Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Transatlantyk > Bistro / 09.02.2023
Nikodem Szczygłowski

Achtung! Staatsgrenze!

Każdy kraj zaczyna się od granicy. Granica jest namacalnym dowodem na jego istnienie, czymś, co go wyróżnia spośród pozostałych. Dzięki niej materializują się umowność i wyobrażenia na jego temat.
Foto tytułowe
W Hammern przy samej rzece znajduje się kolejne miniaturowe przejście graniczne. Jedno z najbardziej sielankowych w Europie Środkowej (fot. Nikodem Szczygłowski)

Moja pamięć wciąż przechowuje moment, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem granicę Republiki Austrii, od strony Czech. Było to przejście Mikulov–Drasenhofen na trasie A5 w drodze z Brna do Wiednia. Usiłowałem chłonąć rzeczywistość z austriackiej strony granicy, gdzie zobaczyłem podobne jak po czeskiej stronie, choć bardziej zadbane i świeżo pomalowane budynki, więcej kwiatów przy domach i – jak się wówczas wydawało – niewiarygodnie dobrze zaopatrzone sklepy nawet w mniejszych miejscowościach. Samo przekraczanie granicy nie wyróżniło się niczym szczególnym poza rutynową kontrolą paszportów – w kalendarzu był jednak już początek XXI stulecia, Europa była pełna optymizmu i napawała nadzieją, że cały kontynent stanie się wkrótce prawdziwą strefą bez granic, do której dopuszczą także kraje oczekujące na „powrót do Europy”.
Zdjęcie Mikulova z początku XX wieku (fot. Wikicommons)

Austria zaś była państwem, który od dzieciństwa pobudzał moją wyobraźnię. Przede wszystkim chodziło o „starą, dobrą Austrię”, która skończyła się w 1918 roku, ale która wciąż żyje w postaci artefaktów dostępnych na targach staroci we wszystkich większych miastach dawnych krajów koronnych, a także w architekturze kształtującej ich oblicze. Wiele z nich przestało się kojarzyć z Austrią: Czerniowce, Triest, Lwów czy Sarajewo.

Stara Austria w moim umyśle kontynuuje jednak swój żywot m.in. właśnie dzięki granicom – czasami już zanikłym i niewidzialnym oraz niemal nieodczuwalnym, jak między Austrią i Węgrami na przełęczach karpackich oddzielających dawną Galicję od węgierskich komitatów Ungváru i Munkaczu, a obecnie obwód lwowski od obwodu zakarpackiego. Nieraz dawne granice wciąż rzutują na codzienne życie, jak chociażby ta między Słowenią (którą tworzą w większości dawne austriackie kraje koronne Kraina i Styria) i Chorwacją (dawna autonomiczna część ziem węgierskiej Korony Św. Stefana), która jednocześnie do końca zeszłego roku wyznaczała na tym odcinku południową granicę strefy Schengen.

Poszukiwanie, odnajdywanie i odkrywanie kontekstu historycznego, społecznego i kulturalnego tych dawnych granic w terenie jest czymś, co mnie fascynuje we wszystkich moich podróżach po całym dawnym obszarze Europy Habsburskiej – od Triestu po Lwów oraz od Klużu po Hradec Králové.

Mały Michi gra w piłkę na granicy

Pewnego dnia 2008 roku piliśmy piwo z moim austriackim przyjacielem Michaelem, rozmawiając o planowanym właśnie historycznym rozszerzeniu strefy Schengen o kraje od Bałtyku do Adriatyku. Michael opowiadał mi historie ze swojego dzieciństwa, które spędził na granicy.

– Na granicy? – wyraziłem zdziwienie. – No, tak, mój ojciec był oficerem urzędu celnego na granicy z Czechosłowacją. Pamiętam, jak graliśmy kiedyś w piłkę przy samym szlabanie granicznym – uśmiechnął się Michael. Refleksja na temat zimnowojennych granic w Europie poskutkowała tym, że właśnie wtedy, kiedy granice w naszej części Europy zaczęły znikać, mnie coraz bardziej zaczynały interesować. Przede wszystkim z punktu widzenia ich wpływu na naszą mentalność, na to, jak postrzegamy siebie samych i innych – tych obok nas, ale „za miedzą”.

