Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Kaukaz / 11.03.2024
Manana Kveliashvili

Wojna z Rosją nie jest tu historią. Gruzinki nadal się z nią zmagają

„W Churczy mieszka osiemdziesiąt pięć rodzin. W każdym domu przynajmniej jedna osoba żyje na emigracji. Mój syn też wyjechał. Wziął urlop dziekański, aby pracować w Polsce. My, kobiety żyjące wzdłuż linii rozgraniczenia, ciężko pracujemy, ale gdy chcemy sprzedawać nasze produkty na rynku w Zugdidi, okazuje się, że nie możemy nawet korzystać z gminnych autobusów. Musimy zamawiać taksówkę. Tak oto tu żyjemy” – pięćdziesięciodwuletnia Eliso Shamatawa ze wsi Churcza opowiada nam o osobliwościach życia wzdłuż linii rozgraniczenia.
Foto tytułowe
Gruzińscy uchodźcy po wojnie rosyjsko-gruzińskiej w 2009 roku (Wiki Commons)



Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!



Eliso Shamatawa pochodzi z wioski Okumi w regionie Gali. Gdy miała dziewiętnaście lat, została uchodźczynią. Następnie założyła rodzinę i osiedliła się w Churczy.

Eliso opowiada, że jej życie jest historią wiecznej ucieczki, walki i niepoddawania się.


Churcza


Osiedliłam się w Churczy w 1997 roku. Założyłam rodzinę. Nie minęło zbyt wiele czasu, zanim w Gali w maju 1998 roku doszło do starć między abchaskimi żołnierzami a gruzińskimi rebeliantami. Byłam w domu, kiedy zaczęła się strzelanina. Moja Mariami miała siedem miesięcy. Powiedziano mi, że nadchodzą Rosjanie i żebym szybko zabrała dziecko i uciekała. Wzięłam dziecko na ręce, zabrałam pieluszki i pobiegłam w kierunku Enguri.


Obraz, który zapamiętałam, był następujący: jadące samochody i biegające zwierzęta domowe. Przede mną szedł jakiś mężczyzna z rowerem. Prowadził ten rower. Był straszny hałas, nic nie było słychać, zwierzęta wydawały odgłosy. Nagle ten sam mężczyzna porzucił swój rower, krzyknął coś i pobiegł w krzaki. Było tak głośno, że nie mogłam zrozumieć co się działo. Obejrzałam się do tyłu i zobaczyłam, jak podjeżdżał duży samochód, nazywają go „Bortaoi”, który był pełen uzbrojonych ludzi. Ponieważ byłam ze swoim dzieckiem, owinęłam je jak papier, przytuliłam do brzucha i schowałam się w krzakach. Pomyślałam, że nawet jeśli mnie zastrzelą, to przynajmniej moje dziecko przeżyje. Samochód minął nas, nie strzelając do mnie. Wtedy emocje odebrały mi siły. Nie mogłam podnieść dziecka. Był straszny hałas. Ledwo wstałam i wtedy zobaczyłam, że moje dziecko jest we krwi.

Trzymałam małą za koszulkę. Czułam, że upuszczę ją zaraz z rąk. Mała dotykała mnie swoimi zakrwawionymi rękami. Powoli idąc w stronę mostu, czułam, że tracę siły. Wówczas spotkałam chłopaka, który powiedział, że zabierze moje dziecko, a ja muszę się sama jakoś stąd wydostać. Szłam więc, myśląc o tym, kto zabrał mi moje dziecko, kto mi je zabrał.

Wiedziałam, że kula może trafić tak, że nawet tego nie poczujesz. Pomyślałam, że chyba kula mnie gdzieś trafiła i trafiła też moje dziecko. Ledwo przeszłam przez rzekę.

Szukałam córki. Gdy ją w końcu zobaczyłam, usiadłam. Po chwili podeszły do mnie starsze kobiety, mówiąc: „Córko, opamiętaj się, podnieś swoje dziecko, nie widzisz, że płacze”. Spojrzałam na małą, nie było już na niej żadnej krwi.

