Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Transatlantyk / 03.02.2024
Jarosław Kociszewski

Amerykanie zaatakowali na Bliskim Wschodzie. Region jest na granicy wojny, której nikt nie chce

W piątek 2 lutego wieczorem samoloty amerykańskie zaatakowały pogranicze iracko-syryjskie. Celem nalotów były proirańskie milicje odpowiedzialne za śmierć trojga żołnierzy USA kilka dni wcześniej w bazie na terytorium Jordanii. Atak - czy kampania amerykańska - nie oznacza żadnej fundamentalnej zmiany na Bliskim Wschodzie. To element swoistego dialogu Waszyngtonu z Teheranem.
Foto tytułowe
(Shutterstock)


Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!


Długo wyczekiwany atak musiał nastąpić, a towarzyszące mu emocje pomagają stworzyć wrażenie czegoś wielkiego i spektakularnego. Już w piątek po południu odnotowano start amerykańskich bombowców strategicznych B-1 z bazy w Wielkiej Brytanii w kierunku Bliskiego Wschodu. OSINT-owi obserwatorzy, najczęściej internauci posługujący się wiedzą i umiejący interpretować dostępne informacje, czyli „łączyć kropki”, z dużą dokładnością określili moment rozpoczęcia ataku.

Amerykanie nie zawiedli. Ponad 120 bomb i rakiet spadło na nie mniej niż 85 celów powiązanych z proirańskimi milicjami na granicy między Irakiem a Syrią. Do internetu trafiło nagranie eksplodującego w ciemności magazynu amunicji w mieście Al-Ka’im i lecących w nocne niebo rakiet odpalonych przez pożar. O świcie rząd w Bagdadzie skrytykował atak, informując o śmierci kilkunastu członków lokalnej milicji.


Biden nie mógł nie zareagować


Pentagon zapowiada, że kampania przeciwko proirańskim milicjom nie ograniczy się do jednego uderzenia i obejmuje także ataki cybernetyczne. Stany Zjednoczone nie miały wyjścia i musiały odpowiedzieć zbrojnie po ataku przeprowadzonym przez Kataib Hezbollah, wspieraną przez Iran milicję z Iraku, na bazę Tower 22 w Jordanii, stanowiącą zaplecze dla Amerykanów kontrolujących enklawę wokół miasta At-Tanf w Syrii. Liczba krajów wymienionych w poprzednim zdaniu ma znaczenie i pokazuje regionalny charakter wydarzeń, a raczej pewnego dialogu dyplomatyczno-militarnego między Teheranem a Waszyngtonem.

Atak na Tower 22 nie byłby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie zginęło w nim troje Amerykanów, a ok. 40 zostało rannych. Wspierane przez Iran milicje atakują cele amerykańskie w regionie od lat, a starcia nasiliłby się po wybuchu wojny pomiędzy Izraelem a Hamasem w Strefie Gazy. Kataib Hezbollah, jedna z najważniejszych milicji proirańskich w Iraku, wzięła na cel Amerykanów otwarcie wspomagających Izrael - i atak na bazę w Jordanii nie zrobiłby na nikim wrażenia, gdyby obrona powietrzna zestrzeliła nadlatujące drony, jak to się dzieje zazwyczaj, zamiast je przepuścić, omyłkowo biorąc za bezzałogowce amerykańskie.

Według niepisanych reguł konfliktów toczących się na Bliskim Wschodzie, dopiero śmierć ludzi, a w szczególności osób istotnych, jest punktem wymagającym zdecydowanej odpowiedzi. Na szczycie tej okrutnej hierarchii ważności znajdują się Amerykanie, a zaraz za nimi Izraelczycy, dalej przedstawiciele ważnych państw Zachodu i regionu, choć tutaj znaczenie zaczyna mieć też ranga ofiar. Bezwzględny cennik śmierci zamykają cywile z Iraku, Syrii, Jemenu czy Palestyńczycy, o których świat się upomina dopiero, gdy zaczynają umierać tysiącami, a i to nie zawsze.

W tej sytuacji prezydent Biden zareagować musiał. Brak odpowiedzi militarnej oznaczałby utratę odstraszania w regionie, w którym gesty i symbole się liczą, a co za tym idzie, de facto przyzwolenie na śmierć kolejnych Amerykanów. Gromy posypałyby się także na niego także w Stanach Zjednoczonych, na co pozwolić sobie nie może. Wiedząc, że odwet jest konieczny, Waszyngton musiał zacząć wywarzać reakcję w taki sposób, aby z jednej strony zademonstrować determinację, by chronić własnych ludzi i interesy, oraz ukarać winnych, a równocześnie nie wywołać wojny regionalnej, którą nikt nie jest zainteresowany.
Iran wyznaczył standardy odwetu


Wzorcowa jest tu reakcja Iranu na zabicie przez USA gen. Kasema Solejmaniego 3 stycznia 2020 r. Podobnie jak Waszyngton teraz, Teheran musiał zareagować na śmierć niezwykle ważnego i charyzmatycznego dowódcy sił Al-Kuds Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej (IRGC) odpowiedzialnego za rozwinięcie sieci proirańskich milicji na Bliskim Wschodzie. Siły te umożliwiają Iranowi ochronę własnych interesów, wywieranie presji na Zachód i sąsiadów, ale także toczenie konfliktów zbrojnych z dala od własnego terytorium. Odwetem była operacja „męczennik Solejmani”, czyli uderzenie w amerykańską bazę Al-Asad w Iraku z użyciem 12 rakiet balistycznych w dniu pogrzebu generała, pięć dni po jego śmierci. Ponad 110 Amerykanów zostało rannych, głównie na skutek działania siły uderzeniowej, lecz nikt nie zginął, mimo że był to bardzo precyzyjny, silny i niszczycielski atak. Dziwnym trafem Amerykanie zorientowali się, co się święci, a żołnierze pochowali się w schronach i wyszli na pustynię, skąd obserwowali kolejne pociski dewastujące ich kwatery i pozycje. Teheran odpowiedział na tyle spektakularnie, że mógł uznać, iż rachunki zostały wyrównane, a Pentagon nie musiał dalej eskalować.

