Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Jedwabny Szlak / 14.07.2024
Ignacy Dudkiewicz

Dlaczego Matt Damon musi bronić Wielkiego Muru Chińskiego [MAGAZYN ONLINE]

Między Chinami a Stanami Zjednoczonymi toczy się brutalna gra interesów i opowieści. W różnych miejscach świata przybiera odmienną postać i różny może być jej wynik. W Polsce Chiny jeszcze długo jej nie wygrają, jednak ich zwycięstwa w różnych regionach globu mogą się przerodzić w procesy, których skutki dotkną także nas.
Foto tytułowe
(Shutterstock)



Posłuchaj słowa wstępnego pierwszego wydania magazynu online!



W nakręconym przez chińskiego reżysera Yimou Zhanga filmie Wielki mur pradawne, mityczne bestie, trochę podobne do Obcego z filmu Ridleya Scotta, tysiącami atakują Chiny. Kto powinien bronić muru przed inwazją w koprodukcji, w której wzięły udział także chińskie fundusze? O kim mógłby opowiadać film? O chińskim arystokracie, który dorasta do związanej z pozycją społeczną roli? O chłopaku z chińskiej prowincji, który swoim sprytem i odwagą zyskuje klasowy awans? Niesprawiedliwie wygnanym z cesarstwa dowódcy wojskowym, który zdobywa odkupienie i wymierza sprawiedliwość wrogom?
Pobierz magazyn ZA DARMO

Artykuł został opublikowany w pierwszym numerze magazynu Nowa Europa Wschodnia Online. Obecnie wszystkie numery magazynu są bezpłatne!

Uruchomiliśmy także Patronite.
Będziemy wdzięczni, jeżeli wesprzesz jego rozwój i dołączysz do społeczności Patronów.


Nie. Wielki Mur Chiński musi obronić Matt Damon.


To nic nowego, przecież samurajskiego honoru i stylu życia bronił w Ostatnim samuraju Tom Cruise. To jednak całkiem niezły symbol dwóch zjawisk. Pierwszym jest sposób przedstawiania chińskiej filozofii i kultury: zachodni najemnik odkrywa sztampowo przedstawioną mądrość starożytnego sposobu rozumienia świata i dokonuje duchowej przemiany, która pozwala mu stanąć po dobrej stronie historii. Drugim – skala popkulturowej dominacji Stanów Zjednoczonych. Film, w którym Chińczycy sami bronią Wielkiego Muru Chińskiego, mógłby nie być wystarczającym wabikiem dla milionów widzów na Zachodzie, a nawet w samych Chinach.

Sukcesy, jakie ostatnio odnosi koreańska sztuka filmowa – choćby w postaci Oskarowego Parasite czy hitowego serialu Squid Game – są poza zasięgiem chińskiej kinematografii. Wielokrotnie więcej znaczą na świecie filmy tworzone przez indyjskie Bollywood czy seriale produkcji tureckiej niż obrazy z Państwa Środka. Dotyczy to nie tylko filmu. Mimo wielkich inwestycji i planów, wciąż w najbardziej kasowych sportach – na przykład piłce nożnej czy tenisie – Chińczycy znaczą mniej niż Japończycy czy Koreańczycy. W muzyce łatwiej przebić się K-Popowi czy J-Popowi niż chińskim artystom i artystkom. Porównań ze Stanami Zjednoczonymi nie warto nawet w tym względzie rozpoczynać.

A przecież siła popkultury nie wiąże się wyłącznie z zarabianymi na jej wytworach pieniędzmi. To także siła narracji, opowiadania historii, a więc opisywania i tłumaczenia świata. Póki co nie da się zaś sensownie podważać siły Stanów Zjednoczonych na tym polu. To wciąż amerykańska kultura najsilniej oddziałuje na świat. To tworzone w USA marzenia, wyobrażenia i aspiracje najmocniej rezonują w ludzkich umysłach w wielu miejscach globu, także w Europie Środkowo-Wschodniej.


USA, państwo mit


Polskie społeczeństwo pozostaje wpatrzone w amerykański styl bycia, państwa, funkcjonowania. W badaniach Pew Research Center niezmiennie od lat ponad dwie trzecie Polaków wyraża pozytywny stosunek do USA. W obliczu wojny w Ukrainie odsetek ten wzrósł aż do 91%. I choć z badań Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych wynika, że młode Polki i Polacy są w mniejszym stopniu niż ich rodzice wpatrzeni w Stany Zjednoczone w sferze stosunków międzynarodowych czy gospodarki, to jednak także z nich wynika, że to w USA upatrujemy głównego sojusznika Polski. Na potęgę zresztą konsumujemy przede wszystkim amerykańską popkulturę. Zakorzenienie wyobrażeń na temat Stanów w Polsce jest zresztą na tyle silne – o czym szerzej pisze Jolanta Szymkowska-Bartyzel w książce Nasza Ameryka wyobrażona. Polskie spotkania z amerykańską kulturą popularną po roku 1918 – że ewentualne zmiany w tym względzie musiałyby trwać przez dekady.

W naszej świadomości to w Stanach spełniają się marzenia, to tam zakłada się biznes w garażu, by następnie kierować globalną korporacją. To tam tworzone są arcydzieła, które są punktem odniesienia dla naszej, wschodnioeuropejskiej – jak to oceniamy – toporności. To tam definiuje się rozrywkę i trendy. To tam obecne było wszystko to, w co jako dzieciaki byliśmy wpatrzeni w latach 90., chcąc uczestniczyć w globalnym – a więc amerykańskim – rynku kultury. To tam docierasz z pustym portfelem, by po kilku latach ciężkiej pracy stać się krezusem. To tam awanse społeczne są najbardziej możliwe. To tam tworzony jest porządek świata, ustalane jest, co dobre, a co złe, kogo trzeba zdyscyplinować, a kogo wesprzeć nawet wbrew demokratycznie wyrażonym przekonaniom miejscowej ludności. Któż miałby mieć do tego prawo większe niż Stany Zjednoczone, ojczyzna demokracji, wolności i dobrobytu?