Z Michaelem poznaliśmy się dzięki wspólnej pracy w Austrian Airlines, podczas której granice Austrii – zarówno te niewidzialne, w powietrzu, jak bardziej namacalne, na lotnisku, oraz lądowe, a nawet wodne, na Dunaju – przekraczałem wielokrotnie.

Austriacki przewoźnik narodowy w czasach lotniczej prosperity pod koniec XX wieku był czymś więcej niż linią lotniczą – stanowił symbol tego, jak sami Austriacy próbowali wyobrazić sobie swój kraj widziany oczyma obcokrajowców. Austrian Airlines powstała w 1957 roku z połączenia Air Austria i Austrian Airways (spółki, która działała już w międzywojniu), później stworzono holding Austrian Airlines AG, do którego dołączono regionalne linie Tyrolean Airways z siedzibą w Innsbrucku oraz Lauda Air – linię założoną przez słynnego sportowca, zawodnika Formuły 1 Nikiego Laudę.

We fly for your smile – tak brzmiało hasło Austrian Airlines. W połączeniu z kolorystyką błękitu, zieleni i bieli (oraz oczywiście czerwieni z barw narodowych) – która miała kojarzyć się z zielenią alpejskich łąk, błękitem nieba oraz bielą zaśnieżonych szczytów górskich w materiałach reklamowych linii – miało tworzyć wizerunek przewoźnika lotniczego rodem z zamożnego alpejskiego kraju, solidnego i godnego zaufania.

Gemütlichkeit – tym słowem zazwyczaj określa się osobliwe uczucie komfortu, przyjaznej atmosfery, wzajemnego szacunku i zaufania panującej w Wiedniu, ale też w pewnym sensie odzwierciadlające stan ducha wiedeńczyków. Linia lotnicza, której logo tworzyło po prostu wyraz Austrian połączony ze stylizowaną czerwoną strzałą, próbowała odtworzyć duch Gemütlichkeit w lotnictwie. Czy ta próba była udana? Zdaniem wielu, którzy pamiętają tę linię sprzed fuzji z Lufthansą w 2009 roku, raczej tak. Austrian wielki nacisk kładła na szczególnie pieczołowitą obsługę pasażerską w duchu właśnie Gemütlichkeit w połączeniu z ofertą możliwości poznawania klimatu Wiednia – przykładowo w ramach kampanii reklamowej The most valuable boarding pass, w ramach której karta pokładowa na lot Austrian do Wiednia jednocześnie upoważniała do zniżki na wstęp do najbardziej renomowanych tamtejszych muzeów, jak Albertyna lub Belweder.

Wiedeńskie twarze

Mam oczywiście swoje własne wspomnienia związane z Austrian – w większości z drugiej połowy pierwszej dekady XXI wieku. Mój Wiedeń dość znacząco się różnił od tego turystycznego i powszechnie wyobrażanego, aczkolwiek oczywiście również zawierał w sobie jego znaczące elementy. Jednak wyznacznikami tego „mojego Wiednia” pozostaną raczej nie Stephansplatz lub Ring, lecz stare centrum szkoleniowe w Oberlaa na południowo-wschodnich obrzeżach Wiednia, dawna robotnicza, a obecnie znaczącą miarą turecko-bośniacka dzielnica Favoriten – do której, w odróżnieniu od całkiem blisko położonego Karlsplatz, raczej nie zapuszczają się zwiedzający; autobusy kursujące z lotniska na Schwedenplatz przy Dunajskim kanale lub na dworzec Westbanhof przy ruchliwej ulicy zakupów Mariahilfestrasse, lub dworzec kolejowy Südbanhof, który był świadkiem epoki zimnej wojny – to właśnie tu kiedyś docierała większość pociągów zza żelaznej kurtyny.
Tramwaj w Wiedniu (fot. Nikodem Szczygłowski)

Wspomnienia o „moim Wiedniu” wywołują w pamięci również wyjątkowo zróżnicowane twarze ludzi, których spotkałem tam w czasie mojej pracy dla linii lotniczej. Twarze robotników z Turcji, Bośni, Serbii. Twarze słowackich kierowców autobusów do Bratysławy oraz tzw. „jednodniowych Słowaków” w metrze – dojeżdżających na co dzień do pracy w Wiedniu z pobliskiej słowackiej stolicy. Twarze kolegów w centrum szkoleniowym w Oberlaa – z Polski, Czech, Rumunii, Bułgarii, Chorwacji, Ukrainy, Iranu, Turcji, Grecji, Izraela i innych krajów. Lub chociażby twarz Franciszka Jerzego Kulczyckiego vel Franza Georga Kolschitzky’ego, którego pomnik stoi na rogu Kolschitzkygasse i Favoritenstrasse, w pobliżu stacji metra Südtiroler Platz. Rzekomo właśnie jemu Europa zawdzięcza zwyczaj picia kawy.

