Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Międzymorze / 08.09.2024
Ewa Wieżnawiec
Ryna dojrzewała w białoruskim lesie. Nikt jej do tego nie przygotował [FRAGMENT KSIĄŻKI]
Ryna dorasta w Naŭhalnym, miejscu, gdzie stare tradycje i zabobony wciąż żyją w codzienności mieszkańców. Wychowywana przez tajemniczą babcię, uczy się sekretów ziołolecznictwa i magii. To historia o dojrzewaniu, poszukiwaniu własnej tożsamości i starciu z przeszłością pełną dziwnych wierzeń i niecodziennych zdarzeń.
(Shutterstock)
Posłuchaj słowa wstępnego trzeciego wydania magazynu online!
Maria była rozczarowana. Ryna wyglądała jak wykapana babcia, tyle że ruda i od stóp
do głów obsypana piegami we wszelkich możliwych odcieniach – od marchewkowego po
ciemnobrunatny. Maria próbowała doprowadzić biedne dziecko do porządku, ale nic nie
pomogło: ani nacieranie świeżo wydojonym mlekiem, ani okłady z ogórka, ani nawet bułgarski
krem „Achramin”, wszystko na marne. Piegi rosły na buzi razem z wielkim nosem. Rude włosy
wiły się i sterczały jak z wroniego gniazda. Za to stara była zadowolona. „Wykapana Tema!
Kropla w kroplę!” – mruczała. Ryna rosła bardzo wysoka i chuda, miała długie ręce i stopy „jak
narty”.
Wiele lat później Ryna odkryła jedną z tajemnic autorytetu i sławy babci w okolicy. Otóż
ludzie wierzyli, że Totema potrafi pojawiać się w kilku miejscach naraz. Kiedyś na większe
odległości musieli wlec się furmanką albo łapać okazję i ledwie przebrnęli bagna, a tu już
ciemno i trzeba zostać na noc. I zdarzało się, że jechali z jarmarku w Lipieniu, patrzą, Daroszka
stoi koło mostu na Arosie. Dojeżdżają do Siaredzibaru, a tam znowu Daroszka z tobołem na
grzbiecie. Ryna słyszała sporo takich opowieści. A tajemnicą babci był jej chód. Na długich
nogach z dużymi stopami chodzenie po bagnie to sama przyjemność. Przy czym zarówno Ryna,
jak i Daroszka jakby czuły, gdzie stąpać. Tak chodzą po bagnach łosie. Na tej kępie zegnij nogę
tak, a kolano – o tak, i nie dociskaj, bo pod spodem może być dół. A tam, przy kamieniu, rośnie
cały wiecheć psiej trawki – odstaw trochę stopę i stań palcami, nie na pięcie. Tu jest dobry skrót
przez wrzosowisko, trzeba tylko rozetrzeć torf w ręce – jeśli czuć, że mokry jak nieodciśnięte
tarte kartofle na placki, nie ma co leźć, ale jak suchy – można, skokami, tylko patrz pod nogi.
Daroszka chodziła trzy razy szybciej niż normalny człowiek. Szach-szach-szach, jak na
szczudłach, wysoka, chuda jak strach na wróble na wiśni w Aredeberze, w szerokiej spódnicy i
szerokiej bluzie, w chustce zsuniętej na kark mknie Daroszka po bagnie z tobołem na
ramionach. Tobół to kwadrat grubego płótna z lnu albo konopi z wszytymi w rogi taśmami –
naŭhalski prototyp plecaka. Rozkładasz, zwalasz wszystko na kupę pośrodku, wiążesz taśmy i
zarzucasz na plecy. W tobole nosi się lebiodę, pokrzywę, siano, chrust, grzyby (przy dużym
szczęściu), a czasem nawet i dzieci. Daroszka nosiła w tobole ser, chleb, słoninę, butelkę wody
i wszystko, co się może przydać: flaszeczki, zioła, maści i szarpie. Nawet jak była młoda, nie
siedziała w domu i nie czekała dopiero aż po nią poślą. I teraz musi poodwiedzać „koleżanki” w
sąsiednich wsiach, folwarkach i nawet w Lipieniu, posłuchać wszystkich wieści, zajrzeć do
stałych „pacjentów”. I nigdzie nie odmawia poczęstunku, zje i wypije, ale jej krok jest dalej
równy i szybki, w każdą pogodę i o każdej porze. A czyta wciąż słabo, bo nie zna rosyjskiego.
Czasami wraca i opowiada Rynie:
– Ot, durnie! Napisali: uwaga, wilki lezą! No lezą, od tego są wilki!
– Babciu, to „wałka liesa”. „Wyrąb lasu”, tak się to pisze po rusku.
– Sama wiem, jak się pisze po rusku. Co za czasy, przy każdym wilku teraz postawią
tabliczkę!