Czesi może i są naszym sąsiadem i sojusznikiem, może mamy wiele wspólnego, ale gdy wybierają prezydenta, dziennikarz czołowego polskiego dziennika, Michał Kokot, i tak określi jednego kandydata „generałem w stylu Hillary”, a drugiego „lokalnym Trumpem”. Będzie to atrakcyjne, komunikatywne i chwytliwe.

Dominujący obraz Stanów Zjednoczonych jest przy tym zafałszowany na tak wielu polach, że trudno je wszystkie wyliczyć. Coraz częściej o USA mówi się jako o „najbogatszym kraju Trzeciego Świata”, co dla Amerykanów może być tym bardziej dotkliwe, że przez dekady to oni definiowali „pierwszy”, „drugi” i „trzeci” świat. A jednak. Lektura kilku książek, choćby Nomadlandu Jessiki Bruder, Detroit. Sekcja zwłok Ameryki i Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje Charliego LeDuffa czy Biednych w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu Sheryl WuDunn i Nicholasa Kristofa, potrafi skutecznie wyleczyć z przekonania, że Stany Zjednoczone stanowią ideał, do którego jakiekolwiek inne państwo powinno dążyć. To kraj wielkich nierówności, potężnych niesprawiedliwości, dziwacznych przepisów, olbrzymiego wpływu biznesu na rządy bez uwzględniania potrzeb uboższych. To kraj milionów working poor, a więc ludzi, którzy nie są w stanie żyć na godnym poziomie, mimo że zaharowują się ponad ludzkie siły, stanowiąc tym samym wyrzut sumienia wobec niespełnionej obietnicy kapitalizmu (wśród pracowników należącego do jednego z najbogatszych ludzi na świecie Jeffa Bezosa Amazona około 10% korzysta z pomocy żywnościowej państwa, a w niektórych stanach nawet 1/3 z nich). Kraj epidemii uzależnień od opiatów (codziennie umiera z ich powodu około 100 osób) czy braku federalnego prawa pracy (a więc choćby gwarantowanych płatnych urlopów). Największej na świecie liczby więźniów na tysiąc mieszkańców. Gigantycznych wydatków na zbrojenia i dopiero od niedawna realnie wzrastających wydatków na politykę społeczną (w budżecie na 2022 rok prezydent Joe Biden zaproponował wzrost wydatków na politykę socjalną o 23%, ale jednocześnie wycofał się z forsowania urlopów rodzicielskich gwarantowanych przez państwo). Kraj olbrzymich przepaści edukacyjnych. Kraj, w którym jedna hospitalizacja może sprawić, że nie wygrzebiesz się z długów do końca życia (tylko w 2019 roku z powodu wydatków na leczenie zbankrutowało pół miliona amerykańskich rodzin).

Mity mają jednak to do siebie, że są niezwykle odporne na zmianę w wyniku konfrontacji z czymś tak przyziemnym jak fakty, liczby, statystyki. Stany jeszcze bardzo długo pozostaną więc punktem odniesienia w kraju takim jak Polska niezależnie od tego, jak wielkie będą na ich terenie obszary biedy i wykluczenia. A Chiny?
(Shutterstock)

Czemu Ateny nie potępią Pekinu


Sylwia Czubkowska, autorka książki Chińczycy trzymają nas mocno. Pierwsze śledztwo o tym, jak Chiny kolonizują Europę, w tym Polskę, stawia tezę, że mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej i Chińczyków łączy wspólnota doświadczeń: „Apetyt na sukces, potrzeba szybkiego odrobienia strat i doścignięcia rozwiniętego Zachodu, pretensje za historyczne krzywdy. W Chinach – za sto lat kolonialnego upokorzenia, w naszej części Europy – za Jałtę”. Być może. Ilu jednak Polaków jest jakkolwiek tej potencjalnej wspólnoty doświadczeń świadomych? I czy rzeczywiście podobny resentyment dotyczy w Polsce także Stanów Zjednoczonych, które – by streścić dominującą narrację – pokonały Hitlera, które wprowadzały nas do NATO, których prezydent domagał się niepodległości Polski jako jednego z kluczowych celów na arenie międzynarodowej? Ramię w ramię z którymi walczyliśmy w kolejnych wojnach, również tych całkiem niedawnych?

Czy Chiny stanowią wobec takich zasług jakkolwiek interesujący kontrapunkt? Nie sądzę.

Europa Środkowo-Wschodnia to jednak na tyle niedookreślony region, że nie sposób mówić w jego wypadku o jednej tożsamości, sposobie widzenia świata czy pamięci. Inaczej myśli się o Stanach, a więc i Chinach, w Polsce, na Węgrzech, w Rumunii, Bułgarii, Grecji, czy Serbii.

Rozstrzał postaw względem Chin jest w tym olbrzymim kawałku Europy, no właśnie, olbrzymi. Z jednej strony Litwa, dla której – podobnie jak dla Polski – niezmiennie największym zagrożeniem pozostaje Rosja. Litwie potrzebne są zatem silniejsze gwarancje NATO, a więc przede wszystkim amerykańskie. Amerykanie jasno dają zaś do zrozumienia, że aby je uzyskać, należy ograniczać kontakty i interesy z Chinami, które wspierają Rosję na wiele sposobów (czy w ramach Rady Bezpieczeństwa ONZ, czy bijąc rekordy wydatków na surowce z Rosji w czasie zachodnich sankcji, czy oferując jej produkty, od których ją odciął Zachód). Na drugim końcu osi jest Serbia, która relacje z Chinami głównie zacieśnia, również na Rosję patrząc inaczej niż wiele państw Europy. Nic dziwnego: w serbską pamięć mocno wbiły się bomby spadające na Belgrad z natowskich samolotów w ramach rozpoczętej bez autoryzacji ONZ operacji Allied Force z 1999 roku, mającej zakończyć wojnę w Kosowie.

