Putin wciąż może wygrać. Rosja gra inaczej niż Zachód
Przedłużająca się wojna, znużenie Zachodu w połączeniu z presją wywieraną przez uchodźców i odczuwanymi także na nim skutkami sankcji gospodarczych, dają Putinowi szansę na tryumf niezależnie od ponoszonego kosztu.
Centrum Wołnowachy po wejściu Rosjan (@IAPonomarenko)
Coraz częściej słychać optymistyczne doniesienia o tym, jak rosyjska ofensywa ugrzęzła w ukraińskim błocie, a armia Putina się wykrwawia. Z drugiej strony Kreml twardo utrzymuje, że wojna idzie zgodnie z planem. Pomimo powszechnej sympatii do Ukrainy i sceptycyzmu wobec rosyjskiej propagandy, trudno się oprzeć myśli, że Moskwa wcale nie musi kłamać.
Internet zalewają kolejne nagrania przedstawiające ukraińskich rolników „prywatyzujących” najnowocześniejsze rosyjskie pojazdy wojskowe, czasem warte po kilkanaście milionów dolarów za sztukę. Po zdobyciu systemów przeciwlotniczych TOR-M2, licznych czołgów i wozów bojowych Ukraina ma już najlepiej uzbrojone „siły rolne” na świecie, co jest oczywistym policzkiem dla Rosjan.
Mnożą się też doniesienia o tysiącach zabitych żołnierzy, o zestrzelonych samolotach i śmigłowcach, a liczący je użytkownik Twittera
Oryx, cytowany przez największe media na świecie, skarży się, że nie nadąża z ewidencjonowaniem strat Rosjan. Z kolei wywiad brytyjski w swoich biuletynach podkreśla, że wojska inwazyjne czynią bardzo powolne postępy. Innymi słowy, Rosjanie przegrywają.
Z perspektywy Zachodu wojna powodująca śmierć lub kalectwo tysięcy ludzi, straty sprzętu wojskowego oraz powolne postępy na ziemi przy oporze lokalnym, stratach wśród cywilów i sankcjach dewastujących gospodarkę wywołałaby wewnętrzny bunt, który doprowadziłby do jej zakończenia.
Jednak wojna Putina może się rządzić innymi prawami.
Krew, czas i stal
Po pierwsze, prezydent Putin kieruje się odmienną logiką, przede wszystkim logiką pułkownika KGB/FSB. A ta nakazuje zawsze mieć zabezpieczone tyły. Zawczasu Putin zdusił więc potencjalny bunt w najbliższym kręgu, wiążąc ze sobą finansowo elity. Lojalni mają gwarancję bezpieczeństwa majątków, a buntownicy – kolonii karnej lub porcji nowiczoka. Prezydent ufa wyłącznie swoim, a do politbiura, czyli swojego ucha, dopuszcza tylko kilka osób: ministra obrony Siergieja Szojgu oraz szefów służb – wywiadu Siergieja Naryszkina, a także aktualnego szefa FSB Aleksandra Bortnikowa i byłego Nikołaja Patruszewa, obecnie stojącego na czele Rady Bezpieczeństwa. Prezydent podejmuje decyzje, a oni minimalizują negatywne konsekwencje. Innymi słowy, nadzieje na bunt przeciwko Putinowi mogą być płonne.
Po drugie, to wojna jego życia.
Idée fixe Putina jest ponowne zebranie ziem ruskich i odwrócenie „największej katastrofy XX wieku”, jaką był upadek imperium radzieckiego. Misja jest historyczna, więc koszty się nie liczą. Ponadto Kreml jest przekonany, że Rosja jest „zbyt duża, żeby upaść”. Popyt na rosyjskie surowce energetyczne zawsze się znajdzie. Nie po to korumpował Zachód tanim gazem, pieniędzmi oligarchów czy dostępem do rosyjskiego rynku, by prędzej czy później nie znaleźli się zwolennicy „pokoju za wszelką cenę”.
Po trzecie wreszcie, jeśli Ukraina nie chce być częścią cywilizacji rosyjskiej, nie będzie jej wcale. Putin jest więc nie tylko rewizjonistą, który zmienia granice państw. Jest też rewanżystą. Ukraińcy przynajmniej dwukrotnie odrzucili ofertę z Moskwy, najpierw za sprawą pomarańczowej rewolucji, a dekadę później na Majdanie na przełomie lat 2013/2014. Stąd zacięte niszczenie państwa ukraińskiego nie tylko atakami na jego infrastrukturę, ale też ducha. Temu służą bombardowanie celów cywilnych, ostrzał korytarzy humanitarnych czy oblężenie Kijowa.
