici ludzie, którzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej żyli sobie po cichu, tracą godność.
W obozach nie istniała sfera prywatna i intymność. Nie sposób było uchronić się przed cudzym wzrokiem. Wszystko, co się robiło, było wystawione na widok publiczny: sąsiedzi widzieli, ile razy chodzisz do toalety, słyszeli nocne igraszki małżeństw. Widziałam, jak dziewczyny dwoiły się i troiły, aby po kryjomu wyprać wielorazowe podpaski i rozłożyć je do wyschnięcia z dala od wszędobylskich oczu. Dla wschodniej dziewczyny była to wielce krępująca czynność. Widziałam, jak bieda przeobraża się we wstyd. I dlatego nie chcę, żeby to wszystko na nowo przeżywali nowi ludzie. Nieważne, czy Ormianie, czy Azerowie.
Co się stało później?
Wojna znikła na ćwierć wieku. W czasie zawieszenia broni młode pokolenie uchodźców z Karabachu zajęło się swoim życiem. Wyrosło z nich wielu błyskotliwych ludzi, nauczycieli, pisarzy, reżyserów, aktywistów społecznych i ekspertów. Za jaką cenę chcemy odzyskać Karabach? Ci młodzi inteligentni ludzie, którzy w czasach pokoju doszli do czegoś dzięki własnej ciężkiej pracy, teraz zginą na wojnie albo utracą niemal wszystko, co zbudowali do tej pory.
Z drugiej strony rozumiem, że dla moich rodaków sprawa Karabachu to nie tylko kwestia ziemi. W kolektywnej pamięci Azerów to część honoru, który potrzebują przywrócić. I tu nie tylko chodzi o wschodni naród ze wschodnimi wartościami, to również odpowiedź na prowokacje ze strony Ormian i podżeganie do wojny. Armenia nieustannie dodaje oliwy do ognia. Paszinjanowi spadły sondaże i zaczął grać karabachską kartą. Żaden dotychczasowy ormiański lider nie śmiał tak demonstracyjnie tańczyć w Karabachu, żaden nie organizował inauguracji, przeniesienia stolicy. Tym bardziej, że poprzednicy Paszinjana sami pochodzili z tego regionu.
Tymczasem w Azerbejdżanie wojna o Górski Karabach cieszy się dużym poparciem, głosów o pokój takich jak twój niemal nie słychać. Skąd takie prowojenne nastroje?
Takiej solidarności Azerbejdżan nie widział od 30 lat, nawet nasza opozycja stała się prorządowa. Nie można jednak powiedzieć, że to nieoczekiwany zwrot. Przez ten cały czas opozycja, władza i społeczeństwo Azerbejdżanu wiedzieli, że jedyny temat, który może wszystkich zjednoczyć, to Górski Karabach. Dla Azerów to kwestia odzyskania narodowej dumy. Nasi rodacy nie tylko uważają, że odebrano im ziemie, ale również że zostali poniżeni. I teraz pora pomścić to upokorzenie.
To, co przez lata próbowała robić garstka działaczy pokojowych, było zaraz resetowane przez władze obu stron konfliktu. Tańce Paszinjana anulowały wszelkie wysiłki na drodze ku zrozumieniu siebie nawzajem. Jak odpowiedzieć przesiedleńcom, którzy zobaczyli, że na ich cierpieniu inni organizują bankiety? Tego się wyjaśnić nie dało, mogliśmy tylko milczeć. Takim więc sposobem, poprzez zamrażanie pokojowych rozmów, z pełną nienawiści propagandą po obu stronach doszliśmy do punktu, w którym jesteśmy teraz.
Mam koleżankę z Armenii, z którą zawsze miałam dobre relacje. Sama jest uchodźczynią, pochodzi z Sumgajtu, miasta w Azerbejdżanie. Dziś widzę, że pisze na swoim facebookowym profilu: "A czemu nie uderzamy w Baku? Albo w azerski ropociąg? Zniszczmy ich wszystkich!". Takich wpisów nawołujących do przemocy wobec cywilów jest niestety wiele.
Jak w takim razie wrócić na drogę pokoju? Nawet ustanie działań zbrojnych nie oznacza, że oba narody będą potrafiły się dogadać.
Oczywiście, że nie. Od wojny minęło ćwierć wieku i jeśli do tej pory ludzie wciąż zieją do siebie nienawiścią i gotowi są rozerwać się na strzępy, oznacza to, że w i kolejnych dekadach będziemy mieli z tym do czynienia. W karabaskim procesie nie ma łatwej, krótkiej drogi. Jedynym rozwiązaniem jest długi i wyboisty kurs na pokój. Musi być wspierany przez rządy obu krajów, które muszą zamienić propagandę nienawiści na promowanie dialogu i scenariusza wspólnego życia. Górski Karabach to całkiem spory obszar. Aktualnie żyje tam około 150 tys. ludzi, a blisko milion stamtąd wygnano. Miejsca zatem wystarczy dla wszystkich! Jedyne, na co nie możemy się zgodzić, to status regionu.