Wraz z Litwą podobne ruchy wykonują Czechy, na mniejszą skalę także kilka innych krajów regionu. Postawę podobną do Serbii względem Chin prezentują wspomniane Węgry, Grecja, Bułgaria czy Rumunia. Dotyczy to przede wszystkim otwartości na chiński biznes, projekty infrastrukturalne czy przyjmowanie chińskiej pomocy w związku z pandemią COVID-19. Jak mówił cytowany przez Czubkowską szef unijnej dyplomacji Joseph Borrell, przy okazji tej ostatniej doszło do „bitwy narracyjnej”, której celem było „podważenie spójności UE i zaufania do USA, a także upowszechnienie poglądu, że w krytycznym momencie kraje europejskie mogą liczyć tylko na pomoc Chin”. Masowo chińską pomoc, przede wszystkim w postaci maseczek, kombinezonów, a później szczepionek, przyjęły wówczas choćby Węgry i Serbia.

To nie jedyny taki moment w historii. Chiny wsparły także wyklętą w trakcie kryzysu gospodarczego (z lat 2007–2009) przez unijnych liderów Grecję, inwestując ogromne pieniądze choćby w port w Pireusie czy lotnisko w Atenach, oferując greckiemu rządowi alternatywę i kartę przetargową w negocjacjach z europejskimi instytucjami i największymi krajami. Próbowały również wykorzystać aspiracje Rumunii i Bułgarii, które czuły się – i wciąż czują – traktowane w Unii jak członkowie drugiej czy trzeciej kategorii. W końcu obok Cypru pozostają choćby ostatnimi państwami w UE poza Strefą Schengen. Oferowały im specjalne miejsce w ramach Inicjatywy Pasa i Szlaku i inwestycje.

Choć Bukareszt i Sofia pod wpływem Waszyngtonu zaczęły później prowadzić politykę bardziej zdystansowaną względem Pekinu, to zabiegi Chińczyków niekiedy działają znakomicie. Czubkowska o Grecji pisze: „Kilka lat po sowitym wsparciu, jakiego udzielił najmocniej pogrążonemu w kryzysie gospodarczym krajowi Europy, Pekin liczył na wzajemność. I się jej doczekał, gdy w 2017 roku Grecja samotnie zablokowała unijną rezolucję potępiającą łamanie praw człowieka w Chinach. Rok wcześniej zaś razem z Węgrami sprzeciwiła się podobnej rezolucji w sprawie chińskich działań na Morzu Południowochińskim”.

Zwracanie się przez Chińczyków w stronę państw, które czują, że są w Europie traktowane gorzej, które doświadczyły ze strony Zachodu krzywd, które czują się niechciane i odrzucane, a także obrażane, to skuteczna taktyka. Odpowiedzią na nią byłaby więc dalsza integracja, partnerskie traktowanie państw członkowskich i rozbudzanie postaw euroentuzjastycznych zwłaszcza tam, gdzie dotąd było o nie najtrudniej (a więc niekoniecznie w Polsce, gdzie poparcie dla obecności w Unii utrzymuje się od wielu lat na bardzo wysokim poziomie). Dlaczego to trudne? To temat na inną opowieść.


NATO jako Voldemort


W realizacji tej taktyki Chińczycy popełniają jednak błędy. Cytowany przez Czubkowską Michał Bogusz z Ośrodka Studiów Wschodnich za najważniejszy uznaje postrzeganie Europy Środkowo-Wschodniej jako homogenicznego tworu: „To, co dzieje się na Węgrzech czy na Bałkanach, Chiny wygodnie sobie przekładają na cały region, a kiedy nie osiągają takich samych efektów, następuje zdziwienie. Pekin ma po prostu bardzo słabe rozeznanie w tym, co się dzieje na świecie. Bo też i skąd ma je mieć? Same ambicje to za mało”.

Gdy więc Chińczycy w mediach społecznościowych publikują grafikę z Voldemortem, głównym przeciwnikiem Harry’ego Pottera, z symbolem NATO na piersi, to być może w Serbii to działa, ale w ilu innych krajach ma szansę „zażreć”? Ten przykład pokazuje zresztą nie tylko brak rozeznania geopolitycznego (to jasne, że w Polsce czy Litwie, zwłaszcza w kontekście inwazji Rosji na Ukrainę, przedstawianie Stanów Zjednoczonych jako zła wcielonego nie będzie rezonować), ale też nieudolność w posługiwaniu się językiem zachodniej popkultury.

Nawet tam, gdzie Chińczycy wydatnie zwiększają swoje wpływy poprzez biznes czy współpracę z elitami, na polu kulturowym przegrywają. To przestrzeń, w której Chiny nie umieją i nie są w stanie działać w naszej części Europy. Mogą organizować niewielkie festiwale swoich filmów czy kręcić w Budapeszcie swoje najbardziej kasowe produkcje jak The Rookies (które okazało się zresztą frekwencyjną klapą w samych Chinach, a poza nimi w ogóle nie zostały zauważone). Biorąc jednak pod uwagę skalę festiwali filmów amerykańskich organizowanych w Europie czy realizowanych w europejskich krajach produkcji zza Oceanu, trudno tu mówić o jakiejkolwiek konkurencji. Dwie wielkie chińskie superprodukcje – Przyczajony tygrys, ukryty smok (zdobywca czterech Oskarów) oraz Hero – nie okazały się zapowiedzią kinematograficznej ekspansji. By znów zaistnieć w ramach Oskarów, chińskie kino musiało czekać kolejnych 20 lat na film Shao Nian De Ni, który jednak w Stanach nie odbił się niemal żadnym echem.
(Shutterstock)

Lepiej źle niż wcale


Jeśli obraz Stanów Zjednoczonych w polskim społeczeństwie jest zafałszowany przez popkulturowe i polityczne nawarstwienia, to obraz Chin w liczącej się skali zwyczajnie nie istnieje. O Chinach mamy nie tylko jeszcze mniej wiedzy niż o tym, jak naprawdę wyglądają USA, ale także – a to w kontekście omawianego tematu kluczowe – znacznie mniej wyobrażeń. Operujemy na kilku podstawowych obrazach: komunizm, autorytaryzm, kraj taniej produkcji, polityka jednego dziecka (ilu Polaków zdaje sobie sprawę, że od ośmiu lat nie funkcjonuje?), smoki, kaligrafia, „kultura chińska” (cokolwiek to w czyimś wyobrażeniu znaczy) czy pandy (zresztą rzeczywiście wykorzystywane przez Chiny jako narzędzie dyplomacji poprzez podarowywanie czy wypożyczanie ich do ogrodów zoologicznych na całym świecie).