Skąd w ogóle była ta krew? Okazało się, że krzaki, w których się z nią schowałam, miały ciernie i mała zahaczyła uchem o jeden z nich. Ponieważ była dzieckiem, od razu zaczęła mocno krwawić. Do tego wszystkiego jeszcze sama się podrapałam. Cieknącą krew wytarły jej starsze kobiety. Do śmierci nie zapomnę tamtej chwili i strachu, jaki mi wówczas towarzyszył. Jak strach może pozbawić człowieka sił do tego stopnia, że nie może nawet ustać na nogach. To wszystko odcisnęło swoje piętno na naszym zdrowiu fizycznym i psychicznym. To wszystko było zbyt trudne. Tak, dla dobra naszych dzieci, dla dobra naszej rodziny staramy się normalnie żyć. Jedynie w momencie, gdy wspomnienia wracają, robi się bardzo trudno. Mam troje dzieci i jednego wnuka. Dzieci są już dorosłe, jednak – gdy wspominają tamten czas – mówią, że najbardziej bały się wtedy, gdy mamusia bladła. Kiedy się złościłam, wtedy też bladłam. To chyba przez stres. Bladłam przez podstawowe rzeczy. Nigdy nie otrzymaliśmy żadnego wsparcia psychologicznego. A przecież nie wszyscy są tacy sami. Nic dziwnego, że dzieci wychowane przez młodzież z tamtego okresu były nieco agresywne. Ja potrafiłam się powstrzymywać, ale niewielu sobie radziło. Tak, zakładali rodziny, ale złościli się o elementarne rzeczy. Agresja matki przenosiła się na dzieci. Być może najbardziej potrzebowaliśmy pomocy psychologa.

O wychowaniu dzieci w czasie wojny mówi się, że wówczas mężczyźni i kobiety są równi. Nie są równi. To oszukiwanie samego siebie. Nie ma mowy. Obecnie wśród młodych ludzi stało się powszechne, że rodzice w równym stopniu dbają o swoje dzieci, jednak nie wszędzie tak jest.

Kobiety i mężczyźni nie są równi, ponieważ od początku to kobieta odpowiada za wszystko. Kiedyś usłyszałam, że jeśli głupi mężczyzna odważy się i poślubi mądrą kobietę, to na pewno będzie miał mądre dzieci. Dlaczego? Bo wszystko jest przekazywane przez matkę. Ojciec utrzymuje rodzinę, a matka jest całą resztą. Zarówno w rodzinie, jak i w działaniach. Kobieta jest wszystkim w rodzinie. Ja też zawsze byłam z dziećmi. We wszystkim. Ojciec po prostu utrzymywał rodzinę i tyle. Wszystko inne zależało ode mnie. Co to znaczy wychowywać dziecko podczas wojny? Cały czas kupowałam kombinezony. Mieliśmy je na wypadek potrzeby ucieczki, po to, abyśmy nie musieli zabierać dużej ilości ubrań. Pampersy i kombinezony. To było najważniejsze. Gdybym nagle znalazła się na ulicy, nadal miałabym dziecko pod opieką. Potem, gdy dzieci podrosły i zaczęłam rozdawać ubrania, tym kombinezonom nie było końca. Tyle tego rozdałam. Mieliśmy ich wszelkiego rodzaju.





Wojna, która odebrała nam młodość


Pochodzę z wioski Okumi w regionie Gali. W czasie wojny mieszkaliśmy w mieście Gali. Pamiętam wszystko. To bardzo rozczarowujące, że dokładnie wtedy, gdy mieliśmy wybierać drogę życiową, zostaliśmy zmuszeni do walki o przetrwanie. Bo wtedy najważniejsza była walka o przetrwanie. A marzenia o nauce, edukacji, wyborze drogi życiowej pozostały jedynie marzeniami młodych ludzi w naszym wieku. Kiedy założyliśmy rodziny, od razu przyszła odpowiedzialność. Całe życie minęło mi na usprawiedliwieniu tej odpowiedzialności. Kiedy masz rodzinę, nie możesz jej zawieść. Powinnaś dobrze wychowywać swoje dzieci i tak dalej.

Od dzieciństwa przeszliśmy od razu do odpowiedzialności. Dzieciństwo skończyło się nagle. A okres młodości został usunięty z naszego życia. Pominęliśmy młodość. To bardzo rozczarowujące. Wszyscy młodzi ludzie mojego pokolenia... Komuś się udało coś zrobić, ale to jedynie pojedyncze jednostki miały szczęście. W tamtym okresie bardzo niewielu miało szczęście. Większość ludzi, których znam, i tych, którzy byli wokół mnie, większość z nas, bez wyjątku, z dzieciństwa od razu przeszła do odpowiedzialności.