Tymczasem widzimy, że znani ludzie z obu stron, zamiast wzywać do pokoju, jednoczą się pod swoimi flagami narodowymi. Ormiańscy biznesmeni i społeczeństwo obywatelskie nawołują dziś do tego, by wspierać Armenię, a nie pokój czy sprawiedliwość. Dopóki autorytety będą brać tylko stronę swoich, nie będzie pokoju w regionie. W azerskich mediach społecznościowych popularny jest dziś kolaż fotografii na której dziecko, które kiedyś uciekało z mamą z Karabachu, wróciło tam teraz jako dorosły żołnierz.
Będzie źle, dopóki ludzie nie nauczą się żyć razem. Nieumiejętnością zrozumienia siebie nawzajem, dajemy na tym skorzystać takim krajom jak Rosja czy Turcja, przyciągniętych przez konflikt i zajętych robieniem własnych interesów. A tracimy na tym tylko my: Azerowie i Ormianie.
Karabach przez lata funkcjonował jako konflikt terytorialny. Ale im więcej mija czasu, tym w mediach społecznościowych coraz więcej nienawiści, premier Paszinjan mówi wręcz o konflikcie cywilizacyjnym. Na ile wojna o Górski Karabach przeobraża się w konflikt o charakterze etnicznym, a na ile to polityczna retoryka?
Gugark to ironiczna i dowcipna powieść na krańcowo nieśmieszny temat czystek etnicznych i konfliktu zbrojnego; historia dojrzewania oraz miłości młodych Ormianki i Azera. Seymur Baycan napisał powieść o niszczącym wpływie wojny, o pokoleniu, które już nigdy nie wyjdzie z jej cienia, o ludziach niewierzących w uzdrowicielską siłę miłości.
To nic innego jak ogromna gra na strachu Ormian i wydarzeń sprzed ponad 100 lat. W ich kolektywnej pamięci jest zakorzeniony strach przed ludobójstwem. Do tego Ormianie widzą nas nie jako Azerów, ale jako Turków. To oczywiście wielki błąd, bo mamy swoją narodową tożsamość. W Azerbejdżanie mieszka ponad milion Tałyszów i Lezginów, są też Żydzi, Sahurzy, Gruzini, którzy pamiętają o swoich korzeniach, ale uważają się za Azerów. Oznacza to, że Azerbejdżan jest krajem tolerancji, nie ma dyskryminacji wobec mniejszości.
Gdyby zresztą Tałyszowie i Lezgini nie czuli się Azerami, nie walczyliby teraz o swoją ojczyznę. Paszinjanowi jest bardzo wygodne pokazywać tą wojnę nie jako terytorialny, ale jako etniczny konflikt, bo on zna bardzo dobrze swoich rodaków, ich obawy i wartości. Łatwo mu zatem na tym grać.
Sama jestem z Karabachu i pamiętam, jak Ormianie i Azerowie żyli obok siebie, bez animozji na tle etnicznym. Co więcej, czasem Paszinjan i inni manipulatorzy próbują przedstawiać tę wojnę jako konflikt między chrześcijanami a muzułmanami. To ogromne kłamstwo.
W kontekście tego konfliktu religia nigdy przecież nie miała znaczenia.
Zgadza się. Co więcej, w Karabachu przez lata funkcjonowała tzw. tradycja kirvy. Podczas obrzezania mężczyzna, który trzyma chłopca na kolanach, nie powinien być z bezpośredniej rodziny, ale uznawany jest potem za bardzo bliską osobę, swoistego ojca chrzestnego. W żadnym regionie Azerbejdżanu ta tradycja nie była tak rozpowszechniona jak w Karabachu, gdzie to Ormianie najczęściej byli kirvami trzymającymi azerskich chłopców na kolanach. Tradycja ta była wspaniałym przykładem dialogu między religią chrześcijańską i islamem.
Działo się to na masową skalę. W rodzinach, w których nie było chłopca, który miał zostać obrzezaniu, Ormianin mógł być zaproszony jako kirva i zaczynała się przyjaźń, którą nazywano kirvalik. Sama dorastałam w tej atmosferze. U mojego dziadka był ormiański kirva, który co prawda na kolanach nikogo nie trzymał, ale mimo wszystko był uznawany za naszego ojca chrzestnego. Chodziliśmy do jego rodziny w gości, oni chodzili do nas, kobiety razem gotowały, mężczyźni przygotowywali sałatkę mangał i herbatę z samowaru. Czy w takiej kulturze możliwy jest religijny czy etniczny konflikt?
Czy jeszcze jakiś aspekt konfliktu o Górski Karabach jest Twoim zdaniem przeinaczany w zagranicznych mediach?
Istnieje przekonanie, że oto żyją sobie obok pokojowi Ormianie i Azerowie, którzy zrzucają na nich bomby. Media zapominają o kontekście tego konfliktu, nie tłumaczą procesów, które do tej sytuacji doprowadziły. Kiedy dziennikarze wspominają, że dla Ormian to egzystencjalne niebezpieczeństwo po wydarzeniach ludobójstwa, nie dodają, że u Azerów też istnieje strach związany z Chodżałą [gdzie w nocy z 25 na 26 lutego 1992 r. zginęło 613 cywilów – przyp. red.]. To była najkrwawsza rzeźnia w historii karabaskiej wojny. Zapominanie o niej to zwykła stronniczość.
