Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Międzymorze / 18.10.2024
Justyna Czechowska
Białoruskie dzieci muszą czytać. Reżim nie powstrzymuje tłumaczki
Dziecięca pasja spowodowała, że została tłumaczką i wydawczynią, mimo przeszkód stawianych przez białoruski reżim. Nadia Kandrusewicz opowiada o swoich pierwszych przekładach, założeniu wydawnictwa i organizowaniu spotkań literackich dla dzieci w czasach protestów. Dziś, na emigracji, nie przestaje działać.
Nadia Kandrusewicz (archiwum autorki)Justyna Czechowska: Rozmawiamy 14 listopada, w urodziny Astrid Lindgren. Masz jakieś wspomnienia z dzieciństwa związane z czytaniem jej książek?
Posłuchaj słowa wstępnego trzeciego wydania magazynu online!
Nadia Kandrusewicz: Gdy byłam mała, tata czytał mi i mojej siostrze do snu. Nie było wówczas dużo książek dla dzieci po białorusku, a to był język naszej rodziny. Więc tata symultanicznie tłumaczył nam na białoruski książki wydane po rosyjsku. Bardzo często były to książki szwedzkie, najbardziej zapamiętałam Pippi Pończoszankę i Karlssona na dachu. Tata mówił w żartach, że jak dorosnę, być może sama przetłumaczę je na białoruski.
Tak, trochę z sentymentu do tych lektur z dzieciństwa. Ale w roku, kiedy poszłam na uniwersytet, nie otworzono kursów ze szwedzkiego. Poszłam na italianistykę. Dopiero w kolejnym roku ruszyła szwedzka grupa, wtedy wieczorami zaczęłam uczyć się tego języka. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że Szwecja miała wtedy w Mińsku świetnego ambasadora, bardzo zainteresowanego kulturą, Stefana Ericssona. Obchodzili święto Łucji w grudniu, prezentowali Białorusinom szwedzkie tradycje. Poza tym organizowali sporo kulturalnych wydarzeń, także dla studentów skandynawistyki. Konferencje i czytania, chętnie brałam w nich udział. Więc kiedy ogłoszono nabór na kurs przekładu ze szwedzkiego, natychmiast się zgłosiłam. Było nas sześcioro, w tym sam ambasador, który dziś świetnie mówi po białorusku. Spotykaliśmy się przez rok, co tydzień wspólnie czytaliśmy różne teksty, tłumaczyliśmy je i dyskutowaliśmy o ich białoruskich odsłonach. Wciąż mam w domu taki sylabus z tekstami. Były wśród nich opowiadania i sporo poezji. Wiesz, mogę się pochwalić tym, że tłumaczyłam na białoruski Tomasa Tranströmera. Wspaniałe doświadczenie.
I postanowiłaś przetłumaczyć Pippi na białoruski?
Nie, wówczas książki o Pippi i o Karlsson istniały już w moim języku. Ale zaszłam w ciążę. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Stefan Ericsson, który uznał, że w ciąży mam więcej czasu, i zapytał, czy nie zechciałabym zacząć tłumaczyć tak naprawdę. Przywiózł mi do domu książki Jujji Wieslander o Lillebror, po polsku znanym jako Kajtek. Zaczęłam tłumaczyć króciutkie teksty, w których Kajtek opowiada swojemu misiowi o tym, co zdarzyło się w ciągu dnia. Książkę wydało państwowe wydawnictwo, które specjalizowało się w książkach po białorusku. Przyjechała autorka, razem prezentowałyśmy książkę białoruskim dzieciom i rodzicom. Mam takie piękne zdjęcie z tego czasu, jaz nowo narodzonym Janem na rękach i Jujja. To była miłość od pierwszego wejrzenia, nie tylko przyjaźń. Niedługo potem odwiedziłam targi książki w Göteborgu, moja pierwsza wizyta w Szwecji. Tam poznałam Marię Söderberg, fotografkę, dziennikarkę i aktywistkę literacką, która ma fioła na punkcie Białorusi. I tak zaczęła się moja wielka szwedzko-białoruska przygoda.