Marzenia z tamtego okresu czasem do nas powracają. Nawet teraz żałuję, że nie zrobiłam tego czy tamtego. Z obecnej perspektywy myślę, że gdybym to zrobiła, to byłoby dobrze, ale wtedy walczyliśmy o przetrwanie. Musiałam przetrwać. Byli rodzice, rodzeństwo, rodzina.

Gdy zostajesz bez niczego, pod gołym niebem, zapominasz o wszystkim. Możesz przed oczami mieć właściwą drogę, ale jej nie zauważasz.

To właśnie przydarzyło się mojemu pokoleniu. Moje pokolenie mogło mieć przed sobą swoją drogę, mogliśmy coś w życiu zrobić, ale w tym bałaganie nie zrozumieliśmy tego i pominęliśmy swoją młodość.


Kiedy zaczęła się wojna


Trudno mówić o tamtym okresie. Nawet teraz wracają do mnie tamte uczucia i jakiś rodzaj gorąca – do tego stopnia, że czasem trudno mi sobie wszystko przypominać. Kiedy zaczęła się wojna, byłam w Gali. Moja mama miała samochód, była aktywną kobietą, urzędniczką. Wróciła do domu i powiedziała, że zaczęła się wojna. Jak byliśmy małymi dziećmi, zawsze myśleliśmy, że wojna to jest coś, co dzieje się gdzieś daleko – w Afryce albo u Fidela Castro. U nas…

Nie rozumieliśmy tego, że Abchaz może do nas strzelić. Nie rozumieliśmy, jak Abchaz mógłby strzelać. Wszyscy wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do centrum Gali.

Tam był chaos. Ludzie siedzieli w autobusach. Mówili o Ghalidzgi, że tam dotarli Abchazowie. Dochodzi do wymiany ognia. Ludzie. Kiedy teraz patrzę wstecz, myślę, jacy głupi byli ludzie. Ludzie nie spodziewali się, że Abchaz będzie strzelał. Nikt nie wyobrażał sobie, że Abchaz będzie celował broń w Gruzina. Pojechaliśmy do Ghalidzgi. Jechało wiele konwojów. Dotarliśmy do rzeki Ghalidzga. Przed nami stały dwa autobusy i duży samochód. Dotarliśmy na miejsce. Nagle zaczęła się strzelanina. Nigdy w życiu tego nie zapomnę. Most oświetlały reflektory autobusów. Zobaczyliśmy dwóch biegnących chłopców, potem dowiedzieliśmy się, kim byli. Jeden z nich kucnął, a potem nagle coś spadło z niego niczym kurz. Ludzie zaczęli krzyczeć: „Zabili go, zabili!”. Mama chwyciła mnie za głowę, załadowała do samochodu, zawróciła i odjechaliśmy jakieś trzy – cztery kilometry od tego miejsca. Nuri Shamatava i Tutuli Ekhvaia – to ich zabili tego dnia. Ich martwe ciała przywieziono do centrum Gali. Tam, tamtej nocy... byłam jeszcze dzieckiem, miałam jakieś osiemnaście – dziewiętnaście lat. Nie potrafię opisać tamtej nocy. Pamiętam to i tyle. Dla mnie to było coś strasznego. Nigdy nie zapomnę tej nocy. Wtedy zaczęła się wojna.


Życie w Churczy, na linii rozgraniczenia


Zajmujemy się rolnictwem. Mój dom stoi trochę dalej od linii rozgraniczenia [między Abchazją a Gruzją], ale mam krewnych, którzy mieszkają przy samej rzece. Ich życie polega na ciągłym pilnowaniu tego, aby członkowie rodziny jak najkrócej byli po drugiej stronie. Tu ochrona, tam uwaga. I przenoszenie wszystkiego na swoją stronę, z dala od linii rozgraniczenia. Dzieci muszą się bawić przed domem. Sypialnia też powinna znajdować się z przodu. Z tylnej strony, która graniczy z linią rozgraniczenia, można umieścić na przykład spiżarnię.

Tamta strona, gdzie przebiega linia rozgraniczenia, jest teraz podzielona, ​​zablokowana, zapieczętowana. Wszystko to staje się naszą codzienną troską. Zajmujemy się rolnictwem, bardzo dużo pracujemy – ogródek warzywny, zwierzęta, drób, dzięki nim właściwie istniejemy. I zawsze jesteśmy czujni. Myślę, że nasze kobiety są najśmielsze. One są w stanie ciągłej mobilizacji. Pod każdym względem. Nie pokazują stresu, jaki w nich tkwi. Trzeba mieć nie lada talent, żeby potrafić to ukryć.