Teoretycznie taka sytuacja mogłaby być dla Chin korzystna, gdyż tworzy przestrzeń do kształtowania narracji na swój temat na niemal czystej kartce.

Tyle tylko, że żeby taką narrację wytworzyć, trzeba mieć do tego odpowiednie kompetencje. Eksperci i ekspertki są zaś zgodni: chińska soft power opierająca się na narracjach, kulturze, atrakcyjności promowanych wartości i wizji świata, jest bardzo, bardzo słaba. Wielokrotnie silniejszą „miękką siłą” dysponują znacznie mniejsze od Chin Japonia i Korea. Oba te kraje skutecznie wykreowały zainteresowanie swoją kulturą, kuchnią czy sposobem funkcjonowania społeczeństw. Jednocześnie oba stworzyły wizerunek krajów nowoczesnych, rozwiniętych technologicznie i innowacyjnych.

Czemu więc Chiny nie poszły tą samą drogą? Jak pisze Czubkowska, „Sukcesy hallyu [tzw. koreańskiej fali, zjawiska kulturowego polegającego na wzroście globalnej popularności Korei Południowej – przyp. I.D.] w rytmie Gangnam style i japońskiego szturmu anime, gier wideo i konsol wydawały się gotowym scenariuszem także dla Chin. W końcu mają wszystko: fascynującą historię, wielki skok ekonomiczny i technologiczny, ogromne zasoby finansowe, gotowe także do zainwestowania w popkulturę i technologię, a wreszcie kulturę obfitującą w rozpoznawalne symbole i motywy”. To wszystko prawda. Tyle tylko, że jak tłumaczy Alicja Bachulska, cytowana przez Czubkowską badaczka z Ośrodka Badań Azji, „kiedy wszystko jest podporządkowane celom politycznym, to okazuje się sztuczne. Na tyle sztuczne, że Zachód tego po prostu nie kupuje”. Emilian Kavalski z Uniwersytetu Jagiellońskiego dodaje: „Chinom idzie ciężko z realizacją strategii skutecznej soft power, bo żeby móc budować takie narracje, trzeba być jednak jakimś wzorem do naśladowania. Dla naszej części świata wzorem wciąż jest Zachód, a szczególnie Stany Zjednoczone ze swoim American dream. Tymczasem Chinese dream kojarzy się najwyżej z koszmarem”. Dzieje się tak mimo tego, że jak komentuje z kolei Michał Bogusz, „na korzyść wizerunku Chin działa zakorzeniony w nas orientalizm, widoczny zwłaszcza w elitach zachodnich. Na korzyść Chin działa też to, że część elit brytyjskich poczuwa się do winy za kolonializm. Ale Chiny i tak nie mogą tego wykorzystać do zmiany narracji ogółu Brytyjczyków i nie tylko ich. Dużym błędem chińskiej propagandy jest nieprzyjmowanie do wiadomości faktu, że ma do czynienia ze społeczeństwami, które korzystają z różnych źródeł informacji, więc żaden centralny ośrodek wpływu nie kontroluje tego, co ludzie wiedzą i co myślą. Mimo to chińskie władze wciąż wierzą w swoją absolutną sprawczość”.

O porażce chińskiej soft power decyduje więc zarówno brak – nazwijmy to bardzo umownie – „luzu” i skuteczności w wykorzystywaniu w jej ramach popkultury, brak odpowiednich kompetencji i znajomości państw, w których miałaby być stosowana, jak i trwałość negatywnych przekonań o sytuacji w Chinach, które trudno zmienić.


Instytuty Trojańskie


Popkultura, choć niezwykle skuteczna, nie jest jednak jedynym sposobem oddziaływania. Chiny to wiedzą. Do kreowania korzystnych dla siebie narracji używają więc innych narzędzi. Po pierwsze ekonomii, czyli po prostu pieniędzy. Po drugie wpływów wśród elit. Jeśli nie jesteś w stanie wykreować ogólnospołecznych przekonań na swój temat, warto zadbać, by przynajmniej zniuansowała je przynajmniej część intelektualnych, kulturalnych i politycznych elit danego kraju.

Temu służy choćby sieć Instytutów Konfucjańskich otwieranych na całym świecie przy uczelniach wyższych. Łącznie jest ich 550 w 150 krajach, w Polsce – sześć: na Uniwersytetach w Trójmieście, Poznaniu, Wrocławiu i Krakowie oraz na Politechnikach w Warszawie i Opolu. Funkcjonują w ramach polskich uczelni, są prowadzone przez ich pracowników. Organizują kursy języka, zapoznają z chińską kulturą i filozofią, zapraszają na pokazy kaligrafii, parzenia herbaty, tai-chi. Niektórymi kierują ludzie wykształceni w Chinach, pracują w nich Chinki i Chińczycy.