Tak się utarło, że Ryna większość czasu mieszkała u babci, do rodziców chodziła się tylko
myć w środy i w soboty, i może czasem jeszcze pokazać zeszyt ze szkoły. Daroszka, obojętna na
dzieciństwo syna, przy wnuczce całkiem się zmieniła. Siedziała z Ryną, bo w Naŭhalnym nie
było przedszkola, aż do samej szkoły. Opowiadała jej bajki i nic przed małą nie ukrywała. Tylko
nie uczyła jej czytać. Czytać Ryna nauczyła się sama z podręczników zootechniki ojca i z pism,
składowanych w sieni na rozpałkę.
Kiedy Ryna miała siedem lat, posłano ją do szkoły i zaraz pierwszego dnia trafiła do
kołchozowej biblioteki i wypożyczyła swoją pierwszą książkę, napisaną jak dla niemowlaków,
łatwiutką. A przywykła już raczej do rycin krowiego wymienia, opisu sianokiszonki i chorób
kopyta.
Przed pójściem do szkoły Ryna siedziała w czarnej połowie i patrzyła, jak babcia leczy
przestrach u dzieci i dorosłych, wyciągając go kulkami bielonego lnu i chleba, jak warzy swoje
mikstury, zaszeptuje różę i wiąże węzełki pod poduszkę chłopom, co piją i biją. W Naŭhalnym
wszelkie gusła i zabobony zachowały się świeże i powabne. Pierwszy telewizor pojawił się tutaj
dopiero w 1970, akurat u Pawła i Marii. I ćwierć wsi przychodziło oglądać, głównie starzy.
Siadali rządkiem pod zielonym piecem kaflowym i z równą uwagą śledzili wiadomości,
filmy i nawet program satyryczny „Szpilki”, z którego zresztą nic nie rozumieli. Za to lubili
koncerty, piosenki o miłości, kiedy śpiewały Zykina albo Tołkunowa. Obok bawiła się Ryna. W
telewizji mało co ją ciekawiło, głównie leczyła lalki metodami Daroszki. Telewidzowie roznieśli
po wsi wieść, że z małej będzie wiedźma mądrzejsza od starej, bo zna już wszystkie zaklęcia i
jak zacznie zamawiać, to aż strach bierze, i to jeszcze niskim, nieswoim głosem (łgali!). Plotka
dotarła w końcu do rodziców i tak się skończyły posiadówki przy telewizorze.
Ale w rezultacie z Ryną nikt nie chciał się przyjaźnić – za wyjątkiem Nataszy z drugiego
końca ulicy Długiej. Natasza miała blond loki jak owieczka, błękitne oczy, delikatną
porcelanową twarzyczkę, była niziutka i nosiła buciki rozmiar 21. Różniły się wszystkim, Ryna
i Natasza, więc ich przyjaźń przetrwała tylko do czasu, kiedy dziewczynki zaczynają
interesować się chłopcami i kiedy świat łamie dziewczynki i składa je na nowo w gotowe już do
użytku kobiety. Z tym, że Rynę świat ani myślał łamać i składać, bo od początku była ni przypiął,
ni przyłatał. Dziwacy to dziwacy, odrębna kategoria. Natasza to przesiadała się od Ryny do Ingi
Kowal, to znów wracała, kiedy nie szło jej z jakimś chłopakiem, i Ryna nie mogła mieć jej tego
za złe.
We wczesnym nastolęctwie Ryna marzyła, żeby uciec do Afganistanu, bić tam
duszmanów i wynosić na własnych plecach rannych szurawi, albo zamieszkać w leśnym forcie
jak brat Tuck, Dersu Uzała albo bohaterowie Jacka Londona. Wiedziała, co w lesie jeść, a czego
nie jeść, jak odstraszyć gada albo zwierza, jak wyprowadzić w pole niedobrego człowieka i
leszego. Zaniedbywane dzieci wychowują się same i wchodzą w życie jak Mowgli. Ryna
wiedziała również, jak otruć złego męża, przywabić chłopaka, wygoić różę i wyleczyć kiłę.
Wiedziała, że Reagan marzy tylko o tym, żeby zrzucić bombę na Naŭhalne, że Białoruś jest
członkiem założycielem ONZ i walczy o pokój na świecie. Wiedziała, że hiszpańscy grandzi mają
tak rasowo wygiętą w łuk stopę, że może pod nią przepłynąć strumyk i jej nie zmoczyć. Nie
wiedziała jednak, co się dzieje z dziewczyną, kiedy ją chłopak zepsuje. Maria odkładała
podobne rozmowy, brzydziła się tym tematem i liczyła, że stara wiedźma ją wyręczy. Stara zaś
uważała, że to obowiązek matki. Wiadomo, w naukach babci Darochy krew miesięczna często
się przewijała, szczególnie kiedy trzeba było przykrócić męża, co pił i bił, ale Ryna myślała, że
to krew spuszczana z rany co miesiąc przy młodym księżycu. Nikt jej nie przygotował do tego,
co stało się na Pokrowę.
W tym pięknym dniu babcia przytaszczyła z lasu tobół dzikiej kaliny i przebierała ją koło
pieca, a Maria dostała wypłatę i kupiła córce latarkę na dynamo, o którą ta dawno już ją prosiła,
i trzy pary nowych majtek. I to nie jakichś pantalonów czy babcinych gaci na szarej gumce, ale
prawdziwych jedwabnych „fig”, cieniutkich, z falbankami i atłasową wstążeczką, ślicznie
zapakowanych w malutkie kolorowe pudełko.