Obrońca Sarajewa na wiedeńskim lotnisku

Przed oczyma wciąż zjawiają mi się też twarze podróżnych na dworcu Südbanhof, po którym pozostały dziś już jedynie wspomnienia licznych pasażerów, którzy kiedyś przewinęli się przez jego niezbyt przytulne hale. Światła peronów oraz rzeźby skrzydlatych lwów, które obecnie – jako jedyna pozostałość po starym dworcu – zostały ustawione w hallu supernowoczesnego nowego dworca Hauptbanhof. Z Südbanhof kiedyś jeździłem pociągami m.in. do Bratysławy – dokąd w swoim czasie zarząd linii lotniczej przeniósł niektóre działy administracji z Wiednia (natomiast call center obsługujące niemal całą Europę Środkową i Wschodnią mieściło się we Lwowie).

I oczywiście stary terminal pasażerski wiedeńskiego lotniska w Schwechat, który przez długie lata stanowił swoiste okno na świat dla wielu mieszkańców naszej części Europy.

Po wejściu Austrii do strefy Schengen właśnie lotnisko Schwechat stało się jednym z głównych lotniczych przejść granicznych, przez które obywatele „Wschodu” docierali na „Zachód” Europy oraz za Atlantyk i vice versa. Wiąże się z tym mnóstwo historii. Czasami zabawnych i nikomu nieznanych, jak przykładowo historia dwóch transferowych pasażerów przybyłych z Moskwy, Rosjan cofniętych z lotu do Dubrownika z powodu braku wymaganych dokumentów umożliwiających im wjazd do Chorwacji. Obsługa centrum obsługi pasażerskiej w strefie tranzytowej usiłowała porozumieć się z nimi w kilku językach – wobec braku znajomości angielskiego i niemieckiego przez wyżej wymienionych, posiłkując się od biedy m.in. również chorwackim i słowackim. Próby wytłumaczenia pasażerom, że w celu kontynuowania podróży powinni dostarczyć kopii zaproszenia, rezerwacji hotelowej lub voucher ostatecznie odniosły sukces. Zostały jednak odebrane przez podróżnych na swój sposób – mianowicie postanowili oni rozwiązać niezrozumiałą dla nich sytuację poprzez wręczenie agentowi linii pliku banknotów przewiązanych gumką kancelaryjną, co ich zdaniem miało zakończyć sprawę.
Pomnik Franza Georga Kolschitzky’ego w Wiedniu (fot. Nikodem Szczygłowski)

Czasami były to historie mniej zabawne, lecz znacznie bardziej znane – jak przykładowo zatrzymanie na lotnisku 4 marca 2011 roku generała Jovana Divjaka, etnicznego Serba, obywatela Bośni i Hercegowiny, który zasłynął z tego, że kierował obroną Sarajewa podczas oblężenia miasta w latach 1992–1996. Wniosek o zatrzymanie na podstawie międzynarodowego listu gończego złożyły władze Serbii, zarzucając Divjakowi udział w zbrodniach wojennych, rzekomo popełnionych przez niego przeciwko Serbom. Austriacki sąd wniosek o ekstradycję odrzucił, a Divjak wrócił do Sarajewa, gdzie był entuzjastycznie witany przez tłumy.

Wolne miasto Freistadt

Pomimo że z Austrian pożegnałem się ponad 10 lat temu, nasza dawna rozmowa z Michaelem o granicznych szlabanach tkwiących gdzieś na austriacko-czeskim pograniczu nadal nie dawała mi spokoju, aż ostatecznie zmaterializowała się w postaci kolejnej podróży. Pewnego dnia kilka lat temu wybrałem się na granicę – na owe kresy Austrii, o których mi kiedyś opowiadał Michael. Spragniony puenty jego opowieści w terenie, namówiłem go na wspólną podróż w jego rodzime strony.