„Zmęczony dym”


Teraz już może mniej, ale w przeszłości problemem było gotowanie. Zanim doprowadzono gaz, gotowaliśmy na ogniu. Zadanie polegało na tym, żeby jak najmniej dymu wydobywało się z miejsca gotowania potraw. Bo tam, gdzie przygotowuje się jedzenie, jest dużo ludzi. I tam zawsze można coś wrzucić. Był taki przypadek, że w Nabakewi zabito kobietę – tylko dlatego, że jeden człowiek sprowokował drugiego, by trafić ją w głowę. I tak zginęła zwykła kobieta. Dlatego właśnie staraliśmy się wytwarzać jak najmniej dymu.

Podczas gotowania byliśmy bardzo ostrożni. Nazywaliśmy ten nasz dym „zmęczonym dymem”. Jest on trochę inny, nie widać go.

Przy oborze znajdowało się takie małe miejsce, gdzie gotowaliśmy. Na dachu kładliśmy dużo siana lub dużo liści, także worki. Rozpalaliśmy mały ogień. Dym, który przebijał się przez to wszystko, był niewidoczny na zewnątrz. Wytwarzaliśmy też biały dym. Mieliśmy też płótno, z którego szyto worki. Zwilżaliśmy je i rozprowadzaliśmy w kominie. W ten sposób wydobywał się biały, niewidoczny dym.

Obora miała dwoje drzwi. Gdy były otwarte, a na górze znajdowało się jeszcze rozłożone siano i mokre płótno, dym, który wydobywał się z dołu, był niewidoczny z daleka.

[Mieszkańcy Churczy musieli opuścić swoje domy kilkakrotnie – w latach 1993,1998 i ostatni raz w 2008 roku].

Teraz jest trochę spokojniej, mamy gaz, światło i internet. Tak, jest spokojnie, ale nasze kobiety żyjące wzdłuż tej linii są pod każdym względem znacznie odważniejsze od mężczyzn. Potrafią zrozumieć wiele rzeczy wcześniej, są bardziej wnikliwe. Są gotowe na wszystko.

Kobiety są bardziej zahartowane.





Praca w domu


Poza domem staramy się kupować jak najmniej produktów. Kupujemy głównie proszki do prania, cukier… czyli to, co u nas jest niedostępne. Mamy wszystko, co tylko można samodzielnie uprawiać. Mamy bydło. Najgorzej, gdy bydło przekroczy linię rozgraniczenia, wtedy koniec, tracimy nasze środki do życia. Wielu już tak je straciło.

Sąsiadka na przykład straciła dwie krowy. Z nich żyła, sprzedawała ser. Żartowaliśmy, że uciekł jej samochód. Możesz stracić wszystko, dosłownie cały rok pracy. Mieszkam dalej od linii rozgraniczenia i wyprowadzam krowy na drugą stronę. Ci, co mieszkają bezpośrednio przy linii, wstają wcześnie rano, wypędzają krowy na trzy – cztery kilometry, idą z nimi do końca. Gdy zobaczą, że zaczęły się paść i są bezpieczne, wracają.

Wieczorem, gdy krowy nie wrócą na czas, ci ludzie muszą ich szukać w odległości jakichś czterech – pięciu kilometrów, tak żeby bydło nie przeszło tam [do Abchazji] i nie zaginęło.

To też praca.

Generalnie trudno mieszkać na wsi, a teraz jest to podwójnie trudne – jednocześnie musisz pracować i myśleć o bezpieczeństwie, myśleć o tym, żeby twoje krowy nie zgubiły się albo wypędzać je do końca tam i z powrotem. Następnie przez kolejne trzy – cztery godziny musisz myśleć o tym, gdzie one są…

To stresujące.

Dlatego mówię, że nasze kobiety są odważne. Pomimo całego stresu. Przyjedziesz w odwiedziny do rodziny i zastajesz ją pogodną. Zaprosi cię, poczęstuje, nawet nie zauważysz, ile pracy ma na głowie i w jakim stresie żyje.


Trudności towarzyszące życiu na linii rozgraniczenia


Mamy nowy autobus gminny. Niebieski. Autobus ten ma służyć ludziom dojeżdżającym do miasta. Musimy czasem coś stąd wywieźć i sprzedać. Autobusem to wykluczone. Często, dzwoniąc po taksówkę, tłumaczymy operatorowi, że musimy przewieźć to i tamto. To już koszt trzy – pięć razy większy. To jak zbieranie orzechów. Siedemdziesiąt procent zebranych orzechów oddajemy zbieraczom. Busik typu „marszutka” już nie jeździ. Jazda takim transportem wiąże się z wydatkami. Samochód generuje koszty. Przejazd musi kosztować co najmniej 3 lari, żeby się to kierowcy opłacało, dlatego też nie ma żadnych kursów.