Zaraz, zaraz. W 2008 byłaś przecież świeżo upieczoną mamą. Rozumiem, że przygoda nie ograniczała się do działalności na rzecz literatury.
Kiedy urodził się Jan, zaczęłam szukać wartościowych książek ilustrowanych po białorusku dla małych dzieci. Także szwedzkich. Ale na rynku istniały tylko rosyjskie wersje tych książek. W tym czasie w Rosji dwie kobiety, tak jak ja młode matki, założyły wydawnictwo Samakat. Zrobiły to w buncie przeciwko zalewowi książek rodem z sowieckich czasów, pedagogicznych, tłumaczących, co jest dobre, a co złe, co wolno, a czego nie, brzydko ilustrowane. Do tego wydrukowane na kiepskim papierze. Potem jedna z tych dziewczyn Tatsiana Kormer razem z Ksienia Kovalenko imię i nazwisko), tłumaczka ze szwedzkiego, założyła własne wydawnictwo, Albus Korbus. W tym samym momencie w Polsce Katarzyna Skalska otworzyła Zakamarki. W Białorusi nie było niczego podobnego.
Więc postanowiłaś to zmienić?
Nie od razu. Po pierwszej wizycie w Szwecji, zaczęłam interesować się szwedzką literaturą dziecięcą, zobaczyłam jak bogaty i ciekawy jest to rynek. Ocean wspaniałej literatury dla dzieci. Wydawało mi się, że to jest praca na całe życie. Miałam wrażenie, że trafiłam w inny świat. Tłumaczyłam kolejne książki dla państwowego wydawnictwa, które nigdy wcześniej nie publikowało książek zagranicznych. Mieli problem ze wszystkich, począwszy od podpisania umowy i płacenia za prawa w dolarach. Dobrze pamiętam tę historię. Trzeba byfio ściągnąć pliki z ilustracjami, a oni nie mieli dobrego internetu. Odbierałam więc pliki u siebie w domu. Przyjaciel programista pomógł mi zgrać je na dyskietki. Wyszło z tego 100 dyskietek, takie ciężkie były te ilustracje. Potem siedziałam z wydawcą i przerabiałam materiał, wstawiałam w ilustracje białoruski tekst. Uczestniczyłam w całym procesie. Nikt tam nie znał angielskiego, więc to ja tłumaczyłam, co jest napisane w umowach. Pierwsza książka o Mamie Mu stała się hitem. Pięć tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Wszystkie biblioteki chciały ją mieć, szkoły, żłobki. I wszyscy chcieli się spotkać z autorami, więc zapraszałam ich do Mińska i tłumaczyłam ich rozmowy z dziećmi. Wkrótce reżim zaczął podejrzewać wydawnictwo o współpracę z zachodem, przelewy zagraniczne stały się niebezpieczne. Ukazały się więc tylko trzy książki, a potem zrezygnowali. A ja dalej tłumaczyłam, wszystko, co napisała Jujja Wieslander, wszystko, co zilustrował Sven Nordqvist. Kontaktowałam się z niezależnymi wydawcami. Jednak te prowadzone są przez mężczyzn, którzy nie znają się na literaturze dziecięcej, marudzili, że prawa są drogie, każdy miał jakieś krytyczne uwagi do estetyki Svena Nordqvista.
Trochę skarżyłam się przyjaciołom ze Szwecji. A oni zaczęli mnie namawiać na założenie własnego wydawnictwa. Trzy lata mnie namawiali.
Domyślam się, że założenie niezależnego wydawnictwa w Białorusi nie było łatwe.
Chodziłam do kolegów z innych wydawnictw, żeby dowiedzieć się, jak to zrobić. Większość z nich mówiło mi, tak dobrze tłumaczę, robię świetne prezentacje dla dzieci. Po co ci wydawnictwo?, pytali. Tylko Andrej Januszkiewicz i Dmitrij Strocew mnie wsparli. Najpierw należy zdać egzamin w Ministerstwie Informacji.