Autostrada A1 z Wiednia prowadzi prosto na zachód; przez Sankt Pölten w kierunku Linz jedzie się około 2,5 godziny. W okolicach Melk droga widowiskowo wije się wzdłuż Dunaju – piękna dolina majestatycznej rzeki, słoneczne wzgórza porośnięte winnicami, średniowieczne zabytki w mijanych niewielkich miasteczkach, ruiny zamków, barokowe kościoły na wzgórzach. W okolicach Amstetten przekracza się niewidzialną granicę pomiędzy Dolną i Górną Austrią, krajobraz staje się bardziej górski, jego tło stanowią porośnięte lasem góry Szumawy (niem. Böhmerwald), pogórze Masywu Czeskiego (Česká vysočina, niem. Böhmische Masse) oraz liczne zielone połoniny.

Ostatnim miastem przed czeską granicą jest Freistadt, co oznacza „wolne miasto”. Jest to małe, liczące ok. 7,5 tysięcy mieszkańców miasto należące do regionu Mühlviertel, jednej z czterech historycznych ziem tworzących Górną Austrię. Freistadt założono niegdyś jako miasto graniczne, aby chronić północne rubieże Wschodniej Marchii. Jego historia sięga XIII stulecia, kiedy był to ważny ośrodek handlu, wydobycia soli oraz rud żelaza na pograniczu ziem należących do Habsburgów oraz do królów czeskich. Zbudowane pod koniec XIV wieku potężne mury obronne są niemal w pełni zachowane do dziś, pod tym względem niewielki Freistadt może się poszczycić jedną z najlepiej zachowanych ufortyfikowanych starówek w Europie Środkowej. Dumą mieszkańców jest jednak miejscowy browar, którego początki sięgają XIV wieku. Udziałowcem browaru od średniowiecza do dzisiaj jest magistrat miejski, który kiedyś reprezentował interesy pomniejszych udziałowców: rodzin patrycjuszy miejskich.

Obecnie, jak twierdzą freistadtczycy, gmina miejska jako forma prawna spółki jest ostatnim przykładem tego typu zarządzania browarem w Europie.

Uliczki Altstadt – centrum miasta otoczonego murami – sprawiają senne wrażenie, typowe dla austriackiej prowincji. Rynek leży w cieniu ratusza i kamienic o barokowych fasadach, pomalowanych na pastelowe kolory. W rogu rynku znajdują się dwa popularne miejscowe zakłady: cukiernia-piekarnia Kräuterbäcker Freudenthaler oraz kawiarnia Café Lebzelterei Lubinger. Dzielący je wąski zaułek wychodzący z rogu rynku prowadzi w kierunku zamku, gdzie obecnie mieści się muzeum (Mühlviertler Schlossmuseum Freistadt).

Z wieży zamku przy dobrej pogodzie można zobaczyć granicę, która biegnie około 15 kilometrów na północ od miasta, oraz przejście graniczne w Wullowitz. Spora część ekspozycji muzeum poświęcona jest granicy: od czasów monarchii aż po współczesność. Walter J. Pils, kustosz Zbioru Historii Celnej i Finansowej Muzeum Freistadt, który pracował na pobliskim posterunku w Wullowitz w latach 1964–1974, opowiada historię granicy, posiłkując się licznymi zdjęciami oraz eksponatami muzeum, jak chociażby zachowanymi autentycznymi mundurami celników od czasów CK monarchii po współczesność, odznakami, tablicami informacyjnymi (w oczy rzuca się wielki CK dwugłowy czarny orzeł na żółtej tarczy), elementami wyposażenia urzędów celnych, dokumentami, przedmiotami skonfiskowanymi podczas próby przemytu etc. Osobliwością struktur granicznych w Austrii jest m.in. to, że urząd celny i służba ochrony granicy połączone są w jeden urząd: Zoll Wache.