Autobusem gminnym nie możemy z kolei przewozić towarów na sprzedaż na rynku. Jedyne, co możemy przewozić, to torby podręczne – takie, które można podłożyć pod nogi. Kierowcy przymykają oko, gdy wieziesz jeden lub dwie tobołki. Co prawda boją się, że dostaną mandat, ale nic nie mówią. Jeśli uzbiera się tego trochę więcej, zaczynają się martwić, czy nie skończy się to dla nich źle. Jednakże wszyscy jadą na rynek. Jak ludzie na wsi mogą zdecydować, kto może zabrać towar na rynek a kto nie?

Wielokrotnie zwracaliśmy się w tej sprawie do władz miasta. Odpowiedź brzmiała: to jest transport gminny. Ma służyć tylko do jazdy tam i powrotem. To nie ciężarówka – mówią.

Potrzebujemy ciężarówki. Wtedy niech jedna ciężarówka jeździ za tym autobusem. Wsiądziemy do autobusu, a towar położymy do ciężarówki z tyłu. Komunikacja gminna... Tak, ktoś może uznać nas za niewdzięcznych. Nie, proszę państwa, jesteśmy wdzięczni, ale ten transport nie jest dla ludzi na wsi.

Jeszcze to, że autobus dojeżdża tylko do centrum wsi. Nie wjeżdża w pozostałe jej części. Aby dojść do centrum, ludzie muszą przejść długą drogę. Zatem spotykają się z taczkami. Tak jak było za czasów Szewardnadze – spotykają z taczkami przy moście. Teraz też tak jest.

Teraz autobus ma rozkład jazdy. Jednak jedynie jeden lub dwa dni w tygodniu pojazd wjeżdża do różnych części wsi. Wjazd tam jest utrudniony lub niemożliwy, bo nie ma tam drogi. Autobus się może się popsuć – tak nam powiedziano. Wczoraj w autobusie kobieta poprosiła o włączenie klimatyzacji. Nie włączono jej, bo coś się zepsuje. Tak jej powiedzieli.

Jak sobie więc radzimy? No, zbiera się trzech lub czterech sąsiadów, zbierają pieniądze, dzwonią po lokalną taksówkę i zawożą towar. Ja też to robię, ale za ten towar płaci się osobno. Problem pozostaje dla ludzi żyjącej wzdłuż linii rozgraniczenia. Szczególnie dotyka to nas, kobiety. Bo musimy chodzić na rynek. Autobus gminny zatrzymuje się przy stacji kolejowej. Rynek oddalony jest o kilometr. Nawet jeśli coś kupisz, będziesz musiała nieść to w rękach – i to po takiej długiej drodze. Przecież mężczyźni nie chodzą [na rynek]?! To kobiety tam chodzą. Nikt nie wziął pod uwagę potrzeb mieszkańców naszej wsi. Wszystko to wpływa na jakość naszego życia i wszystko staje się trudne. Podwójnie.





Mała Churcza we Włoszech


W Churczy, gdzie mieszka osiemdziesiąt pięć rodzin, przynajmniej jedna osoba z każdego domu żyje na emigracji, około pięciu – sześciu rodzin wyjechało wewnątrz kraju, reszta jest za granicą. Nasze kobiety są we Włoszech. Czasami się śmiejemy, że otworzyły małą Churczę tam. Kiedy mają wolny dzień, spotykają się, a kiedy publikują swoje zdjęcia, widać z nich, że jest tam cała nasza wioska. Jest ich tak dużo na zdjęciu, że masz poczucie, że stoi na nim cała armia kobiet. Pracują i utrzymują rodziny.

Mężczyźni przebywają w Polsce i Czechach, gdzie wyjeżdżają w trzymiesięcznych odstępach. Ludzie ze wsi pozabierali ze sobą swoich. Najpierw pojechał jeden, potem zabrał drugiego i tak dalej. To samo stało się z kobietami. Wszyscy są krewnymi, sąsiadami, którzy pomagali sobie nawzajem przy wyjeździe. Na początku dziwiłam się, jak im się to udało. Zostawiły tu swoje dzieci z rodzicami i tak pojechały.