Cytowany w reportażu Piotra Głuchowskiego z „Dużego Formatu” ze stycznia tego roku Marcin Przychodniak z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych twierdzi: „To wszystko ma jeden cel: promowanie komunistycznych Chin w świecie. Lokowanie instytutów w uczelniach jest mądre: w ten sposób szacowne instytucje przyjmują na siebie część odpowiedzialności za treści suflowane przez chińskich specjalistów od budowy pozytywnego wizerunku ich kraju w zachodnich demokracjach”. Jednocześnie pracownicy Instytutów mają unikać jak ognia wszelkich kontrowersyjnych tematów: kary śmierci, Tajwanu, protestów w Hongkongu, traktowania Ujgurów, nieradzenia sobie przez Chiny z pandemią, Tybetu, inwigilacji… Lista jest długa.

To więc ocieplacze wizerunku podobne pandom w zachodnich ogrodach zoologicznych. Czy skuteczne? W Polsce na razie trudno to jednoznacznie zmierzyć, choć cytowani przez Głuchowskiego rozmówcy oceniają, że nieszczególnie, ale w krajach, w których działają dłużej, zauważane są problemy: wpływanie na treści wykładane na uniwersytetach, naciski na zwalnianie i niezatrudnianie naukowców z diaspory tybetańskiej czy autocenzura naukowców chcących dobrze żyć z uczelnianą instytucją o niekiedy znaczących wpływach. Przykładowo w 2013 roku w Sydney organizatorzy przemówienia Dalajlamy na tamtejszym uniwersytecie zostali zmuszeni przez urzędników do zorganizowania go poza kampusem. Nie dostali również zgody na posługiwanie się logiem uczelni, na której pracowali, na kontakt z mediami oraz na wpuszczenie na wydarzenie w murach uniwersyteckich tybetańskich działaczy.

W Polsce pod wpływem tybetańskiej diaspory utworzenia Instytutu odmówił Uniwersytet Warszawski, w Stanach Zjednoczonych administracja centralna nie finansuje żadnych projektów z udziałem Instytutów (to wynik szeregu decyzji administracji Trumpa z lat 2019–2021, podtrzymanych przez Bidena), kolejne uczelnie w USA i Europie rezygnują z obecności tych instytucji w swoich murach.

Głównym argumentem przeciwko dalszemu utrzymywaniu Instytutów w ramach zachodnich uczelni było przekonanie, że jednostkami działającymi na uczelniach w Stanach Zjednoczonych czy Europie nie powinien zarządzać obcy rząd, zwłaszcza niesojuszniczy. Centralne i mało elastyczne zarządzanie chińską misją propagandową realizowaną w ramach Instytuów na dłuższą metę nie posłużyło projektowi.
Wesprzyj nas na PATRONITE

Marksizm nie jest sexy


Gdy Bogusz podkreśla, że Chiny nie są w stanie zrozumieć dostępności w innych społeczeństwach różnych źródeł informacji, wskazuje nie tylko na techniczną trudność, ale również na istotną różnicę w postrzeganiu rzeczywistości i jej idealnego modelu. Jest ich zresztą więcej. Najistotniejsze dotyczą takich pojęć jak „jednostka” czy „wspólnota” oraz relacji między nimi, co przekłada się także na rozumienie władzy, demokracji, samostanowienia czy praw człowieka. By podać najprostszy przykład: Chiny wciąż nie ratyfikowały choćby Międzynarodowego paktu praw obywatelskich i politycznych, który wszedł w życie w 1976 roku. To przede wszystkim symbol – sprawczość tego paktu jest w praktyce dość ograniczona – ale symbol wyrazisty: krajów, które go nie podpisały lub podpisały i nie ratyfikowały jest nieco ponad dwadzieścia, ale w przypadku tylko kilku spośród nich populacja wynosi przynajmniej milion osób: oprócz Chin są to Mjanma, Malezja, Singapur, Kuba, Sudan Południowy, Oman, Arabia Saudyjska, i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Wśród państw-stron paktu znajdziemy choćby Rosję, Erytreę, Katar czy nawet Koreę Północną.

Różnice aksjologiczne nie muszą być słabością, wręcz przeciwnie. Sprawnie wykorzystane mogą stanowić atut w rękach propagandzistów, zwłaszcza w obliczu dyskusji na temat rozwoju doktryny praw człowieka, problemów z ich realnym poszanowaniem przez wiele państw na świecie oraz ograniczoności stojących na ich straży instytucji. W takiej sytuacji alternatywa mogłaby być nęcąca. Jak pisze Czubkowska, „dwóch ekspertów z łódzkiego Ośrodka Spraw Azjatyckich przywołuje na przykład emerytowanego dyrektora Shanghai Institutes of International Studies Yu Xintiana, który radził, by Chiny znalazły alternatywę dla wartości promowanych przez Stany Zjednoczone, czyli demokracji, wolnego handlu i indywidualizmu. Z tego punktu widzenia Państwo Środka nie powinno się promować marksizmem czy patriotyzmem, ale raczej głęboko zakorzenionymi w jego kulturze wartościami, takimi jak: harmonia, pokój, rozwój, prawa człowieka, współpraca i sprawiedliwość”. Byłoby to spójne z konceptem tzw. „wartości azjatyckich” lansowanych przez przywódców Malezji i Singapuru w latach 90., którzy przekonywali, że wartości, które są promowane na świecie jako „uniwersalne”, w istocie stanowią narzędzie sprawowania aksjologicznej hegemonii przez Zachód. Również chińscy przywódcy odwoływali się niekiedy to tej idei.

Dla Chin mógłby to być interesujący scenariusz ze względu na inną różnicę, związaną z rozłożeniem akcentów pomiędzy wspólnotą kulturową i polityczną. Jak tłumaczą sinolodzy Dominik Mierzejewski i Bartosz Kowalski, w Chinach istnieje pojęcie Tianxia, które „służy jako narzędzie definiowania grupy jako konstruktu kulturowego, a nie wspólnoty politycznej. Krytyczną cechą tego poglądu było to, że kultura i ludzie byli zjednoczeni, a za nimi podążała jednolita polityka, tworząc państwo, gdzie «wszystko jest pod wspólnym niebem»”. Cytuję tę definicję za Czubkowską, która sama dopowiada: „Skoro więc państwo jest tylko pochodną wspólnych interesów, to Państwo Środka można rozciągać ponad jego granice – na wszystko, co pod niebem” [kto zresztą widział film Hero, ten zna to sformułowanie – przyp. red.].