Jednocześnie zbierają o tobie dane z KGB. Strocew zdawał trzy razy i nie dostał licencji. Dlatego założył wydawnictwo w Rosji i stamtąd woził książki do sprzedaży w Białorusi. Januszkiewicz dał mi obszerną książkę, którą musiałam wykuć na pamięć. Mnóstwo śmieciowych danych, które do niczego mi się nie przydały: regulacje prawne, rodzaje papieru, typografia, nazwy barw. Zapisałam się na egzamin, miałam odpowiedzieć na 100 różnych pytań. Nie chcę pamiętać tego stresu. W komisji siedziało 15 osób, dyrektor instytutu typografii, jakiś generał z KGB, minister informacji. Była wśród nich tylko jedna kobieta i to ona próbowała mnie zniechęcić, pytała, czy według mnie w Białorusi brakuje książek dla dzieci. Okazało się jednak, że znała moje tłumaczenia, bo czytała je swojej wnuczce. Poza tym pochodziła z mojego rodzinnego miasta, Brasławia. Można więc powiedzieć, że licencję dostałam przez czysty przypadek. Potem przez pół roku starałam się o pozwolenie na sprzedaż książek.
Na pewno pamiętasz pierwszą wydaną przez siebie książkę.
To była ta, która po polsku nazywa się Mama Mu nabija sobie guza.
No ale chyba sama wybierałaś jakie książki chcesz wydać?
Starałam się wydawać te książki, które jeszcze nie istniały po rosyjsku, żeby nie być pod presją konkurencji. Wiadomo, książki po rosyjsku mogą być tańsze, bo drukuje się je w dużo większym nakładzie. Pomysł był taki, żeby białoruskie dzieci, począwszy od mojego syna, mają mieć dostęp do dobrych książek. Żeby nie myślały, że język białoruski jest nieatrakcyjny, bo dotychczas opowiadano w nich głównie o wsi i o przyrodzie.
Ile książek zdążyłaś wydać przed wyjazdem z kraju?
Czterdzieści pięć. W pierwszym roku pięć. Sprzedałam wszystkie egzemplarze. Więc na kolejny rok zaplanowałam po jednej książce w każdym miesiącu. To była ogromna praca, ale dająca mi olbrzymią satysfakcję. Planowałam, kupowałam prawa, tłumaczyłam, prowadziłam stronę wydawnictwa w mediach społecznościowych, jeździłam do drukarni kontrolować proces, a potem sama rozwoziłam książki do księgarń. Ważne było dla mnie, żeby książki trafiały też do bibliotek i małych ośrodków. Nisza książki dziecięcej była niezajęta, dlatego tyle osób przychodziło na spotkania z autorami. Mimo trzydziestoletniej dyktatury w Białorusi wyrosło młode pokolenie, które dzięki temu, że mogli podróżować i zaczęli zarabiać, bo pracowali dla zachodnich firm, rozumieli, że ich dzieci muszą znać język białoruski. Że to ważna część ich tożsamości.
Czy jest jakaś książka, która jest dla Ciebie szczególnie ważna?
W 2010 roku urodziłam niepełnosprawną córkę. Szukałam więc książki o dzieciach z niepełnosprawnością. Napisałam do szwedzkiego Instytutu Książki Dziecięcej i dostałam książkę Gunilli Bergström Stora boken om Bill och Bolla. Nie przetłumaczyłam jej sama, część zrobiła tlumaczka Alesia Baszarymawa a część poeta Andrej Chadanowicz, bo to rymowana książka. Wyszło świetnie. Gdy książka miała się ukazać, napisałam na facebooku o Marynie. W ciągu godziny dostałam ponad sto reakcji od rodziców takich jak ja. Przez rok odbyło się ponad 100 prezentacji w szkołach, cały czas jakieś dziecko mówiło, że jego w rodzinie albo w sąsiedztwie jest ktoś taki. Okazało się, że po białorusku nie mieliśmy wcześniej języka na mówienie o niepełnosprawnościach. Na podstawie pierwszej części powstał spektakl lalkowy. Teatr w walizce stworzony przez Weronikę Fomina i Natalię Lewanowa.