Jak zatem społeczność międzynarodowa może pomóc Azerbejdżanowi i Armenii w drodze do pokoju?
To bardzo trudne pytanie. Azerbejdżan nie zamierza zrezygnować z Karabachu. Międzynarodowe prawo zawsze było w tej kwestii po stronie Baku. W przeciwnym razie byłaby to wielka niesprawiedliwość nie tylko dla kraju, ale przede wszystkim dla ludzi, których stamtąd wyrzucono tylko i wyłącznie dlatego, że byli Azerami. Tego wariantu nie możemy brać pod uwagę.
Społeczność międzynarodowa powinna uszanować fakt, że w Karabachu jest miejsce dla obu stron. Azerowie powinni mieć możliwość powrotu, przy czym żaden Ormianin nie może zostać wygnany. Należy jak najszybciej zatrzymać tę wojnę i machinę nienawiści i podjąć działania w celu ustalenia tymczasowego statusu Karabachu. To powinni w pierwszej kolejności zrobić ludzie, którzy będą tam mieszkać. Oczywiście to bardzo trudny proces. Jednoznacznego rozwiązania konfliktu trudno sobie na razie wyobrazić.
Wróćmy jeszcze do twojej osobistej historii. Jesteś tak naprawdę podwójnym uchodźcą. Po niemal dwóch dekadach od wojny, w 2012 roku byłaś zmuszona wyjechać z Azerbejdżanu z powodów politycznych. Niedawno dostałaś się na specjalny program azylowy dla pisarzy w Norwegii. Czym różni się bycie uchodźcą wojennym od uchodźstwa politycznego?
Uciekaliśmy w 1993 roku i trafiliśmy w prawdziwie nieludzkie warunki. Głodowaliśmy całymi dniami, piliśmy brudną wodę. Przez pięć lat, w deszcz i w mróz byliśmy zmuszeni żyć w namiotach. Bardzo wtedy podupadłam na zdrowiu razem z braćmi i resztą rodziny.
Ten aspekt uchodźstwa był dla mnie strasznym przeżyciem.
Oczywiście w Norwegii tego nie poczułam. Przyjęto mnie z otwartymi ramionami, żyjemy w dostatku. Ale gdy uciekaliśmy z Karabachu, byłam wśród swoich. Byliśmy wszyscy razem, jedna kultura, język. Wszyscy doświadczaliśmy tego samego i mimo trudności bytowych ludzie się nawzajem rozumieli. Tymczasem w Norwegii czuję, że jestem sama. I w kontekście języka, i rozumienia obcej kultury. Kaukaskie narody – Ormianie, Gruzini, Azerowie – są bardzo weseli, gościnni. Lubimy siedzieć razem godzinami, jesteśmy ze sobą blisko związani. Tymczasem Norwegia to kraj, gdzie wszyscy przestrzegają dystansu. Norwegowie lubią żyć po swojemu i mieć strefę prywatności. Nikt tu nie wiedzie tak gorących dyskusji jak te na Kaukazie.
Czasami zwierzam się mężowi, że wydaje mi się, że byłam jednak szczęśliwsza w czasie życia w namiotach. Ludziom chyba jednak bardziej potrzebne jest wsparcie duchowe niż fizyczne.
Pochodzisz z Mehdili, rejonu Dżabrail, który niedawno został po prawie trzech dekadach odbity przez armię Azerbejdżanu. Jak się poczułaś, gdy zobaczyłaś, że wioska twojego dzieciństwa jest już wolna, ale mimo wszystko wrócić tam nie możesz?
Miałam zaledwie 11 lat i po kilku miesiącach od ucieczki z Mehdili zamroziłam wszelkie wspomnienia związane z rodzinnymi stronami. Gdy pisałam powieść Duszerge, wracałam do nich jako pisarz, nie emocjonalnie. Dobrze, że tak zrobiłam, bo pogodzenie się z utratą Mehdili pozwoliło mi żyć spokojnie, postawić sobie nowe cele. I zdecydowanie oddaliło mnie to od uczucia nienawiści wobec Ormian.
Nagle po latach azerskie wojska wyzwoliły moją wioskę. W duszy roztopił mi się lód i poczułam ciepło w sercu. W zasadzie to nawet nie była radość, prędzej szok. Tak jakby ktoś wziął młotek, rozbił lód i odnalazł pod spodem zachowane źdźbełko trawy, które symbolizuje życie. To było piękne uczucie, choć miało i swoją ciemniejszą stronę. Nigdy nie chciałam, żeby ktokolwiek – azerski czy ormiański żołnierz – zginął przez tą wioskę. Ja przecież mogę bez niej żyć. A ci żołnierze stracili życie na zawsze.
No i do tego ironia losu: wyzwolili mój dom, ale i tak przecież nie mogę tam wrócić. 27 lat nie wpuszczali mnie tam Ormianie, a teraz? Kto wie, jak długo nie wpuszczą mnie Azerowie?