Powoli stawały na nogi. Teraz są już mocno ugruntowane, ale nadal jest im trudno. Kiedy przyjeżdżają, nie mają czasu na nic. Są jak uwiązane psy. Chcą wszędzie pójść, odwiedzić każdego, spotkać się ze wszystkimi. Zaspokoić tę tęsknotę.

Moje syn wyjechał do Polski. Jest studentem. Uczył się na stosunkach międzynarodowych. Po ukończeniu pierwszego roku wziął urlop dziekański i wyjechał. Stamtąd nam pomaga. Tu nigdzie nie znalazłby pracy. Byliśmy w bardzo trudniej sytuacji. Gdy zostaliśmy bez ojca, szwagier nam pomagał. Mieszkał w Ukrainie, ale jemu też się nie powiodło i syn musiał wyjechać.

Bardzo żałuję, że marnuje swoją młodość. Powinien się bawić, zamiast pracować i utrzymywać nas. Jest to dla mnie bardzo trudne, ale nie daję nic po sobie poznać.

Może to zabrzmi samolubnie, ale czasami myślę, że wolałabym, żeby stracił rok lub dwa, niż żeby był obciążony czymś do końca życia. To młody chłopak i wytrzyma.

Został bez ojca, a ja nie mogę mu pomóc finansowo.


Życie jest jak linia rozgraniczenia...


Uwięziony i skazany na śmierć, jeśli ucieknie i dojdzie do bezpiecznego terenu, może się uspokoić i zatrzymać. Oto właśnie, co pomyślałam w odpowiedzi na Twoje pytanie. Teraz już jestem spokojna, ale całe życie uciekałam. Całe życie dokądś dążyłam, dokądś zmierzałam, próbowałam coś realizować, ale mi nie udawało. Zamiast tego udały mi się dzieci.


Czego potrzebują kobiety na linii rozgraniczenia?


Teraz sytuacja trochę się tutaj poprawiła. Mamy przychodnię, przez dwa dni w tygodniu możemy przychodzić na wizyty lekarskie, w pozostałe dni dyżury pełnią pielęgniarki. Mamy wyjątkowych lekarzy i pielęgniarki. Żeby o siebie zadbać, musimy jednak jeździć do miasta.

Co prawda, ten nowy autobus spełnia swoją rolę w realizacji takich luksusów, jak spacer po mieście, zrobienie manicure, pedicure, fryzury i potem powrotu na wieś. Nie jesteśmy jednak jeszcze w stanie się tego domagać.


Konflik


Nie rozstajemy się. Może ktoś w moim wieku ma tam dziecko, wnuka, mogę nawet go nie znać, ale nie mam poczucia, że się rozstaliśmy. Choć nie widzieliśmy się od lat.

Linia rozgraniczenia terytorium Gruzji z Abchazją przebiega głównie wzdłuż rzeki Enguri. Churcza to jedna ze wsi położonych przy linii. Jest umiejscowiona pomiędzy dwoma rzekami: Enguri i Churcza. Wieś Churcza graniczy z wsią Nabakewi. Churcza jest kontrolowana przez Gruzję i należy do gminy Zugdidi. Nabakewi to wieś w okupowanym regionie Gali.

Do 2017 roku w Churczy był umiejscowiony tzw. punkt kontrolny.

W 2016 roku abchaski funkcjonariusz straży granicznej na punkcie kontrolnym Churcza – Nabakewi zabił na moście uchodźcę Gigę Otkhozorię z regionu galskiego. Wkrótce po zamordowaniu Otkhozoriego punkt kontrolny został zamknięty.

Wojna w Abchazji rozpoczęła się w sierpniu 1992 roku i trwała trzynaście miesięcy. Pod koniec działań wojennych w Gruzji zarejestrowano trzysta tysięcy uchodźców z terenu Abhazji.

Obecnie jurysdykcja Gruzji nie obejmuje Abchazji. Społeczność międzynarodowa podziela opinię, że Abchazja jest okupowana i stacjonują w niej rosyjskie wojska okupacyjne. Jednak ludzi mieszkających po obu stronach linii rozgraniczenia łączą bliskie więzi przyjaźni i pokrewieństwa, choć fizyczne interakcje między nimi prawie nie mają obecnie miejsca albo są rzadkie.

Publikacja powstała w ramach projektu "Akademia Reporterek" wspieranego przez Kolegium Europy Wschodniej

Artykuł został opublikowany na batumelebi.ge