Nasza strona używa ciasteczek do zapamiętania Twoich preferencji oraz do celów statystycznych. Korzystanie z naszego serwisu oznacza zgodę na ciasteczka i regulamin.
Pokaż więcej informacji »
Drogi czytelniku!
Zanim klikniesz „przejdź do serwisu” prosimy, żebyś zapoznał się z niniejszą informacją dotyczącą Twoich danych osobowych.
Klikając „przejdź do serwisu” lub zamykając okno przez kliknięcie w znaczek X, udzielasz zgody na przetwarzanie danych osobowych dotyczących Twojej aktywności w Internecie (np. identyfikatory urządzenia, adres IP) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów w celu dostosowania dostarczanych treści.
Portal Nowa Europa Wschodnia nie gromadzi danych osobowych innych za wyjątkiem adresu e-mail koniecznego do ewentualnego zalogowania się przy zakupie treści płatnych. Równocześnie dane dotyczące Twojej aktywności w Internecie wykorzystywane są do pomiaru wydajności Portalu z myślą o jego rozwoju.
Zgoda jest dobrowolna i możesz jej odmówić. Udzieloną zgodę możesz wycofać. Możesz żądać dostępu do Twoich danych osobowych, ich sprostowania, usunięcia, ograniczenia przetwarzania, przeniesienia danych, wyrazić sprzeciw wobec ich przetwarzania i wnieść skargę do Prezesa U.O.D.O.
Korzystanie z Portalu bez zmiany ustawień przeglądarki oznacza też zgodę na umieszczanie znaczników internetowych (cookies, itp.) na Twoich urządzeniach i odczytywanie ich (przechowywanie informacji na urządzeniu lub dostęp do nich) przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego i Zaufanych Partnerów. Zgody tej możesz odmówić lub ją ograniczyć poprzez zmianę ustawień przeglądarki.
Aneksja Grenlandii i Kanady, przejęcie kontroli nad Kanałem Panamskim czy rozciąganie kontroli nad Strefą Gazy to zapowiedzi, które trudno zaszufladkować jako zwiastujące izolacjonistyczną politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Mimo to zapowiedzi ekspansjonizmu będą najprawdopodobniej wkomponowane w szerszy plan neoizolacjonistycznej polityki, w myśl której globalne zaangażowanie USA zostanie ograniczone, by skuteczniej skoncentrować się na Chinach i regionie Indo-Pacyfiku. Jednocześnie dotychczasowe hasła o osiąganiu „pokoju przez siłę” okazały się bardziej prężeniem muskułów w stronę sojuszników i partnerów oraz porządkowaniem relacji z systemowymi rywalami. W pierwszym miesiącu drugiej prezydentury Trumpa rodzi się pytanie, na ile Stany Zjednoczone w dalszym ciągu będą stanowiły filar skonsolidowanego w ostatnich latach Zachodu.
(Shutterstock)
Posłuchaj słowa wstępnego czwartego wydania magazynu online!
Obserwując zapowiedzi złożone przez Donalda Trumpa z okresu kampanii wyborczej łatwo było wskazać priorytetowe kwestie w jego spojrzeniu na sprawy międzynarodowe oraz preferowane środki, jakimi posługiwać się będzie nowa władza w Stanach Zjednoczonych. Za kluczowe prezydent USA uważał zaprowadzenie pokoju na Bliskim Wschodzie i w Europie Wschodniej, a także szybkie zakończenie wojen Izraela z Hamasem oraz Rosji w Ukrainie. Zwracał uwagę na „nieuczciwe traktowanie” USA przez partnerów w handlu i nadwyrężanie amerykańskiego zaangażowania w globalne bezpieczeństwo, od Europy po Azję. Kluczowym wyzwaniem dla Stanów Zjednoczonych miały być Chiny, zarówno w wymiarze rywalizacji gospodarczej i wyścigu technologicznego, jak i przygotowań do ewentualnej konfrontacji militarnej. Izolacjonizm postulowany przez Republikanów nowej fali, tzn. trumpistów, miał się przejawiać ograniczeniem zaangażowania w instytucjach i na forach międzynarodowych. Trumpiści postulują również wycofanie, a niekiedy wręcz porzucenie przez USA współpracy w obszarach, które z perspektywy amerykańskiej (w niektórych przypadkach bardziej precyzyjnie, republikańskiej) nie przynoszą żadnych wymiernych korzyści, szczególnie ekonomicznych, lub wprost szkodzą perspektywom ich osiągnięcia. Część tych zapowiedzi była powtarzana bądź rozwijana także po wyborach, w oczekiwaniu na przekazanie władzy w styczniu.