– Iryna, szanuj, pierz ostrożnie, nie porwij, nie noś bez okazji – pouczała matka. –
Dziewczynka musi szanować swoją bieliznę i ubrania, być porządna i czysta, inaczej nikt jej
potem nie weźmie za mąż. Podłóż sobie szmatkę i codziennie pierz mydłem dla dzieci, żebyś
nie poplamiła majteczek.
Ryna bardzo starała się szanować figi, nawet chodziła drobnymi kroczkami i nigdzie nie
łaziła, żeby nie podrzeć delikatnego jedwabiu. Chciała być dziewczynką, którą lubią i matka, i
chłopcy, i Natasza.
Ale wszystko na nic, jak zwykle. Bo akurat na Pokrowę dostała raka. Nawet „czarny cap
spętany, krew wraca do rany, a kysz, a kysz!” nie pomagało. Ryna w kółko szeptała, ale rak to
rak i krew leciała, i figi całkiem już były do niczego, nie szło ich doprać. W końcu Ryna
postanowiła umrzeć – spokojnie i z godnością. Chory w rodzinie zwykle w takich wypadkach
„odchodził het”. Jak stara Alena Łatyszka, która, żeby nie robić dzieciom kłopotu, spakowała
torbę i odeszła na bagna, i nikt jej więcej nie widział. Albo ich stary pies Szaryk, który odszedł
het dwa miesiące temu.
Ryna wzięła z piwnicy swoje stare kraciaste palto i zdarte buty, żeby nie było szkoda,
piętkę chleba, trochę suszonych gruszek, butelkę wody i poszła. Tamtego roku zima zaczęła się
wcześnie i pod wieczór chwycił mróz. Ryna niewiele już pamięta z tej nocy i tego dnia, i jeszcze
jednej nocy, które spędziła het. Szła i szła, a za nią przez las od Naŭhalnego do samego Wopina
i do Ubibabćków biegł wilk, świecąc z krzaków zielonymi ognikami oczu. Ale Ryna umiała już
trzymać wilki w pół drogi, zresztą ten był sam jeden. Rano, kiedy trochę się rozwidniło,
rozpoznała Gospodarza. Był to ciężki jak zakalec samotny samiec, kobylarz – nie do pomylenia
z psem. Prawdziwy wilk, z wielkim łbem, niezgrabny, jakby mu kto ten łeb dolepił do cudzego
ciała. I łypał wilkiem, ciężkim złocistozielonym spojrzeniem, i każdy włos w sierści mienił mu
się innym kolorem. Kto to wymyślił, że niby wilk jest szary? Wilk zbiera wszystkie barwy późnej
jesieni: jeden włosek ma jak mokry piasek, drugi jak biały mech, trzeci jak glina, czwarty jak
mokra olszyna, piąty jak torf, a wszystkie razem niby niepozorne, ale kiedy słońce zagra na
wilczej sierści, wilk mieni się kolorami jak ósmy cud świata. Ryna i wilk długo patrzyli na siebie,
aż wreszcie wilk opuścił ciężki jak kłoda ogon, odwrócił się i odszedł.
„Bracie, daj mi pół drogi, i ja ci dam pół drogi”.
Znów szła i szła, a później siedziała w wykrocie, dopóki nie zmarzła tak, że nie czuła nóg.
A najbardziej marzły jej ręce, bo nie wzięła rękawic. Potem, kiedy wyszła w Ubibaćkach,
tamtejsi ludzie wsadzili ją na wóz, przykryli konopną chustą i odwieźli do Naŭhalnego. Ryna
przebyła więc ledwie piętnaście kilometrów, widać chodziła wkoło. Rodzice siedzieli
wystraszeni, nic nie mówili ani nie krzyczeli, musieli naprawdę się o nią bać.
Ewa Wieżnawiec została pierwszą kobietą, która otrzymała białoruską Literacką Nagrodę im. Jerzego Giedroycia. Pisarka i tłumaczka od lat mieszka w Polsce. Obecnie pracuje w Muzeum Katyńskim.
Fragment pochodzi z książki O wilku mówiono w izbie
Kiedy Ryna, cała
zapłakana, opowiedziała o raku, wszyscy długo milczeli, aż w końcu babcia powiedziała.
– Ot, gołąbeczki. Pięknie żeście dziewczynę wychowali. Niech teraz mieszka ze mną.
I tak to Ryna ostatecznie przeszła na czarną stronę. Miała wrażenie, że ojciec jej jakby
zazdrości. I on, i matka oddalili się jeszcze bardziej. Nawet na bal na zakończenie szkoły Ryna
poszła w jednej z sukienek babci, czarnej w drobniutkie kwiatki, i w amerykańskich butach z
Unry, które dwadzieścia lat przeleżały w babcinym kufrze. Wszyscy śmiali się z niej i nikt z nią
nie zatańczył.
Projekt "Wspieramy Białoruskie Przebudzenie'24" został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP kwotą 230 000 zł.
Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.