Warunki jak na Bałkanach

W wyniku I wojny światowej po upadku monarchii austro-węgierskiej historyczny region Böhmerwaldu lub Szumaw został podzielony pomiędzy Czechosłowację i Republikę Austrii. Pierwsze domy celne (zwane Zollhausami) powstały w 1922 roku, m.in. właśnie w Wullowitz. Wszystkie budynki wyglądały podobnie do siebie, gdyż budowano je według tego samego projektu, zatwierdzonego przez Ministerstwo Finansów. Stopniowo liczba posterunków celnych zwiększała się, w 1937 roku na granicy z Czechosłowacją łącznie było już 16 komór celnych zatrudniających łącznie około 80 celników. Po anschlussie Austrii, a następnie po oderwaniu kraju Sudeckiego od Czechosłowacji i włączeniu do III Rzeszy, praca austriackich urzędów celnych została przerwana, budynki celne w czasie II wojny światowej i tuż po niej były wykorzystywane w różnych celach, m.in. jako magazyny.
(fot.) Nikodem Szczygłowski

Ponowne otwarcie przedwojennych przejść granicznych nastąpiło dopiero w drugiej połowie lat 40., lecz proces wznowienia pracy wszystkich z nich trwał jeszcze długie lata. Urząd celny w Wullowitz został ponownie otwarty w 1956 roku, zaś przykładowo w Weigeshlag (jako ostatni) – dopiero w 1978 roku.

Na początku lat 60. warunki pracy i zakwaterowania celników wciąż były jeszcze bardzo skromne, powojenne trudności gospodarcze dawały się we znaki. Dziennik „Oberösterreichische Nachrichten” zamieścił nawet zdjęcia z Zollhaus Wullowitz i w artykule wymownie zatytułowanym Szczury tańczą w Komorze Celnej w ten sposób opisał sytuację z początku lat 60.: „W mieszkaniach celników radośnie harcują myszy, z kolei w piwnicy grasują szczury, co zmusza mieszkańców budynków do wyposażenia się w kije. W brunatnej wodzie pływają martwe pasożyty, które pochodzą z pobliskiego szamba [...]. Mieszkańcy muszą sami zadbać o uszczelnianie uszkodzonej linii kanalizacyjnej w toaletach, naprawę dziurawych podłóg oraz okiennych framug. «Warunki jak na Bałkanach!» – tak o tym miejscu z dreszczem wypowiadają się podróżni i nie mogą uwierzyć, że coś takiego jest możliwe w austriackim urzędzie celnym Wullowitz”. Niebawem jednak sytuacja uległa znaczącej poprawie.

Ruch na tym przejściu granicznym w latach 60. i 70. nie był duży: ledwie kilkadziesiąt osób na dobę. W większości granicę przekraczali obywatele Austrii i Niemiec, nieco mniej Czechosłowacji, czasami Polski, zdarzały się także grupy udające się przykładowo do Włoch lub Jugosławii bądź powracające stamtąd. Opłata za wystawienie wizy austriackiej wynosiła 450 szylingów, czyli prawie 50 dolarów, całkiem spora suma dla obywateli państw tzw. demokracji ludowej. Poza tym większość ludzi w Czechosłowacji po zmianach, które zaszły w 1968 roku, nie miała szans uzyskać pozwolenia na wydanie paszportu.

Maria Śnieżna po obydwu stronach granicy

Kilka lat temu razem z Michaelem udaliśmy się na wspólny krótki wypad do Czeskiego Krumlowa. Český Krumlov, po niemiecku znany jak Krumau, leży w odległości około 30 kilometrów od przejścia granicznego Wullowitz – Dolní Dvořiště i należy do najbardziej obleganych przez turystów miast Czech, zaraz po Pradze i Karlowych Warach. Wełtawa w tym miejscu ładnie meandruje, tworzy zakola, w których leży bajkowa starówka, a nad nią góruje renesansowy zamek Rožmberków. Siedząc w ogródku piwnym nad brzegiem Wełtawy przy kuflu zimnego pilzneńskiego lub budvara można nieśpiesznie obserwować tłumy turystów przewalające się przez pocztówkową starówkę od Muzeum Tortur do kościoła św. Wita i dalej w kierunku Muzeum Figur Woskowych, i zastanawiać się, jak to wszystko wyglądało wtedy, kiedy w 1938 roku baśniowe miasteczko zostało razem z całym krajem Sudeckim zajęte przez wojska III Rzeszy.

Tysiącletnia Rzesza na tych ziemiach trwała siedem lat, następnie na mocy tzw. Dekretów Beneša cała niemiecka populacja miasta została wysiedlona.