W tym czasie Trump zaczął jednak odnosić się do zupełnie nieporuszanych wcześniej spraw, a zaskakujący był nie tylko przedmiot, ale także sam charakter jego wypowiedzi, sugerujący ekspansjonistyczne ambicje biznesmena powracającego na urząd prezydenta (krytycy amerykańskiej polityki nazwaliby je pewnie imperialistycznymi). W poszukiwaniu zysków dla Stanów Zjednoczonych i poprawy sytuacji bytowej Amerykanów Trump zapowiadał wykorzystanie agresywnej presji ekonomicznej, a być może nawet militarnej, na partnerów, by ci nie tylko prowadzili politykę bardziej sprzyjającą amerykańskim interesom (przede wszystkim gospodarczą oraz w walce z nielegalną imigracją i przemytem narkotyków), lecz również zdecydowali o ograniczeniu swojej suwerenności. Uzasadnione byłoby więc, zdaniem Trumpa, ponowne przekazanie kontroli nad Kanałem Panamskim Amerykanom, sprzedanie im Grenlandii przez Danię czy decyzja Kanadyjczyków o przyłączeniu prowincji do Stanów Zjednoczonych. Argumentacja stojąca za takimi pomysłami to oczywiście wzmocnienie amerykańskiej potęgi w wielu wymiarach i „uczynienie Ameryki ponownie wielkiej” (lub wręcz dosłownie „większej”). Po pierwszym miesiącu urzędowania 47. prezydenta USA coraz więcej wskazuje na to, że amerykańskie interesy w coraz mniejszym stopniu idą w parze z interesami sojuszników i partnerów. To jeszcze nic dramatycznie zaskakującego, wszakże państwa, nawet w uzgodnionej wspólnocie, z zasady mają odmienne interesy. Problem polega na tym, że na razie nic nie wskazuje, by tak wyraźna rozdzielność interesów dotyczyła także największych adwersarzy USA: Rosji i Chin. Momentami publiczne sygnały są wręcz odwrotne.
Ekspansjonizm w zachodniej hemisferze
Początkowo hasła o przejęciu kontroli nad Kanałem Panamskim oraz anektowaniu Grenlandii i Kanady wydawały się tylko bardzo kiepskim żartem lub przygotowaniem do prób odwrócenia uwagi od faktycznych problemów, z jakimi Trump miał się zmierzyć jako prezydent. Wraz z powtarzaniem tych haseł i zaadaptowaniem ich przez otoczenie prezydenta stało się jasne, że są one przejawem podejścia do Ameryki Północnej i Południowej, które Amerykanie doskonale znają, jednak odstąpili od jego praktykowania w ostatnich dekadach. Oto obie Ameryki miały ponownie stać się domeną Stanów Zjednoczonych, miejscem ściślejszego związania ich interesów, konsekwencją czego miałoby być również wyparcie interesów innych mocarstw, a więc Chin i Rosji, z zachodniej hemisfery. Był to w pewnym sensie sygnał reinkarnacji XIX-wiecznej doktryny Monroe, choć w ograniczonym zakresie. Wszakże, choć w kampanii wybrzmiewały zapowiedzi izolacjonistyczne, USA nie zamierzały ograniczać swojego zaangażowania wyłącznie do tej półkuli, wciąż odwołując się do prymatu Indo-Pacyfiku. Jednak, by potwierdzić fakt zwiększonego zainteresowania obiema Amerykami, sekretarz stanu Marco Rubio udał się w swoją pierwszą zagraniczną podróż właśnie do państw Ameryki Łacińskiej. Sama nominacja Rubio, z uwagi na jego kubańskie korzenie, miała stanowić tego symboliczne potwierdzenie. Również wysłannik prezydenta ds. misji specjalnych, Richard Grenell, z pierwszym zadaniem wyruszył do Wenezueli, by rozmawiać z Nicolasem Maduro.