Mogłoby się to udać tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę zmieniające się na świecie narracje dotyczące właśnie wolnego handlu czy indywidualizmu, również w kontekście katastrofy klimatycznej. Taka zmiana potrzebuje jednak skutecznego wehikułu. I znów: to w jego braku tkwi największa słabość chińskiej opowieści.

Wehikuł musiałby być wyjątkowej jakości również dlatego, że mimo procesu redefiniowania wspomnianych pojęć są one tak silnie zakorzenione w zachodniej mentalności, że trudno je po prostu wyrwać. Jak pisze Czubkowska, „Zachodowi trudno to zrozumieć, ale w Chinach normą jest założenie, że każdy obywatel – nawet osoba prywatna – może być osobowym źródłem informacji, a nawet więcej: każdy ma obowiązek dzielić się obserwacjami z władzą. Ta sama zasada dotyczy zresztą firm. Państwu podlegają wszystkie – nawet te prywatne, nawet wielkie i silne korporacje. I to nie tylko dlatego, że muszą w nich działać komórki partii komunistycznej, ale ponieważ państwo funkcjonuje w skomplikowanej pajęczynie układów między partyjnymi politykami, lokalnymi decydentami i biznesem”. To formuła, w której trudno odnaleźć się Amerykaninowi, Francuzce czy Polakowi – nawet jeśli sami na potęgę dzielimy się swoimi danymi zarówno z państwem, jak i wielkimi korporacjami. Nawet jeśli również biznesy w naszych krajach oplecione są pajęczynami. Opowiadamy o tym jednak w inny sposób. Chcemy wierzyć, że autonomicznie decydujemy o tym, jakie informacje o sobie udostępniamy innym. Wiemy, że wiele interesów ekonomicznych przecina się z wpływami politycznymi, ale chcemy wierzyć, że sprawujemy nad tym jakąkolwiek obywatelską kontrolę – nawet jeśli bardzo często jest ona całkowicie fikcyjna.

No właśnie: mówimy o wielkich różnicach w narracji, nawet jeśli na poziomie rzeczywistości bywają one znacznie mniejsze. Globalizacja czyni pewne granice rozwodnionymi. Owszem, Chiny nie ratyfikowały wspomnianego Międzynarodowego paktu praw obywatelskich i politycznych, ale ratyfikowały uchwalony wraz z nim Międzynarodowy pakt praw gospodarczych, społecznych i kulturalnych, czego nie zrobiły… Stany Zjednoczone. Owszem, Chiny na potęgę korzystają z niewolniczej pracy, ale przecież ich – i nie tylko ich – rękami robią to także zachodnie korporacje technologiczne, niekiedy z pełną świadomością (według raportu The Information i doniesień „The Washington Post” trzy lata zajęło firmie Apple zerwanie współpracy z podwykonawcami, którzy korzystali z pracy dzieci i przymusowej pracy Ujgurów, od momentu, kiedy się o tym dowiedziała). Owszem, Chiny inwigilują swoich obywateli w trudnej do wyobrażenia skali, ale Stany Zjednoczone również to robią. Owszem, Chiny przetrzymują swoich przeciwników w więzieniach bez wyroków, ale czy USA nie robiły tego samego, latami trzymając bez zarzutów – i niekiedy torturując – więźniów w Guantanamo? Chiny dotują swoje firmy, tworząc specyficzną wersję sterowanego kapitalizmu, ale przecież Stany Zjednoczone również dofinansowują wielkimi kwotami – większymi niż gotowi byliby przyznać neoliberałowie – amerykańskie firmy technologiczne, farmaceutyczne czy banki.

Rzecz nie w tym, by budować fałszywą symetrię między Stanami Zjednoczonymi i Chinami. Przy wszystkich zastrzeżeniach takowa nie istnieje. Po pierwsze ze względu na państwowe mechanizmy kontroli i równoważenia się różnych władz. Po drugie ze względu na wolność mediów i słowa. Po trzecie ze względu na brutalność i skalę represji wobec przeciwników władzy: jednostek i całych grup społecznych. Po czwarte wreszcie ze względu na realną możliwość zmiany władzy. Do wszystkich tych punktów można sformułować kolejne „ale” także pod adresem USA, wskazując choćby na skalę finansowania partii przez biznes, systemowy rasizm czy los najbardziej niewygodnych dla władzy sygnalistów. Mimo wszystko różnice są istotne i to nie na poziomie narracji, lecz praktyki.
(Shutterstock)

Strach przed westernizacją


Trendy globalizacyjne prowadzą także do unifikowania się aspiracji, wyobrażeń dobrego życia czy stylów konsumpcji. W tej sprawie Chiny są w krajach europejskich względem Stanów Zjednoczonych na straconej pozycji. Więcej: choć toczą w tej sprawie znacznie bardziej wyrównaną rywalizację w innych częściach świata (zwłaszcza Afryce i Ameryce Łacińskiej), to jednocześnie same muszą bronić się przed amerykańskimi wpływami na własnych obywateli. Skoro nie są w stanie narzucić Zachodowi swoich narracji, muszą się skupić na trzech innych sferach. Po pierwsze mówieniu do swoich obywateli. Po drugie pilnowaniu, co do ich obywateli mówi Zachód. Po trzecie osłabianiu narracyjnej siły Zachodu w innych regionach świata.