Decydując się na pełnoskalową wojnę, trudno jest skutecznie ukrywać przed własnymi obywatelami prawdę. Można ją jednak skutecznie deformować. O to zresztą nietrudno, skoro Rosjanie od lat byli nasycani nostalgią imperialną, kształtowani kompleksem wobec Zachodu, a także straszeni wrogiem osaczającym ich ojczyznę. Wyeliminowanie niezależnych mediów, w tym kultowego radia Echo Moskwy, czy zmuszenie do zawieszanie działalności przez „Nową Gazietę” sprawę ułatwiło. Wprowadzona 4 marca cenzura wojenna sparaliżowała zagraniczne redakcje pracujące w Rosji, które nie chcąc narażać swoich korespondentów, wstrzymały ich pracę.
Putin ogłosił „operację specjalną”, potrzebę denazyfikacji Ukrainy i uwolnienia „Małorosów” (jak propaganda rosyjska określa Ukraińców) od junty „nazistów, faszystów i narkomanów”. A Rosjanie mu uwierzyli. Po prawie trzech tygodniach – według prokremlowskiej sondażowni FOM – 68% obywateli popiera „specoperację”, a zgodnie z niezależnymi badaniami, na które 8 marca powoływał się „The Washington Post”, odsetek ten wynosi 58%. Należy jednak zastrzec, że badania opinii publicznej w Rosji są dziś podwójnie mało wiarygodne. Po pierwsze, najczęściej prowadzą je ośrodki związane z Kremlem. Niezależne Centrum Lewady jako
„agent zagraniczny” nie może pytać respondentów wprost o stosunek do wojny, bo jest to termin zakazany. Po drugie zaś sondaże w czasie wojny nigdy nie dają prawdziwego obrazu.
Istnieje jednak ryzyko, że Rosjanie, których wartość dochodów spada z dnia na dzień, mogą swoją frustrację zwrócić przeciwko władzy. Stąd działanie wyprzedzające i kampania propagandowa
Za pabiedu (ros. „Za zwycięstwo”). Symbolem „Z” oznaczają się zwolennicy Putina, w rosyjskich mediach dziennikarze paradują z „Z” na piersi, a tiktokerzy zalewają sieć filmikami o prawie identycznej treści:
Za Putina, za pobiedu i naszych nie brosajem („Za Putina i zwycięstwo, a naszych nie porzucamy”). Poparcie dla wojny w Ukrainie demonstrują rosyjscy sportowcy, jak gimnastyk Iwan Kuliak, który wchodząc na podium przed dekoracją brązowym medalem podczas Pucharu Świata w katarskiej Dosze, ostentacyjnie wypinał „Z” na piersi. Jego manifestacja szokowała tym bardziej, że złoty medal odbierał wówczas jego ukraiński kolega, Ilja Kowtun.
Rosjanie wierzą, że wyzwalają Małorosów z rąk wrogiego Zachodu. „Dzisiaj armia rosyjska walczy o bezpieczeństwo Rosji i całego świata. Nazizm nie ma przecież granic” – przekonywały dziewczyny z filmu z kampanii
Za pobiedu. Jak tę
pobiedu osiągnąć, rosyjska armia powinna wiedzieć, jako że wielokrotnie ćwiczyła ten sam scenariusz: w Czeczenii w latach 90., w Gruzji w 2008 roku, na Krymie i Donbasie w 2014 roku, a „bratnią pomoc” w Syrii rok później.
Syria nad Dnieprem
Coraz wyraźniej widać, że Rosjanie wykorzystują w Ukrainie taktykę wyuczoną podczas interwencji w Syrii rozpoczętej w 2015 roku, która uratowała reżim prezydenta al-Asada, równocześnie dewastując wiele miast. Polegała ona na zamykaniu w okrążeniu kolejnych miejscowości, takich jak wschodnie dzielnice Aleppo, satelickie kwartały Damaszku czy Daara na południu kraju. Odcięte miasta były następnie bombardowane do chwili, gdy praktycznie nie nadawały się do życia, a pozostali przy życiu mieszkańcy musieli skapitulować.
Zachodnie źródła udokumentowały wówczas steki nalotów na szpitale, kliniki, ujęcia wody, infrastrukturę energetyczną czy bazary. Bomby i pociski zapalające podpalały i równały z ziemią całe kwartały domów. Nikt nie wie, ile dokładnie ofiar pociągnęła za sobą ta taktyka, która równocześnie przyczyniła się do ogromnej fali uchodźców szukających schronienia w Europie.
Rosjanie wyraźnie starają się powtórzyć ten scenariusz w Mariupolu, Charkowie czy Sumach z tą różnicą, że armia ukraińska ma znacznie większe możliwości bojowe niż syryjskie milicje, a najtrudniejszą i najbardziej krwawą robotę muszą wykonywać żołnierze rosyjscy, a nie rekruci armii syryjskiej czy członkowie libańskiego Hezbollahu. To się co prawda może zmienić po tym, jak do Ukrainy trafiły oddziały Czeczenów, a Moskwa zapowiada zaciąg Syryjczyków, niemniej ukraińska obrona przeciwlotnicza i niezłe wyszkolenie, wyposażenie i morale obrońców powodują, że ich sytuacja nie jest tak beznadzieja, jak obrońców Aleppo czy Ghuty.