Jeszcze przed objęciem władzy, nim Trump zaczął rozgrzewać opinię publiczną zapowiedziami dotyczącymi przyłączania nowych terytoriów do USA, w grudniu ub.r. wybrzmiała konkretna groźba skierowana wprost do jedynych amerykańskich sąsiadów, Kanady i Meksyku. Niepodjęcie działań mających na celu wzmocnienie granic z USA, ograniczenie napływu nielegalnych imigrantów i walkę z przemytem narkotyków (przede wszystkim fentanylem) miało skutkować nałożeniem przez administrację Trumpa 25% ceł na cały import towarów z obu państw. Premier Kanady i prezydentka Meksyku podeszli do problemu w sposób odmienny, ale ostatecznie obydwoje zobowiązali się do podjęcia określonych działań. Pytaniem otwartym pozostawało, jakie właściwie były oczekiwania Trumpa i czy przedstawiony zakres działań miał szanse je spełnić. Dzień inauguracji amerykańskiego prezydenta przyniósł nieco ulgi sąsiadom, jednak nie trwała ona długo. 1 lutego Trump podpisał rozporządzenie wprowadzające od 4 lutego cła na import z Kanady i Meksyku. Decyzja ta wywołała natychmiastową reakcję obu krajów, które ogłosiły własne plany, w tym dotyczące ceł wtórnych na import z USA. Szybko okazało się, że cła Trumpa były przede wszystkim politycznym szantażem, nie środkiem presji ekonomicznej, która miałaby doprowadzić do długofalowych zmian. W zamian za powtórzenie części wcześniejszych deklaracji i ogłoszenie nowych zobowiązań prezydent USA odroczył wprowadzenie ceł o 30 dni. Wojna celna została więc zażegnana jeszcze przed jej rozpoczęciem, ale Trump raz jeszcze zapowiada, że cła wejdą w życie z nową datą. Prawdopodobnie znów oczekuje kolejnych ustępstw, być może i tym razem spełnią się jego oczekiwania.
Podobnie Trump posłużył się cłami wobec Kolumbii, w odpowiedzi na odmowę wpuszczenia samolotów z deportowanymi obywatelami tego państwa. Kolumbia ugięła się pod tą ekonomiczną groźbą, a cały spór trwał zaledwie kilka godzin niedzielnego popołudnia. Możliwość wywoływania kryzysów i ich natychmiastowego rozgrywania na swoją korzyść to rozwiązanie, które Trumpowi i jego otoczeniu bardzo przypadło do gustu. Na nieszczęście amerykańskich sojuszników i partnerów, nie tylko w zachodniej hemisferze, ale także globalnie, takich działań może być więcej. Przynajmniej dopóki nikt odważnie, choć nie bez ryzyka, nie powie „sprawdzam”, co faktycznie przeniesie spór na wymiar handlowy, umożliwiając wejście ceł w życie i wywołanie skutków gospodarczych. Trzeba jednak przyznać rację, że chcąc kompleksowo podejść do problemu nielegalnej imigracji, USA muszą bardziej zaangażować się we współpracę z państwami Ameryki Łacińskiej, z których to pochodzi przeważająca część imigrantów. Budowanie mocniejszych więzi politycznych do współpracy w tym obszarze z pozycji „przemocowca” może się jednak okazać mało skuteczną metodą w dłuższej perspektywie. Wszystko wskazuje jednak na to, że z wykorzystaniem presji politycznej, ekonomicznej, a być może nawet gróźb militarnych, Stany Zjednoczone pod wodzą Trumpa będą upominać się o większe uwzględnianie ich interesów na obu amerykańskich kontynentach.