Dlatego chińskie władze obawiają się „westernizacji” chińskiego społeczeństwa. Być może Chińczycy nie liczą na to, że realnie przemienią Zachód na swoją modłę pod względem kulturowym, ale boją się, że popkultura wystarczająco mocno wpłynie na sposób widzenia świata przez Chińczyków. Stąd między innymi ograniczenia dotyczące zachodnich mediów społecznościowych, filmów pokazywanych w chińskich kinach czy regulacji rynku gier komputerowych. Z wersji filmów puszczanych w chińskich kinach wycinane są sceny nagości i seksu (zwłaszcza między osobami tej samej płci, jak stało się w przypadku Bohemian Rhapsody) czy przemocy (z powodu jej nadmiaru emisji w Chinach nie doczekało się chociażby Django). Przynajmniej kilkukrotnie Chińczycy decydowali się także na ingerowanie w zakończenia amerykańskich filmów w taki sposób, by zwyciężało w nich prawo i porządek. Tak było z filmem Pan życia i śmierci o handlarzu bronią czy… Minionkami. W przypadku kultowego Fight Clubu, który znalazł się na chińskiej platformie streamingowej, zastąpiono zakończenie planszą informującą, że spiskowcy zostali złapani przez policję. Tego jednak było za dużo i po wyśmianiu przez samych chińskich widzów cenzura w tym wypadku została cofnięta.

W jaki zaś sposób Chiny osłabiają narracyjny potencjał Zachodu? Z jednej strony ograniczając dostęp do swojego rynku wszystkim produktom czy osobom, które są kojarzone z krytyką Chin. Z drugiej – sponsorując rozmaite przedsięwzięcia i zawsze mogąc to finansowanie wycofać. Dlatego gdy dyrektor amerykańskiego klubu koszykarskiego Houston Rockets wsparł protesty w Hongkongu, przepraszało nie tylko Houston Rockets (których sponsorem były chińskie firmy handlowe), ale także cała liga NBA, która chciała uniknąć zakazu transmisji meczów w Chinach.

Chiny dysponują więc wystarczająco dużymi pieniędzmi na sponsoring oraz wystarczająco dużym rynkiem zbytu dla zachodniej popkultury, by móc wpływać na obecność określonych treści w filmach, piosenkach czy mediach społecznościowych. Pewnych rzeczy w amerykańskim filmie pokazać po prostu nie wolno. To dojmujące, ale z punktu widzenia polskiego odbiorcy na ogół całkowicie nieistotne, bo przezroczyste i mało z jego punktu widzenia interesujące – skoro tak mało wiemy o Chinach, to i ich wpływu na teksty kultury zwyczajnie nie zauważamy. Tego typu zabiegi są więc zdecydowanie mocniej obliczone na ochronę własnych obywateli przed określonymi treściami niż na budowanie narracji na swój temat na Zachodzie.


Tania siła


A w drugą stronę? Na niwie kulturowej mówimy raczej o pojedynczych trendach czy zjawiskach. Clive Hamilton, australijski badacz chińskich wpływów i polityki, w wywiadzie z Czubkowską stwierdza: „Zamiast «miękkiej siły» obserwuję coś, co można nazwać «tanią siłą». To na przykład sposób, w jaki promuje się tradycyjną chińską medycynę i przedstawia ją jako alternatywę dla tej konwencjonalnej, naukowej. To przecież nie jest tylko egzotyczna moda, to także sposób na obniżanie zaufania wobec nauki, wobec dokonań w dużej mierze zachodnich. A tym samym delikatnie promuje się życzliwość wobec chińskiej tradycji, której emanacją ma być obecna ideologia Pekinu”. Tyle tylko, że to sprawa nieporównywalna z bitwą informacyjną związaną z pandemią, o której mówił Joseph Borrel. Trudno nawet porównywać wpływ, jaki na osłabianie zaufania do konwencjonalnej medycyny ma promocja chińskich sposobów leczenia z jednej strony oraz skala dezinformacji w mediach społecznościowych dotyczących pandemii czy szczepień z drugiej. To jedna z wielu spraw, w których Chiny łączą siły z Rosją, której również na rękę od lat jest szerzenie w zachodnich mediach społecznościowych fake newsów i dezinformacji.

Widzimy to także w przypadku rosyjskiej inwazji na Ukrainę. TikTok, a więc chińskie medium społecznościowe, niezwykle dynamicznie się rozwijające, zwłaszcza wśród młodych, jest istotnym kanałem prorosyjskiej oraz antyukraińskiej i antyzachodniej propagandy. Jak pisze Czubkowska, „mimo powtarzanych obietnic walki z rosyjską dezinformacją – a przecież relacje z wojny stały się na TikToku tak popularne, że zaczęto wręcz mówić o TokWar – serwis jakoś nie potrafił jej skutecznie zwalczyć. Miesiąc po wybuchu wojny w Ukrainie organizacja badawcza NewsGuard wykazała, że TikTok błyskawicznie, bo w ciągu 40 minut od rejestracji konta, dostarcza fałszywe i wprowadzające w błąd treści dotyczące wojny nowym użytkownikom aplikacji. Bez znaczenia jest nawet, czy szukali oni na platformie treści dotyczących wojny, czy nie. To nie wszystko: wyszukiwanie na podstawie ogólnych haseł, takich jak «Ukraina» czy «Donbas», skutkowało proponowaniem przez algorytm TikToka materiałów, które zawierały dezinformację, a pojawiały się one wśród 20 najtrafniejszych wyników wyszukiwania!”.

Tylko znów co te informacje oznaczają z punktu widzenia walki o rząd dusz w regionie takim jak Europa Środkowo-Wschodnia? Wspieranie Rosji nie pomoże przecież Chinom w interesach czy dyplomacji w Polsce, Czechach czy Litwie.

Niezwykle trudno uwierzyć dziś w to, że Chiny osiągną kiedyś dominującą kulturową pozycję w kraju takim jak Polska. Jeśli były na to jakiekolwiek (choć i tak niezwykle małe) szanse, przekreśliła je wojna w Ukrainie. Jak tłumaczy w Chińczycy trzymają nas mocno Māris Andžāns, łotewski analityk: „Niedźwiedzia mamy tutaj, pod granicą, smok jest daleko i wydaje się problemem na później. Ale co, jeśli niedźwiedź jest ze smokiem dogadany i naprawdę mamy do czynienia z ich wspólnym działaniem?”. Owszem, sojusz Moskwy z Pekinem z dominującą pozycją tego drugiego jest realnym wyzwaniem dla Zachodu. Nie pomoże on jednak osłabić kulturowej hegemonii Stanów Zjednoczonych i szerzej świata anglosaskiego w Polsce.