W tym wypadku jest podobnie. Amerykanie mają na Bliskim Wschodzie tysiące potencjalnych celów i środki, żeby je razić. Nocny atak na pozycje Kataib Hezbollah był wyborem oczywistym, bezpośrednio wymierzonym w sprawców, którzy wiedzieli, że odpowiedź nastąpi, i już wcześniej zapowiedzieli zawieszenie operacji przeciwko Amerykanom. Kolejne fale ataków przeciwko szyickim milicjom w Iraku i Syrii czy intensyfikacja nalotów na pozycje Huti w Jemenie nie będą zaskoczeniem i nie wymuszą odwetu z ich strony. Niewykluczone, że z okazji skorzystają też Izraelczycy, żeby silniej uderzyć w proirański Hezbollah, a nawet irańskich doradców w Damaszku czy w południowym Libanie, co nadal nie przekroczy progu wojny.


Ryzyko skalkulowane


Amerykanie mają jednak możliwość zaatakowania poważniejszych celów, rzucając bezpośrednie wyzwanie Iranowi. Kluczowy jest tu statek Behshad, frachtowiec zwodowany, w 1999 r., który według obserwujących go analityków został przerobiony przez IRGC na okręt szpiegowski zbierający i przekazujący Huti w Jemenie informacje o ruchu statków towarowych na Morzu Czerwonym i w Zatoce Adeńskiej. Dane te umożliwiają proirańskiej milicji, która ogłosiła solidarność z Palestyńczykami w Strefie Gazy, atakowanie jednego z najważniejszych szlaków handlowych na świecie. Około 15 proc. globalnej wymiany handlowej przepływa waśnie tamtędy i stąd obecność wielu okrętów wojennych, głównie z USA, strącających drony i rakiety lecące z Iranu, ale także chroniących statki handlowe przed abordażem i uprowadzeniem.

Najpoważniejszym krokiem byłoby zaatakowanie terytorium Iranu, na co Teheran najprawdopodobniej także odpowiedziałby zbrojnie, zwiększając ryzyko wybuchu wojny regionalnej. O ile obecnie Irańczycy potępiają działania Pentagonu, nazywając je nieodpowiedzialnymi i zarzucając Amerykanom agresję, to nadal są to tylko słowa niepociągające za sobą konsekwencji. Oczywiście sam atak na Iran również może być eskalowany, poczynając od uderzeń na pozycje obrony przeciwlotniczej czy flotyllę łodzi motorowych IRGC w Zatoce Perskiej, aż po cele związane z programem nuklearnym czy reżimem ajatollahów.

Tak gwałtowna eskalacja jest jednak mało prawdopodobna. Iran i Zachód z USA na czele prowadzą grę czy dialog, który jest nacechowany przemocą, ale nadal znajduje się pod kontrolą. Tymczasem wybuch wojny regionalnej nie służy żadnemu z kluczowych graczy, którzy mogą szachować się i wywierać naciski na szlakach morskich czy na terytorium Syrii i Iraku, nie łamiąc niepisanych, lecz świetnie rozumianych zasad. Co więcej, nowa wojna w roku wyborczym byłaby nieszczęściem dla Joe Bidena, co z kolei Irańczycy wydają się świetnie rozumieć. Stąd wykorzystywanie silniejszych argumentów, jednak nadal bez narażania własnego terytorium na niszczycielskie konsekwencje zmagań militarnych. Co więcej, Teheran przez lata budował sieć powiązanych organizacji w regionie, by mieć możliwości wywierania presji, ale nie narażenia ich na znaczne osłabienie czy wręcz zniszczenie, bez wyraźnej szansy na poprawę swojej sytuacji.
Jarosław Kociszewski - publicysta, komentator, przez wiele lat był korespondentem polskich mediów na Bliskim Wschodzie. Z wykształcenia jest politologiem, absolwentem Uniwersytetu w Tel Awiwie i Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Obecnie jest ekspertem Fundacji "Stratpoints" i redaktorem naczelnym portalu Nowa Europa Wschodnia.

Inne materiały Jarosława Kociszewskiego

Oczywiście zawsze istnieje ryzyko, że sytuacja wymknie się spod kontroli. Tak jak dość rutynowy atak na Tower 22 wywołał eskalację, tak Pentagon może się przeliczyć w swoich kalkulacjach, a nawet jeden z nalotów może okazać się bardziej niszczycielski, niż zakładano, i zmusić stronę drugą do reakcji. Stąd też trudno nie zgodzić się z sekretarzem stanu Blinkenem sytuację na Bliskim Wschodzie jako najbardziej niebezpieczną przynajmniej od 1973 r., czyli od czasów wojny Jom Kippur.