Hasło to było odmieniane w kampanii Trumpa przez wszystkie przypadki. Ponieważ Stany Zjednoczone za prezydentury Bidena stały się słabe, amerykańscy adwersarze przestali się obawiać reakcji Waszyngtonu. W republikańskim toku myślenia to chaotyczne wycofanie z Afganistanu odsłoniło słabość USA, co było dla Rosji impulsem do inwazji na Ukrainę oraz zmniejszyło obawy Hamasu o odpowiedź na atak na Izrael. Tej tezy prawdopodobnie nigdy nie uda się jednoznacznie potwierdzić ani zaprzeczyć. Jednak opierając się na niej, Trump zbudował wśród swoich wyborców przekonanie, że gdyby to on pozostał w Białym Domu, nie doszłoby do wojny Rosji z Ukrainą (dla utrzymania spójności prezydenckiej narracji pomińmy fakt jej trwania już za pierwszej kadencji) i ataku Hamasu na Izrael. Powrót Trumpa do władzy miał przynieść światu pokój, a jego gwarantem miała być odnowiona siła polityczna i militarna Ameryki. Sam ten fakt miał stanowić narzędzie skutecznego odstraszania przed kontynuowaniem walk i zmusić strony do zawarcia układów politycznych rozwiązujących konflikt. O ile było jasne, że Palestyńczycy nie mogą liczyć na preferencyjne traktowanie nowej administracji (te z samego założenia należało się Izraelowi) i będą ponosić konsekwencje działań Hamasu, o tyle wyczucie środka ciężkości między Ukrainą i Rosją wymagało oczekiwania na bardziej precyzyjne sygnały wynikające z intensyfikacji kontaktów z Kijowem i, przede wszystkim, z Moskwą.
Z uwagi na wyraźną asymetrię prostsza do rozwiązania wydaje się oczywiście wojna w Gazie. Dlatego też Trump naciskał na zawieszenie broni i uwolnienie zakładników przetrzymywanych przez Hamas jeszcze przed ponownym objęciem władzy, grożąc „rozpętaniem piekła na Bliskim Wschodzie” w razie niezrealizowania jego założeń. W okresie przejściowym jego zespół współpracował z administracją Bidena przy negocjacjach, których stroną były także Stany Zjednoczone. Efektem tego było osiągnięcie porozumienia pierwszej fazy w sprawie zawieszenia broni dzień przed ponownym zaprzysiężeniem Trumpa. Prezydent jednak snuł publicznie dalsze plany dotyczące Gazy i Palestyńczyków, które bardziej niż „pokój na Bliskim Wschodzie” zapowiadały czystkę etniczną i budowę bliskowschodniego odpowiednika Atlantic City. Momentami zdawał się nawet sugerować, że dla zapewnienia bezpieczeństwa konieczna może być amerykańska obecność wojskowa, dając wyraz ekspansjonistycznym ambicjom w kolejnym obszarze. Do pokoju na Bliskim Wschodzie jeszcze daleka droga, ale Trump będzie poszukiwał w międzyczasie kolejnych okazji do ogłoszenia pomniejszych sukcesów, wskazując na swoją sprawczość w rozwiązywaniu problemów w przestrzeni międzynarodowej.