Wiem, że nie lubisz wracać do roku 2020. Ale może opowiesz, jak wyglądał twój 9 sierpnia?
Chorowałam na covid. Tłumaczyłam książkę Emmy Adbåge Gropen, po polsku Dołek.
To znaczy, że nie zagłosowałaś?
Oczywiście, że zagłosowałam. Moja najbliższa sąsiadka była obserwatorką podczas wyborów i zadbała, żeby przywieźli mi urnę wyborczą do domu. Zagłosowałam, zrobiłam zdjęcie karty i wysłałam je na platformę Głos. Ponad 2 miliony ludzi tak zrobiło, tym sposobem można było łatwo sprawdzić, że liczba z oficjalnie podanych wyników jest zafałszowana. Ominęły mnie też pierwsze protesty. Ale już po tygodniu maszerowałam ze wszystkimi. Po wyborach wzmożyło się zainteresowanie kulturą białoruską. W parkach i na podwórkach organizowano spotkania z aktorami, poetami, ludzie pili razem herbatę i rozmawiali. Ja zbierałam dzieci i czytałam im książki, dzwoniliśmy razem do szwedzkich autorów. To było ryzykowne. Ale też wspaniałe.
Wtedy jako tłumaczka i wydawczyni książek dla dzieci po białorusku stałaś się zagrożeniem dla białoruskiego reżimu.
Zaczęły się represje na wszystkich niezależnych działaczy kultury, jawnych opozycjonistów. Przestałam być bezpieczna, wynajęłam dom w środku lasu. Aresztowano Andreja Januszkiewicza, skonfiskowano wszystkie książki, które miał w księgarni, w tym moje. Wiedziałam, że muszę wyjechać.
Najpierw dzięki zaprzyjaźnionym pisarzom trafiłaś do Sztokholmu, ale po trzech miesiącach szwedzki urząd ds. migrantów odesłał cię do Polski.
W Warszawie znałam może dwie osoby, nie mówiłam po polsku. Początkowo myślałam, że mimo wszystko nadal będę mogła wydawać książki, choć teraz zdalnie. Ludzie, z którymi współpracowałam zostali w Białorusi, moi rodzice zaoferowali, że będą rozwozić książki do księgarń i bibliotek. Ale tym razem na drodze stanął mi szwedzki wydawca. Prawnicy Storytela zinterpretowali nałożone na Białoruś sankcje tak, że ich książki nie mogą być wydawane i sprzedawane. Inni mniejsi wydawcy nadal chcą mnie wspierać, bo wiedzą, że książka po białorusku jest teraz bardziej potrzebna niż kiedykolwiek. Jednak wydawanie książek po białorusku w Polsce nie jest dla mnie łatwe. Czytelników jest niewielu, Białorusini mieszkają teraz w różnych krajach Europy i świata.
Stąd pomysł na elektroniczne książki dla dzieci?
Wiem, jak ważny jest kontakt młodego człowieka z żywą książką, z papierem. Ale jeszcze ważniejszy jest kontakt z językiem. A jeśli białoruskie dzieci nie będą miały, co czytać, to niebawem nie będzie dorosłych czytelników. Książka elektroniczna jest tymczasowym kompromisem. Wreszcie będę mogła mieć własną stronę internetową i wszystkie tytuły zebrane w jednym miejscu. Tego dnia, gdy wrócę do domu, będę je mogła szybko wydrukować, bo książki będą już gotowe. Wystarczy, że na stronie tytułowej wstawię miejsce wydania Mińsk.
Kiedy będzie można kupić pierwsze książki elektroniczne?
Chciałabym, że udało się odpalić stronę jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Jeśli nie, to w lutym zrobię sobie prezent na czterdzieste urodziny.
To będzie też prezent dla wszystkich białoruskich dzieci.
Tak, prezent od wydawnictwa Koska. Koska to warkoczyk, taki, jakie nosiła Pippi Pończoszanka.
Projekt "Wspieramy Białoruskie Przebudzenie'24" został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP kwotą 230 000 zł.
Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.