Pomimo zaprzeczeń, najeźdźcy bombardują szpitale, niszczą dzielnice mieszkaniowe, używają niekierowanej artylerii rakietowej do zdławienia oporu blokowanych, choć nadal niecałkowicie odciętych miast. Już teraz fala uchodźców jest znacznie większa niż ta, której doświadczyła Europa w połowie ubiegłej dekady, a może być znacznie gorzej, jeżeli kolejnym ukraińskim miastom będzie groził los miejscowości syryjskich.
Po trupach do rozejmu
Przedłużająca się wojna, znużenie Zachodu w połączeniu z presją wywieraną przez uchodźców i skutkami obosiecznej broni, którą są sankcje gospodarcze, dają Putinowi szansę na tryumf niezależnie od ponoszonego kosztu. Najpierw musi jednak uzyskać jakieś zwycięstwo, które będzie mógł przedstawić jako sukces kampanii. Nawet jeżeli nie zdobędzie Kijowa, to opanowanie Mariupola nad Morzem Azowskim i Charkowa na wschodzie spowoduje, że Noworosja, czyli zwasalizowane
quasi-państwo wykrojone ze wschodnich ziem Ukrainy i obejmujące samozwańcze republiki Doniecką i Ługańską, stanie się faktem. Zdobycie Odessy byłoby ukoronowaniem sukcesu, ale nawet bez niej Putin będzie mógł ogłosić rozejm i zaprosić Kijów do rozmów pokojowych.
W takiej sytuacji istnieje ryzyko, że kierujący się własnym interesem Zachód wymusi na Zełeńskim przystąpienie do rozmów. Trudno sobie wyobrazić, aby Rosjanie zwrócili w wyniku negocjacji zdobyte tereny, podobnie jak nie oddali zdobyczy z 2014 roku. Jednostronnie odrzucając takie rozwiązanie, Kijów podejmuje ryzyko porzucenia przynajmniej przez część obecnych sojuszników. Z kolei akceptacja oznacza napięcia wewnętrzne, ale także przekształcenie Ukrainy w wyniszczone wojną państwo kadłubowe bez większych szans na stworzenie obywatelom możliwości godnego i bezpiecznego życia. W takim przypadku nie tylko nie będzie możliwości szybkiego przyłączenia Ukrainy do Unii Europejskiej, ale też nierealnym będzie członkostwo w NATO. Co zresztą potwierdzają ostatnie komunikaty prasowe prezydenta Zełeńskiego, który w jednej z wypowiedzi opublikowanych w internecie przyznał, że Ukraińcy muszę się pogodzić z myślą, że ich kraj do Sojuszu Północnoatlantyckiego nie przystąpi. Trudno będzie także zgromadzić pieniądze na odbudowę zdewastowanych miast, nie mówiąc o obawach korporacji i banków nieskorych do obarczonych ryzykiem inwestycji.
Dr Agnieszka Bryc - adiunktka na Wydziale Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie UMK w Toruniu. Była członkini Rady Ośrodka Studiów Wschodnich. Specjalizuje się w problematyce międzynarodowej aktywności Rosji.
Inne artykuły i podcasty Agnieszki Bryc
Jarosław Kociszewski, publicysta, komentator, przez wiele lat był korespondentem polskich mediów na Bliskim Wschodzie. Z wykształcenia jest politologiem, absolwentem Uniwersytetu w Tel Awiwie i Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Ekspert Fundacji "Stratpoints" i redaktor naczelny portalu Nowa Europa Wschodnia.
Scenariusz okrojonej, biednej i niestabilnej Ukrainy wydanej na łaskę Kremla i de facto porzuconej przez Zachód oznaczałby zwycięstwo Putina i realizację jego mocarstwowych ambicji niezależnie od poniesionych strat. To czarny scenariusz, który może, choć nie musi się ziścić. Ukraińcy nadal nie ponieśli znaczącej klęski na polu bitwy i nie stracili żadnego kluczowego miasta. Wysokie pozostaje zarówno ich morale, jak i determinacja szeroko rozumianego Zachodu, z wyjątkiem Węgier i pojedynczych polityków czy ugrupowań w rodzaju francuskiego Ruchu Narodowego.
Możliwe są także inne scenariusze, poczynając od puczu na Kremlu po ostateczną marginalizację Rosji, która po przegranej wojnie będzie musiała przejść wielopokoleniowy proces deimperializacji przypominający denazyfikację Niemiec po II wojnie światowej. Niemniej trzeba pamiętać, że wojna trwa nadal, a wroga nie wolno lekceważyć, zwłaszcza, że parametry zwycięstwa określane na Kremlu mogą się znacznie różnić od tych, które są stosowane w Waszyngtonie, Brukseli czy w Warszawie.