Inaczej rzecz ma się w kwestii negocjacji zakończenia rosyjskiej agresji, w których to jednak siłę amerykańskiej dyplomacji mogła odczuć na razie tylko Ukraina. Należy przy tym rozróżnić ostro prowadzone przez obie strony rozmowy, których celem jest „zadośćuczynienie USA” za pomoc udzieloną w ostatnich trzech latach od szeregu powiązanych z tym procesem działań prezydenta i jego sekretarzy oraz doradców. Wszakże publiczne oddanie Rosji pola w sprawie członkostwa Ukrainy w NATO, sugestie, że Ukraina jest współodpowiedzialna za wojnę, i obwinianie Zełenskiego o posługiwanie się stanem wojennym w celu utrzymania władzy (bez refleksji nad przyczyną jego ogłoszenia), czy teoretyzowanie o ponownym dołączeniu Rosji do G7 wskazują na sukcesy rosyjskich działań w amerykańskiej infosferze oraz zmianę myślenia znacznej grupy konserwatywnych wyborców i polityków, w tym przede wszystkim obecnego przywódcy Stanów Zjednoczonych. Nie rozstrzygając jednoznacznie, jak mogą się zakończyć te trójstronne negocjacje, wiele wskazuje na to, że to Rosja jest, przynajmniej obecnie, traktowana przez USA bardziej po partnersku. Pierwszym celem jest też, jak się wydaje, osiągnięcie łatwiejszych kompromisów w kwestiach porozumień ekonomicznych, które miałyby być ułatwieniem dla dalszych, poważniejszych w skutkach, negocjacji. Niestety wiele wskazuje też na to, że amerykańska administracja może się okazać gotowa do szerszych ustępstw niż te dotyczące wyłącznie Ukrainy, które mogłyby stanowić realizację rosyjskich celów wobec NATO jeszcze sprzed pełnoskalowej inwazji.
Co się stało z izolacjonizmem?
Gdzie w tym wszystkim uplasować huczne zapowiedzi o ograniczaniu amerykańskiego zaangażowania i wycofywaniu się ze świata? Wydaje się, że chcąc wskazać konkretne miejsca na mapie, będzie to między innymi Europa. Administracja Trumpa mówi wprost o zmniejszaniu liczebności wojsk, nie uwzględniając przy tym kontekstu negocjacji z Rosją wpływających na europejską architekturę bezpieczeństwa, a w państwach zrzeszonych w Unii Europejskiej widzi gospodarczego rywala Ameryki, który przez lata żerował na zbrojnej dobroczynności kolejnych władz USA. Wraz z drugą prezydenturą Trumpa nadszedł czas rewizji amerykańskiej polityki i spłaty nie w pełni świadomie zaciągniętych długów. Równolegle do presji na podnoszenie wydatków na obronność przez sojuszników z NATO USA będą stosować cła, by wywrzeć realną presję ekonomiczną na europejskie gospodarki, a także wpływać na kierunek prowadzonej przez nie polityki, np. wobec gigantów amerykańskiego sektora cyfrowego. Zmniejszenie zaangażowania polityczno-wojskowego przy jednoczesnym zwiększeniu korzyści ekonomicznych ma poprawić efektywność neoizolacjonizmu, który umożliwi USA bardziej skuteczne skupienie na regionie Indo-Pacyfiku wraz z jego podstawowym wyzwaniem, Chinami.
Nowe wydanie polityki zagranicznej Trumpa, choć znów opartej na nieprzewidywalności, w większym stopniu przeraża partnerów i sojuszników obawiających się o przyszłość ich relacji i współpracy z USA, niż odstrasza amerykańskich adwersarzy. Dla Europy to czas, w którym musi poważnie zainwestować we własne bezpieczeństwo i przejąć od USA odpowiedzialność za europejską architekturę, na wszelki wypadek. Być może szokujący efekt Trumpa sprawi, że rzucane deklaracje częściej znajdą potwierdzenie w politycznych decyzjach rządów. Znajdujemy się jednak w sytuacji, w której nie tylko potwierdzona może zostać skuteczność imperialnej polityki Rosji, z potencjalnymi skutkami dla roszczeń Chin w regionie Indo-Pacyfiku. Co bardziej skomplikowane, za sprawą ekspansjonistycznych deklaracji Trumpa i prób prowadzenia spolegliwej polityki może dojść także do zatarcia dotychczas wyraźnej linii oddzielającej USA i Zachód od Rosji, Chin i innych państw nowej osi zła.