Nie należy przy tym lekceważyć działań Chińczyków na niwie ekonomicznej czy wśród elit. To bardzo konkretne i znaczące zagrożenia. Na dłuższą metę mogą dać Chinom wobec Europy realnie mocniejszą pozycję w sposób tym trudniejszy do zauważenia. Bez obejmowania rządu dusz mogą przejmować rząd nad portfelami i kontami – zarówno zwykłych obywateli i obywatelek (poprzez sprzedaż technologii komunikacyjnych, komórek i komputerów, a także rozwój TikToka), jak i ich rozmaicie rozumianych liderów, w tym liderów politycznych i liderów opinii, których mogą albo wprost korumpować, albo osłabiać ich krytycyzm poprzez wspieranie ważnych dla nich inicjatyw, instytucji i projektów. Nie musimy oglądać chińskich filmów, by ulec chińskim wpływom. A im bardziej Chińczycy będą świadomi tego, jak bardzo soft jest ich soft power, tym mocniej gotowi będą jeszcze wyraźniej angażować inne metody: biznesowe, cyfrowe czy polityczne. W jaki sposób odpowie na to Europa – idąc drogą Litwy czy Węgier – może okazać się bardzo istotne dla światowego porządku.
(Shutterstock)

Gdzie toczy się gra


Czy jednak kluczowe? A może prawdziwa rywalizacja odbywa się gdzie indziej niż w Europie, jakkolwiek trudno to nam – przyzwyczajonym do europocentrycznej wizji świata – przyznać?

Chińczycy na Europie się nie znają, dlatego też gdy w 2012 roku do Polski przyjechała chińska delegacja biznesowa, przedstawiła polskim biznesmenom oferty skrojone pod zupełnie inny region świata: „fabryki chemiczne, produkcja plastiku, inwestycje w przemysł ciężki. Zasadniczo brudny i obciążający środowisko plan. Jeden ze skonfundowanych Polaków odparł, że przecież jesteśmy w Unii Europejskiej i nie możemy sobie na takie inwestycje pozwolić. Ta odpowiedź wyraźnie zaskoczyła Chińczyków, którzy właśnie wrócili z Iraku i Mozambiku, bo tam podobne pomysły wzbudziły entuzjazm” – opisuje Czubkowska. W ciągu ostatniej dekady chińskie rozeznanie w specyfice Europy Środkowo-Wschodniej niewiele się poprawiło.

Afryka i Ameryka Łacińska to dziś niezwykle istotne poligony walki o światowy prymat między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Te ostatnie na potęgę budują w krajach Globalnego Południa infrastrukturę: drogi, mosty, szkoły, szpitale, areny sportowe. Inwestują w rozbudowę wydobycia dóbr naturalnych oraz ciężki przemysł. Sprzedają nowe technologie, w tym inwigilacyjne. Pożyczają pieniądze. Na wiele sposobów uzależniają od siebie kolejne państwa afrykańskie i amerykańskie. Niektórzy nazywają to wręcz „nowym kolonializmem”. Jak pisze Czubkowska, opanował on już niemal cały kontynent afrykański, „i to bez bezpośredniego politycznego czy wojskowego zaangażowania. «Inwestycji jest coraz więcej, skupują nasze fabryki czy porty i dają nowe miejsca pracy. Ale tak naprawdę to już chyba straciliśmy kontrolę nad skalą rozwoju chińskich interesów w Afryce» – mówił mi Muda Yusuf, dyrektor generalny Izby Handlu i Przemysłu w nigeryjskim Lagosie”. Od 2021 roku to Chiny są także najważniejszym partnerem handlowym dla Ameryki Łacińskiej.

Cel? Po pierwsze ekonomiczny. Po drugie – także polityczny i narracyjny. To kwestia głosów w zgromadzeniu ogólnym ONZ, sympatii lub jej braku względem Stanów Zjednoczonych czy Zachodu jako takiego. Na Globalnym Południu Chiny mają znacznie większe szanse w wojnie narracyjnej. Tam często to właśnie USA czy byłe europejskie imperia kolonialne są historycznym „wielkim złym”, nie zaś na przykład Rosja. Chińska alternatywa może się wydawać nęcąca. Jednocześnie trudno dziś określić, kto na Globalnym Południu tę rywalizację wygra. W końcu to Stany i Europa są wciąż dla wielu mieszkańców naszego globu celem migracji i ucieleśnieniem marzenia o lepszym życiu.

Ignacy Dudkiewicz – dziennikarz, publicysta i reporter. Filozof i bioetyk. Działacz społeczny. Redaktor naczelny magazynu „Kontakt”. Obecnie przygotowuje doktorat na temat jakości polskiej debaty bioetycznej oraz książkę o władzy w Kościele katolickim w Polsce. Zajmuje się przede wszystkim tematyką bioetyki, wykluczenia społecznego (głównie bezdomności) oraz Kościoła. Nominowany w 2019 roku do nagrody Grand Press w kategorii Publicystyka.
Tam toczy się prawdziwa gra. Tam Chiny toczą ją bez żadnych skrupułów.

To nie jest walka dobra ze złem, sił jasności i ciemności, Matta Damona z pradawnymi bestiami bez twarzy. To ostra rywalizacja interesów i opowieści. W różnych miejscach świata przybiera różną postać i różny może być jej wynik. W Polsce Chiny jeszcze długo nie wygrają bitwy na wizje świata. To jednak nie wystarczy, bo ich zwycięstwa na różnych polach w różnych regionach globu mogą się całościowo przerodzić w procesy, których skutki dotkną także nas. I właśnie dlatego trzeba się tej grze przyglądać tak uważnie.