Po austriackiej stronie granicy, na jednym ze wzgórz przed Wullowitz, pomiędzy wsiami Leitmannsdorf i Leopoldschlag stoi niewielki kościółek, Maria Schnee am Hiltschnerberg, czyli Marii Śnieżnej na Hiltschnerbergu.

Kościół wygląda zabytkowo, dlatego informacja na stojącym obok kamieniu i tablicy informacyjnej zaskakuje.

„Na pamiątkę często odwiedzanego miejsca łaski Marii Bożej Śnieżnej przy południowej granicy Czech, kaplica ta została zbudowana w 1978 roku przez Johanna i Josefa Sturany z darów wiernych i wypędzonych. W latach 1983–1984 w tym miejscu zbudowano obecny kościół, który architektonicznie jest wzorowany na kościele Matki Bożej Śnieżnej w Czechach. Kościół został konsekrowany przez opata Schläglera Floriana Prölla 5 sierpnia 1984 roku. Z lokalizacji na Hiltschnerberg istnieje kontakt wzrokowy z miejscem pielgrzymkowym Marii Śnieżnej w Czechach”.

Wysilam wzrok i rzeczywiście, po czeskiej stronie granicy za linią lasu dostrzegam sylwetkę identycznego kościoła. Maria Śnieżna znajduje się teraz po obydwu stronach granicy, dając kolejne świadectwo tragicznej historii XX wieku, która była udziałem tego sielankowego pogranicza.

Bez hranic. Grenzenlos

Opuszczając Wullowitz, zbaczamy z głównej drogi i przez jakiś czas wędrujemy wzdłuż granicy, którą wyznacza niewielka rzeka po niemiecku nazywana Maltsch, a po czesku Malše. Mijamy Leopoldschlag, a następnie Hammern, polna droga w tym miejscu prowadzi dokładnie wzdłuż granicy.

W Hammern przy samej rzece znajduje się kolejne miniaturowe przejście graniczne. Jedno z najbardziej sielankowych, jakie dotąd widziałem w Europie Środkowej. Tuż przy brzegu rzeki stoi niewielki drewniany domek pokryty dwuspadowym dachem, malutkie okna, zdobiące je kwiaty. Całość wywołuje skojarzenia z Jasiem i Małgosią albo siedmioma krasnoludkami, lecz powagę miejsca ratuje napis „Zollgrenzbezirk”, godło państwowe oraz flaga Austrii powiewająca na niewielkim maszcie. Robiąc kilka kroków przez mostek przerzucony przez Maltsch/Malšę, która w tym miejscu przypomina raczej strumyk, niż rzekę, przechodzę na czeski brzeg. „Pozor! Státní hranice probíhají hraničním vodním tokem!” – oznajmiają czerwone litery na białej tablicy. Trochę dalej widać słupek z czeskim godłem. Dwa kroki do tytułu – i już jestem z powrotem w Austrii.
Nikodem Szczygłowski - podróżnik, pisarz, eseista, reporter. Absolwent Archeologii śródziemnomorskiej Uniwersytetu Łódzkiego i CEMI - Central European Management Institute w Pradze. Biegle włada językiem litewskim i słoweńskim, znawca kultury słoweńskiej. Laureat nagrody za osiągnięcia w publicystyce Ministerstwa Kultury Republiki Litewskiej (2020).

Więcej artykukłów Nikodema Szczygłowskiego

Opuszczając pogranicze, zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w Windhaag bei Freistadt.

Miasteczko słynie z tego, że tutaj w latach 1841–1842 pracował w szkole słynny austriacki kompozytor Anton Bruckner, przedstawiciel neoromantyzmu w klasycznym nurcie w muzyce. Oglądamy kościół św. Stefana i tablicę pamiątkową na murze gmachu dawnej szkoły. Na drzwiach jednego z parterowych budynków przy sennej, zalanej słońcem ulicy, w którym wnioskując z jego wyglądu, mieści się kawiarnia lub gästhaus, zawieszona jest tabliczka z napisem „Geschlosen” – natomiast na frontonie widać napis, nieco koślawo naniesiony farbą olejną:

„BEZ HRANIC
GRENZENLOS
UNLIMITED”.